Na zapleczu sklepu wędkarskiego. Przeczytaj fragment książki „Klub Łgarzy” Mary Karr

14 września 2023

Seria Amerykańska wzbogaciła się o kolejny intrygujący tytuł. Tym razem Wydawnictwo Czarne opublikowało wspomnieniową książkę „Klub Łgarzy” autorstwa Mary Karr. Jest to historia dzieciństwa przyszłej poetki i eseistki, która dorastała w latach 60. XX wieku w małym przemysłowym miasteczku w Teksasie. Tytuł nawiązuje do nieformalnych spotkań, które urządzali okoliczni mężczyźni, w tym jej ojciec (na zdj.), by pić alkohol, grać w domino i opowiadać sobie historie. Jedno z takich spotkań Karr przywołała we fragmencie, który publikujemy poniżej. Książka w przekładzie Hanny Jankowskiej jest już dostępna w księgarniach.

– Opowiem wam ze szczegółami, jak umarł mój ojczulek – mówi Tata. – Powiesił się.

To z pewnością największe kłamstwo, jakie kiedykolwiek padło z jego ust – w każdym razie jakie ja usłyszałam. Jego tata żyje i ma się dobrze, siedzi na werandzie w Kirbyville ze swoimi psami myśliwskimi. Gapię się na Tatę, zdumiona tą bezczelnością, podczas gdy obecni w pomieszczeniu mężczyźni wiercą się, bo wzięli to całkiem poważnie. Uznali za świętą prawdę. Obracają się na swoich składanych krzesełkach, jakby chcieli wywiercić dziury w podłodze i w nich zniknąć, żeby nie słuchać o tym, jak czyjś ojciec się powiesił. Tata otwiera scyzoryk – jeszcze przez jakiś czas pozostawiając ich w niepewności – i odcina plasterek pepperoni. Podnosi na ostrzu do ust i zaczyna żuć.

– Kiepska sprawa, co nie?

Jest ranek Wigilii Bożego Narodzenia. Siedzimy na zapleczu sklepu wędkarskiego. Tata od miesięcy nie zabierał mnie do Klubu Łgarzy, a dziś przypada ich najważniejszy dzień. Dekoruję krakersy sosem Cheez Whiz, robiąc koliste zakrętasy, w nadziei, że Tata zauważy, jak się staram, i znów będzie mnie zapraszał. Brak mi naszych wspólnych wyjść. Tęsknię za bilardem, za piciem darmowej coca-coli i słuchaniem opowieści, w których pada tyle brzydkich słów. Już od miesiąca siedzę i patrzę, jak palce Matki zarastają pajęczyną, kiedy leży w łóżku, czyta i chciałaby już umrzeć. Oczywiście nie mówi tego na głos, ale nietrudno się domyślić nawet komuś tak tępemu jak ja (a taka przeważnie jestem, zdaniem Lecii). Wystarczy wyjście z domu z Tatą, jak to do sklepu wędkarskiego, żebym tak się rozpromieniła, że można by było czytać w moim świetle.

Mężczyźni spotykają się tutaj co roku, żeby wymienić się prezentami – butelkami Jacka Daniel’sa – i zacząć je spożywać. Tegoroczna ma białą nalepkę z bażantem wyfruwającym z krzaków.

W rogach stolika do kart stoją cztery otwarte butelki, a na środku małpka na baterie, którą Ben kupił dla wnuczki. Trzyma dwa talerze. Jak się ją włączy, uderza nimi o siebie, aż walnie się ją po głowie. Wtedy szczerzy zęby i syczy. Zdaniem Taty jest to zabawniejsze niż pierdzące poduszki.

Kiedy wyczuwa, że mężczyźni dojrzeli, żeby zmienić temat, znów się odzywa:

– Od dnia, kiedy wróciłem z wojny, wiedziałem, że coś jest z nim nie tak. Stał w rowie przed domem. Ścinał trawę sierpem. Widziałem go z daleka. Szedłem od stacji, z góry. Zobaczył mnie. Ale wciąż wymachiwał sierpem. Trawa sięgała mu prawie do cycków. Wtedy w takiej trawie w rowach lęgły się komary. Mogły pożreć człowieka żywcem. Kurna, widziałem, jak zabiły byka. Przez nos nalazły mu do płuc i się udusił.

– Wtedy nie było oprysków na komary – wtrąca Shug. – Ludzie zapadali na śpiączkę i nie mieli na to sposobu.

– Nie tam na wsi – mówi Tata. – Może w mieście.

Cooter odchrząkuje, a Ben drapie małpkę po szyi, jakby była żywym kociątkiem albo innym zwierzakiem. Ja siedzę cicho i śmieszy mnie, że wiem, jakim kłamstwem jest ta cała historia. Czekam, aż Tata wciągnie w nią resztę kolegów.

– Zrównałem się z nim i mówię cześć. Nic nie odpowiedział. Tylko machał tym sierpem. Wte i wewte, jak w zegarku. To znów powiedziałem cześć. On na to: „siemasz”.

Tata spogląda przed siebie, jakby mierzył wzrokiem swojego starego, który też mu się przypatruje.

– Spojrzał na mnie. Poważnie jak nie wiem co. I po minucie mówi: „Wiem, że jesteśmy spokrewnieni. Ale nie wiem jak”.

– Rozum mu odjęło – mówi Cooter.

– No właśnie – stwierdza Tata.

Cooter kiwa głową do pozostałych mężczyzn, oni też kiwają.

– Nie miał pojęcia, kto ja jestem, tak jak nie wiedziałby, kto to ona.

Tata wskazuje mnie kciukiem. Prostuję się. Siedzę na odwróconym do góry dnem wiadrze na zanętę i na tacy trzymanej na kolanach układam w równych rzędach krakersy z zawijasami Cheez Wiz. Zabijam czas, dopóki Ben znów nie włączy małpki. Jest Gwiazdka, a ja tak bardzo chciałabym mieć tę małpkę, że niemal czuję jej smak. Gapi się na mnie jak dawno utracony kuzyn.

– Ogarnął się kiedyś? – pyta Ben.

– Czasami przytomniał – mówi Tata. – Przeważnie umysł mu szwankował. Biedny stary. Nie widział dalej niż stąd do tego akwarium.

Czarne rybki w akwarium wyglądają jak ławica rozedrganych przecinków patrzących na nas przez szkło. Tata śmieje się, jakby coś sobie przypomniał.

– Nie przeszkadzało mu to jeździć jeepem. „Tom”, mówił do niego Beaver Bishop. Prawie tak stary jak Ojczulek. Odkąd pamiętam, był szeryfem hrabstwa Jasper.

Tata wydyma policzki, pokazując, jak wyglądał Beaver Bishop – jakby miał je wypchane jedzeniem, jak chomik.

– „Tom, nie chciałbym cię złapać, jak wsiadasz do tego jeepa. Jesteś za stary, żeby wyjeżdżać na drogę”. Ojczulek tylko kiwał głową. „Beaver, to są wszystko moje drogi”, mówił. Kurde, tak sobie właśnie myślał. To on budował te drogi razem z Indianami, kolorowymi i różnymi innymi gośćmi, nawet Chińczykami. Wtedy drzewa rosły tak gęsto, że kot by się nie prześlizgnął. Beaver trochę się z nim zgadzał. „Tom, ty to wiesz i ja to wiem, ale stan Teksas uważa inaczej”.

– Mogą napędzić pietra na drodze – wtrąca Cooter. – Kiedyś taki jeden staruch siedział mi na zderzaku, jak jechałem do Central Mall…

Ben gromi go spojrzeniem, które stopiłoby gumę, więc Cooter się zamyka.

– Pan Bishop odebrał mu prawo jazdy. Myślicie, że Ojczulek się przejął?

Wodzi wzrokiem po twarzach zebranych, jakby to oni go wypytywali.

– Do diabła, ten kawałek papieru nic dla niego nie znaczył. Jak się uparł, że ma gdzieś jechać, to przepadło. W końcu Beaver musiał zjawić się którejś niedzieli ze swoim podwładnym, któremu kazał zdjąć opony z jeepa. „Pani Karr”, powiedział, „jak potrzebuje pani wybrać się do sklepu czy gdzieś, podjedziemy i zawieziemy panią. Ale nie mogę tego starca wypuścić na drogę”.

– Długo tak z nim było? – pyta Shug.

Nalewa sobie whiskey do papierowego kubka. Wszyscy robią to samo. Tata zwykle lubi, jak go o coś pytają, o ile nie ponaglają, żeby opowiadał szybciej, tak jak teraz Shug. Bierze krakersa z mojej tacy, a ja przygotowuję nowego, żeby zapełnić lukę w szeregu. Żuje go, czekając, aż przestaną przestawiać butelki. Gdyby w Klubie Łgarzy robili konkursy, kto dłużej będzie milczał, Tata zawsze by wygrywał.

– To się ciągło przez jakiś rok – odzywa się w końcu. – Czasem mnie poznawał. Czasem nie. Dopóki jeszcze żył, wspinał się, na co tylko mógł. Na stodołę, na szopę. Gdzie tylko się dało przystawić drabinę. Mówił, że chce być bliżej Pana Boga. I tak zgłupiał, że chodził we śnie. Słyszałem w środku nocy, jak tłucze się po domu. „Pete!”, wołała mnie Mama. „Pete, on znowu łazi. Złap go”.

Gdy mówi wysokim głosem, naśladując swoją Mamę, nie sprawia to wrażenia, jakby ją przedrzeźniał, tak jak robią niektórzy mężczyźni. Brzmi prawdziwie. Jest w tym głosie jakaś determinacja starej kobiety.

– Wybiegał w kalesonach na szosę numer sześćdziesiąt i gnał tak szybko, jak tylko mógł. A ja spanikowany za nim, też w kalesonach. Pierwsze, co robił, jak wstał, to wkładał kapelusz. Jasnobrązowy stetson z wąskim rondem. Przez wiele nocy biegałem drogą za tym kapeluszem.

Tata widzi, że przestają go słuchać, więc podkręca swoją opowieść.

– Miał go na sobie tego dnia, kiedy umarł.

– To już coś – wtrąca Cooter. – Powiesić się w kapeluszu.
(…)

Mary Karr „Klub Łgarzy”
Tłumaczenie: Hanna Jankowska
Wydawnictwo: Czarne
Liczba stron: 344

Opis: Nie mieli stałego punktu ani terminu spotkań. Nigdy ich nie planowali, a mimo to – jednocześnie, o określonej godzinie – przybywali krętymi drogami w to samo miejsce. Kiedy ich żony były przekonane, że poszli zapłacić rachunki, oni spotykali się, by grać w domino i pić alkohol. Jedna z kobiet nazwała ich Klubem Łgarzy. Mary Karr, uznana poetka i eseistka, wraca pamięcią do spotkań tego klubu i pozostałych wydarzeń z dzieciństwa przypadającego na lata sześćdziesiąte w Teksasie i Kolorado. Przywołuje postać matki ze skłonnością do butelki i wymachiwania bronią – brała ślub siedem razy, aż wreszcie zabrali ją „daleko”, bo była „nerwowa”. Babci, która zamieszkała z nimi krótko przed śmiercią i stworzyła domowe narzędzie do chłostania niesfornych wnuczek. Starszej siostry Lecii, która już jako dwunastolatka potrafiła prowadzić samochód, ale też przekonać policjanta, by nie wlepiał jej mandatu. „Klub Łgarzy” to niezwykle osobisty list miłosny do niedoskonałych bliskich, a także opowieść o tym, że każda rodzina w jakimś sensie odbiega od normy. W świecie dzieciństwa, w którym autorka czuła się tak samotna, znajdzie się miejsce dla wszystkich.


Tematy: , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek