Najgorsza noc roku, dlatego służbę pełni inspektor John Rebus. Fragment kryminału „Miecz i tarcza” Iana Rankina

3 listopada 2023

Albatros kontynuuje wydawanie popularnego cyklu kryminałów z inspektorem Johnem Rebusem. Tym razem do sprzedaży trafił szósty w kolejności tom zatytułowany „Miecz i tarcza”. Akcja powieści rozgrywa się podczas Festiwalu w Edynburgu, na który co roku przybywa około miliona osób. Tymczasem na historycznej ulicy miasta odkryto zwłoki. Czy na wypełniony turystami Edynburg spada terrorystyczne zagrożenie? Książkę znajdziecie już w księgarniach, a poniżej przeczytacie sam jej początek.

Mógł sobie krzyczeć, ile chciał.

Byli pod ziemią, w miejscu, którego nie znał, ciemnym i prastarym, oświetlonym jedynie żarówką. Wymierzano mu karę. Krew kapała na posadzkę. Przez oddechy otaczających go mężczyzn przebijały się dochodzące z oddali głosy. Pomyślał o duchach. Lecz to były piski i śmiechy, odgłosy świadczące o udanym wieczorze. Dla niego nie był udany.

Dotykał ziemi gołymi stopami. Buty i skarpety zgubił, gdy ciągnęli go po schodach. Przeżywał męczarnie. Ale na to się nie umiera – nie trwają wiecznie. Zastanawiał się, czy jeszcze będzie mógł chodzić. Pamiętał lufę karabinu przytkniętą z tyłu do kolana i wysyłającą fale energii wzdłuż nogi.

Oczy miał zamknięte. Gdyby je teraz otworzył, na pewno zobaczyłby smugi własnej krwi na białej ścianie, która jakby na niego napierała. Palce stóp wciąż wisiały nad ziemią, całe unurzane w ciepłej krwi. Kiedy próbował coś powiedzieć, czuł na twarzy pękającą skorupę wysuszonych łez i potu.

To dziwne, jak różnie może się potoczyć ludzkie życie. Możesz być otaczanym miłością dzieckiem, a i tak wyrośniesz na drania. Możesz mieć potwornych rodziców i mimo to zostaniesz wspaniałym człowiekiem. Jego życie nie odzwierciedlało żadnego z tych modeli. A może oba, bo był równie kochany, jak zaniedbywany. Jako sześciolatek ściskał dłoń wielkiego mężczyzny; powinno ich było łączyć głębsze uczucie, ale tak się nie stało. Gdy miał dziesięć lat, jego matka wyglądała już na zmęczoną, kiedy, pochylona, myła naczynia. Nie wiedząc, że syn stoi w drzwiach, przerywała pracę, by oprzeć dłonie na brzegu zlewu i odpocząć. W wieku trzynastu lat przeżył inicjację w gangu: brzegiem talii kart do gry zdzierali mu skórę z knykci. Cała jedenastka robiła to po kolei. W końcu przestało boleć.

Usłyszał szuranie nóg i lufa znalazła się przy jego karku, wysłała kolejne fale. Jak coś może być tak zimne? Gdy nabierał powietrza do płuc, zabolało go w piersi. Ale ból nie może być już gorszy, niż był wcześniej. Przy jego uchu ktoś odetchnął ciężko, a potem znowu wypowiedział te słowa.

Nemo me impune lacessit.

Otworzył oczy, żeby spojrzeć na duchy. Siedziały dokoła długiego prostokątnego stołu w wypełnionej dymem tawernie i unosiły kielichy pełne wina i piwa. Młoda kobieta siedziała przygarbiona na kolanie jednonogiego mężczyzny. Kielichy z nóżką, ale bez podstawy można było odstawić dopiero po ich opróżnieniu. Wzniesiono toast. Bogaci zbratali się z biedakami. W mroku tawerny zniknęły wszelkie podziały. A potem wszyscy zwrócili się w jego stronę.

Próbował się uśmiechnąć.

Nie usłyszał końcowej eksplozji. Jedynie ją poczuł.

ROZDZIAŁ 1

To była najprawdopodobniej najgorsza sobotnia noc roku i pewnie dlatego służbę miał właśnie inspektor John Rebus. Już Bóg o to zadbał. Tego popołudnia przy Easter Road odbył się mecz pomiędzy drużynami Hibsów i Heartsów. Fani powracający na zachodnie przedmieścia zatrzymywali się w centrum miasta na drinka i chłonęli atmosferę festiwalu.

Międzynarodowy Festiwal w Edynburgu był zmorą Rebusa. Całymi latami inspektor stawiał mu czoło, starał się go unikać, przeklinał go i był przez niego usidlany. Niektórzy twierdzili, że festiwal nie pasuje do miasta, które przez większość roku wydawało się senne, przeciętne i układne. Ale burzliwa i awanturnicza przeszłość Edynburga zupełnie temu przeczyła. Festiwal, a zwłaszcza festiwal alternatywny, był inny. Jego siłę napędową stanowili turyści, a tam gdzie oni, tam i kłopoty. Razem z nimi do Edynburga ściągali kieszonkowcy i włamywacze, a kibice piłki nożnej, zazwyczaj trzymający się z dala od centrum, nagle stawali się zagorzałymi obrońcami miasta i zaciekle bronili go przed inwazją obcych, którzy okupowali stoliki kafejek wzdłuż High Street.

Tego wieczoru również nie mogło się obyć bez konfrontacji tych dwóch grup.

– Szykuje się piekło – skomentował jeden z policjantów odpoczywających w kantynie.

Rebusa nie trzeba było przekonywać. Cele już się zapełniały i napływały kolejne doniesienia o przestępstwach. Jakaś kobieta włożyła palce pijanego męża do maszynki do mielenia mięsa. Ktoś wcisnął klej superglue do bankomatu, a następnie podważył klapkę na gotówkę, żeby dobrać się do pieniędzy. Na Princes Street wyrwano kobietom kilka torebek. A gang puszkowy znowu rozrabiał.

Miał prosty przepis na działalność. Jego członkowie czekali na przystanku autobusowym i oferowali przechodniom puszki z napojami. Wyglądali na godnych zaufania, a przyjmująca napój ofiara nie mogła wiedzieć, że piwo lub cola zawierają silne środki nasenne. Kiedy mdlała, gang okradał ją z pieniędzy i kosztowności. Człowiek budził się z obolałą głową i z poważnymi problemami żołądkowymi. I na pewno biedniejszy.

Tymczasem lokalna gazeta, a nie, jak to dotąd bywało, stacja Lowland Radio, odebrała telefon o podłożeniu bomby. Rebus pojechał do redakcji przesłuchać dziennikarza, który rozmawiał z dowcipnisiem. Roiło się tam od krytyków spisujących recenzje z festiwalu. Dziennikarz przeczytał sporządzone podczas rozmowy telefonicznej notatki.

– Ostrzegł, że jeśli nie zamkniemy festiwalu, będziemy tego żałować.

– Mówił poważnie?

– I to jeszcze jak.

– Miał irlandzki akcent?

– Raczej tak.

– A może to był żart?

Dziennikarz wzruszył ramionami. Miał coś do zrobienia, więc Rebus pozwolił mu odejść. To już trzeci telefon w ostatnim tygodniu ostrzegający przed bombą. Policja traktowała wszystkie groźby poważnie. Nie mogła ich lekceważyć. Na razie te telefoniczne ekscesy nie wystraszyły turystów, ale organizatorzy musieli przeprowadzać dokładne kontrole przed przedstawieniami i po ich zakończeniu.

Rebus wrócił na St Leonard’s, zdał raport komendantowi i starał się dokończyć papierkową robotę. Jak na prawdziwego masochistę przystało, lubił być w sobotę na służbie. Odkrywał wtedy inne oblicza miasta, zaglądał w jego szarą duszę. Grzech i zło nie były czarne – jak kiedyś spierał się z pastorem – ale anonimowe w swej szarości, dostrzegalne nocą na twarzach złoczyńców i malkontentów, mężów bijących żony i nożowników, czające się w błądzących oczach, egoistycznych i pozbawionych litości. Tacy jak John Rebus modlili się, by jak najmniej ludzi musiało się zetknąć z tą szarą nędzną masą.

Rebus wszedł do kantyny i powitano go jakimś dowcipem. Przykleił do twarzy uśmiech, choć nie do końca skupił się na puencie, która miała być zabawna.

– Inspektorze, a słyszał pan ten o kałamarnicy z wąsami? Wchodzi taka do restauracji i…

Rebus odwrócił się od kolegi opowiadającego żart i odebrał telefon.

– Inspektor Rebus.

Słuchając, stopniowo przestawał się uśmiechać. Potem przerwał połączenie i podniósł z krzesła kurtkę.

– Złe wieści? – spytał znajomy policjant.

– Na dziś koniec żartów.

High Street wypełniła się tłumem. Młodzi ludzie kręcili się, starając się wzbudzić w przechodniach entuzjazm dla teatrów ulicznych, które wspierali. Wspierali? Najprawdopodobniej grali w nich główne role. Z zapałem wciskali ulotki o przedstawieniach do rąk pełnych już podobnych świstków.

– Tylko dwa funciaki, najlepsza cena festiwalu!

– Takie przedstawienie już się nie powtórzy!

Żonglerom i aktorom z pomalowanymi twarzami towarzyszyła kakofonia dźwięków. Bo gdzie indziej na świecie spotkałyby się dudy, bandżo i piszczałki we wspólnej bitwie z piekła rodem?

Mieszkańcy twierdzili, że tegoroczny festiwal jest spokojniejszy niż poprzedni. Ale powtarzali tak od zawsze. Rebus zastanawiał się, jak wyglądał festiwal w swych najlepszych latach. Dla niego już teraz było zbyt tłumnie i głośno.

Mimo ciepłej nocy nie opuścił szyb w samochodzie. Za wycieraczki wciąż wtykano mu ulotki, które ograniczały widoczność. Jego protesty spotykały się z uśmiechami niezmordowanych studentów szkół teatralnych. Dochodziła dwudziesta druga i jak to w lecie w Szkocji, dopiero się ściemniało. Wyobraził sobie siebie na bezludnej plaży lub na szczycie góry, gdzie mógłby zostać sam ze swoimi myślami. Kogo on oszukiwał? Zawsze był z nimi sam. A teraz zaczął myśleć o drinku. Za godzinę, dwie bary zaczną się pozbywać klientów, chyba że złożyły podanie o wydłużenie czasu otwarcia w dniach festiwalu.

Zbliżał się do budynku City Chambers, naprzeciwko katedry Świętego Idziego. Skręcił z High Street w kierunku kamiennych łuków. Stojący przed jednym z nich mundurowy rozpoznał inspektora, skinął głową i ustąpił mu drogi. Rebus wjechał na mały parking, zatrzymał się za radiowozem, wyłączył silnik i wysiadł.

– Dobry wieczór, inspektorze.

– Którędy?

Policjant pokazał głową drzwi obok łuku przylegającego do bocznej ściany budynku. Przy drzwiach czekała młoda kobieta.

– Inspektorze. – Skinęła głową.

– Witam, Mairie.

– Prosiłem, żeby się odsunęła – powiedział mundurowy.

Mairie Henderson zignorowała go. Popatrzyła na Rebusa.

– Co się dzieje? – spytała.

Puścił do niej oko.

– Przecież zawsze spotykamy się w tajemnicy, prawda?

Zmarszczyła brwi.

– No dobrze, żartowałem. Wybierasz się na przedstawienie?

– Wybierałam się, dopóki nie zobaczyłam tego zamieszania.

– Masz wolne w sobotę, prawda?

– Dziennikarze nie mają dni wolnych, inspektorze. Co znajdę za tymi drzwiami?

– Widać przez szyby, Mairie. Popatrz.

Przez szyby można było zobaczyć tylko mały podest z kolejnymi drzwiami. Kiedy je otwarto, ukazał się fragment schodów prowadzących na dół. Rebus odwrócił się do mundurowego.

– Potrzebny nam odpowiedni kordon, synu. Wzdłuż łuków, tak żeby odgrodził nas od turystów, zanim zaczniemy show. I bądźmy na wszelki wypadek w kontakcie radiowym. Przepraszam, Mairie.

Rebus wyminął kobietę, otworzył drzwi i zamknął je za sobą. Usłyszał głosy. Przy pierwszym zakręcie napotkał trójkę młodych ludzi, dwie nastoletnie dziewczyny i chłopaka. Siedzieli na ziemi, dziewczęta drżały i płakały. Nad nimi stali posterunkowy i lekarz. Spojrzeli na nadchodzącego Rebusa.

– To jest inspektor – poinformował nastolatków policjant. – W porządku, my wracamy, a ta trójka zostaje.

Rebus, przeciskając się obok młodych ludzi, zauważył zmartwione spojrzenie lekarza. Puścił do niego oko, dając mu do zrozumienia, że jakoś sobie z tym poradzą. Ten nie był jednak tego taki pewien.

Inspektor, lekarz i mundurowy zeszli jeszcze niżej. Ten ostatni niósł latarkę.

– Tu jest elektryczność, ale brakuje żarówek – wyjaśnił.

Szli wąskim korytarzem, którego sufit dodatkowo obniżały przewody grzewcze i wentylacyjne oraz rury. Na ziemi leżało gotowe do montażu rusztowanie.

– Wie pan, inspektorze, gdzie jesteśmy? – spytał posterunkowy.

– W Mary King’s Close – odparł Rebus.

Nigdy wcześniej tu nie był, ale znał podobne stare ulice biegnące pod High Street. I wiedział o istnieniu Mary King’s Close.

Mary King’s Close

– Podobno na początku siedemnastego wieku szalała tu dżuma – powiedział posterunkowy. – Ludzie umierali albo wyprowadzali się stąd i już nigdy nie wracali. Dlatego zasypano wyloty ulicy, a po latach stawiano budynki nad nią. – Skierował światło latarki na sufit, który znajdował się w tym miejscu trzy lub cztery piętra nad nimi. – Widzicie ten marmurowy blok? To podłoga budynku City Chambers. – Uśmiechnął się. – Zwiedzałem te podziemia w zeszłym roku.

– Niesamowite – rzucił lekarz, po czym zwrócił się do Rebusa: – Jestem doktor Galloway.

– Inspektor Rebus. Dziękuję za szybkie przybycie.

– Jest pan znajomym doktor Aitken, prawda? – spytał lekarz.

Tak, Patience Aitken. Pewnie siedzi teraz w domu z podwiniętymi nogami, na kolanach trzyma kota, w ręce jakąś krzepiącą lekturę i słucha nudnej muzyki klasycznej. Rebus pokiwał głową.

– Miałem przyjemność dzielić z nią gabinet – wyjaśnił Galloway.

Znajdowali się teraz dokładnie pod zasypanym wylotem, wąskim i stromym przesmykiem pomiędzy budynkami. Po jednej stronie drogi biegł kanał odpływowy. Po drugiej były ciemne nisze, a w jednej z nich według mundurowego znajdowała się piekarnia z zachowanymi w pełni piecami. Posterunkowy zaczynał działać Rebusowi na nerwy.

Natknęli się na kolejne rury, kable elektryczne i przejścia. Odległy koniec wylotu był zablokowany przez szyb windy. Prawdopodobnie remontowano to miejsce, bo wszędzie walały się worki z cementem, rusztowania, wiadra i łopaty. Rebus wskazał na lampę.

– Możemy ją włączyć?

Mundurowy kiwnął głową. Rebus stwierdził, że nie jest tu ani zimno, ani wilgotno. Nie dostrzegł też pajęczyn. Powietrze wydawało się świeże, a przecież znajdowali się kilka pięter pod poziomem ulicy. Wziął od posterunkowego latarkę i oświetlił nią jedno z przejść. Na jego końcu stał sedes z uniesioną drewnianą klapą. Drugie wiodło do łukowatego pomieszczenia z bielonymi ścianami i klepiskiem.

– To sklep z winami – powiedział posterunkowy. – Rzeźnik za następnym przejściem.

Weszli tam i znów zobaczyli bielone ściany i klepisko oraz mnóstwo poczerniałych żelaznych haków wbitych w sufit, kiedyś z pewnością używanych do podwieszania mięsa.

Z jednego wciąż zwisało mięso.

Było to bezwładne ciało młodego mężczyzny o czarnych prostych włosach, ściśle przylegających do szyi i czoła. Sznur krępujący jego ręce powieszono na haku tak, że knykcie dłoni niemal dotykały sufitu, a palce nóg zwisały tuż nad klepiskiem. Kostki też miał skrępowane. Kiedy Rebus omiótł latarką ściany i sufit, wszędzie było widać krew. W powietrzu unosił się zapach rozkładu, ale dzięki Bogu nie było much. Doktor Galloway przełknął głośno ślinę, a po chwili jego grdyka zaczęła drżeć w odruchu wymiotnym. Rebus starał się uspokoić. Trzymając się na dystans, obszedł zwłoki dookoła.

– Proszę mówić – zwrócił się do posterunkowego.

– Cóż, inspektorze… Ta trójka z góry postanowiła tu zejść. Miejsce zamknięto dla zwiedzających, kiedy tylko ruszyły prace, ale oni chcieli to obejrzeć nocą. Krążą historie o duchach, bezgłowych psach i…

– Skąd mieli klucz?

– Stryjeczny dziadek chłopaka, emerytowany architekt czy ktoś taki, jest przewodnikiem.

– Więc szukali duchów i znaleźli ciało.

– Właśnie. Wybiegli na ulicę i trafili na mnie i na Andrewsa. Na początku myśleliśmy, że nas nabierają.

Rebus już go nie słuchał, a kiedy po chwili się odezwał, nie zwracał się do posterunkowego.

– Ty mały biedny sukinsynu, zobacz, co ci zrobili.

Chociaż przepisy tego zabraniały, pochylił się i dotknął włosów martwego mężczyzny. Wciąż były wilgotne. Prawdopodobnie zmarł w nocy z piątku na sobotę i miał tu wisieć cały weekend.

– Co pan o tym myśli, inspektorze?

– Strzały z broni palnej – odparł Rebus i spojrzał na ścianę zbryzganą krwią. – Coś naprawdę szybkiego. Głowa, łokcie, kolana i kostki. Sześciopak. – Wciągnął powoli powietrze do płuc.

Usłyszeli kroki i zobaczyli światło drugiej latarki. Przy wejściu stały dwie osoby, których sylwetki odcinały się na ciemnym tle.

– Głowa do góry, doktorze – rozległ się tubalny męski głos. Przybysz zwracał się do lekarza bezradnie kucającego przy zasypanym przejściu.

Rebus rozpoznał ten głos i uśmiechnął się.

– Doktor Curt, zawsze gotowy do akcji! – zawołał.

Patolog wszedł do pomieszczenia i uścisnął dłoń inspektora.

– Ukryte miasto, to ci dopiero odkrycie.

Za nim do wnęki weszła kobieta.

– Znacie się? – Doktor Curt zachowywał się jak gospodarz na przyjęciu. – Inspektorze Rebus, przedstawiam panu panią Rattray z prokuratury.

– Caroline Rattray. – Kobieta podała Rebusowi rękę. Była wysoka, niemal dorównywała im wzrostem. Miała długie ciemne włosy związane na karku.

– Ja i Caroline rozkoszowaliśmy się kolacją po przedstawieniu baletowym, kiedy zadzwonili. Pomyślałem więc, że ją ze sobą zabiorę. Dwie pieczenie na jednym ogniu, krótko mówiąc.

Curt pachniał dobrym jedzeniem i winem. Para ubrana była wieczorowo. Na ciemnym żakiecie Rattray pojawiła się już pierwsza smuga pyłu gipsowego. Kiedy Rebus przesunął się, by go delikatnie strzepnąć, kobieta spojrzała na ciało i natychmiast odwróciła wzrok, czego Rebus nie miał jej za złe. Curt natomiast zbliżał się powoli ku zwłokom niczym do kolejnego gościa na przyjęciu. Zatrzymał się, by założyć plastikowe obuwie ochronne.

– Zawsze wożę w samochodzie jedną parę – wyjaśnił. – Nigdy nie wiadomo, kiedy może się przydać. – Podszedł do ciała i zbadał głowę, po czym spojrzał na Rebusa. – Doktor Galloway już go oglądał, prawda?

Inspektor pokręcił głową. Wiedział, co się święci. Wielokrotnie widział, jak Curt ogląda ciała pozbawione głów, zmasakrowane, same korpusy lub zwęglone szczątki, a i tak zawsze mówił to samo.

– Nieboraczek nie żyje.

– Dzięki.

– Ekipa już w drodze?

Rebus pokiwał głową. Lada moment miała się pojawić furgonetka załadowana wszystkim, czego potrzebowali na miejscu zbrodni. Specjaliści, światło, aparaty fotograficzne, taśma, plastikowe torebki i oczywiście worek na ciało. Czasami przyjeżdżała ekipa lekarzy sądowych, jeżeli przyczyna śmierci była wyjątkowo trudna do ustalenia lub na miejscu panował bałagan.

– Myślę, że biuro prokuratora potwierdzi, że mamy do czynienia z podejrzeniem zabójstwa – powiedział Curt.

Rattray pokiwała głową, wciąż nie patrząc na ciało.

– Na pewno nie było to samobójstwo – wtrącił Rebus.

Caroline Rattray odwróciła się do ściany i zobaczyła na niej ślady krwi. Ruszyła w stronę wyjścia, gdzie Galloway wciąż walczył z odruchem wymiotnym, przykładając do ust chusteczkę.

– Lepiej przyniosę swoje narzędzia – rzucił Curt, przyglądając się sufitowi. – Czy ktoś wie, co to za miejsce?

– Sklep rzeźnika – poinformował go z radością w głosie posterunkowy. – Dalej są winiarnia i domy mieszkalne. Można nawet do nich zajrzeć. – Odwrócił się do Rebusa. – Inspektorze, co to jest sześciopak?

– Sześciopak? – powtórzył Curt.

Rebus wpatrywał się w wiszące zwłoki.

– To rodzaj kary – odpowiedział cicho. – Tyle tylko, że nie powinna prowadzić do śmierci. Co tam jest? – Wskazał na stopy martwego mężczyzny.

– Chyba szczur zabawiał się jego palcami – odparł Curt.

– Nie, nie chodzi mi o to.

W ziemi widniały płytkie rowki, jakby wyżłobione dużym palcem u nogi. Można było odróżnić cztery wielkie litery.

NENO czy NEMO?

– Może nawet MEMO – zaproponował Curt.

– Kapitan Nemo – odezwał się mundurowy. – Ten z Dwudziestu tysięcy mil podmorskiej żeglugi.

– Juliusz Verne – potwierdził Curt.

Posterunkowy pokręcił głową.

– Nie, Walt Disney.
(…)

Ian Rankin „Miecz i tarcza”
Tłumaczenie: Dagmara Łata
Wydawnictwo: Albatros
Liczba stron: 384

Opis: Ian Rankin, czterokrotny laureat prestiżowej Dagger Award, a także amerykańskiej Edgar Allan Poe Award i wielu innych nagród – człowiek, który za zasługi na polu brytyjskiej literatury otrzymał tytuł szlachecki – znów w mistrzowskiej formie!

W sierpniu każdego roku Edynburg wypełnia się turystami i miłośnikami sztuki. Ale nie tylko – do stolicy Szkocji ściągają również kieszonkowcy i włamywacze, przed którymi Rebus najchętniej uciekłby najdalej, jak się da.

Nie inaczej jest latem 1993 roku. A w dodatku w podziemiach zabytkowej części miasta troje nastolatków znajduje zmasakrowane zwłoki młodego mężczyzny, który zanim zginął, był okrutnie torturowany. Sposób zadania śmierci – siedem strzałów, ostatni w głowę – wskazuje na egzekucję. Kim jest i komu się naraził? Bojownikom IRA? Protestanckim unionistom? Handlarzom narkotyków? Czy miastu grozi fala terrorystycznej przemocy?

Funkcjonariuszom udaje się w końcu zidentyfikować ofiarę. Okazuje się nią Billy Cunningham, syn odsiadującego wyrok gangstera Dużego Gera Cafferty’ego. Cafferty, który do więzienia trafił za sprawą Rebusa, żąda, by inspektor pomógł mu pomścić śmierć syna, i zleca swoim ludziom, by tego dopilnowali.

Ze zbirami Dużego Gera depczącymi mu po piętach, Rebus, podążając tropem tatuażu na przedramieniu ofiary, z literami SaS, udaje się do Belfastu. Bo to właśnie tam może się dowiedzieć czegoś o nacjonalistycznej organizacji paramilitarnej kryjącej się pod tym skrótem. A tymczasem w Edynburgu dochodzi do kolejnego zabójstwa. Zostaje zamordowany tajny agent policji i robi się naprawdę gorąco…

Cykl kryminałów z inspektorem Johnem Rebusem rozszedł się w nakładzie przekraczającym 30 milionów egzemplarzy i został przetłumaczony na ponad 35 języków.


Tematy: , , , , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek