Metafizyczna powieść o tragedii wojny. Przeczytaj fragment „Końca” Marty Hermanowicz
Wydawnictwo ArtRage stawia nie tylko na prozę zagraniczną z niekoniecznie wyeksploatowanych na naszym rynku kierunków, ale również na polskie debiuty. Jeden z nich właśnie trafił do księgarń. Jak przekonuje redaktor naczelny oficyny, Krzysztof Cieślik, „Koniec” Marty Hermanowicz to „coś więcej niż debiut”. „To znakomity portret dwudziestowiecznych polskich losów i tego, jak my, potomkowie ludzi przeczołganych przez historię, radzimy sobie z traumami, które dostaliśmy w spadku, ze splotem tego, co wyparte i zapomniane, a wreszcie z poniemieckim i poradzieckim dziedzictwem. Hermanowicz pisze z biglem graniczącym z furią, a główna bohaterka jej powieści, Malwina, to jedna z najbardziej irytujących i zarazem pociągających postaci w polskiej literaturze najnowszej” – skomentował w rozmowie z Booklips.pl. Poniżej możecie przeczytać fragment książki.
Rozpadałam się tak, jak rozpadał się nasz dom na Końcu dziesięć, jeszcze przed moim narodzeniem. Ze ścian odlatywał tynk, płot próchniał, drzwi domykały się dopiero po mocnym trzaśnięciu, schody skrzypiały. Być może dałby się naprawić, ale nikt się do tego nie garnął. Mama i babcia nazywały dom poniemieckim, chociaż Niemcy opuścili Nową Sól czterdzieści lat wcześniej. Wyjeżdżając, zabrali wszystko z wyjątkiem porcelany; musieli wiedzieć, że w trakcie podróży delikatne rzeczy rozpadają się na kawałki. Budynek nie był remontowany, najpierw ze strachu, że Niemcy wrócą, a potem z przyzwyczajenia; pęknięcia na ścianach stały się niezauważalne, podobnie jak niesłyszalnie trzaskały drzwi. Ostatni dom. Bez możliwości wyboru, za to z pocałowaniem ręki. Miał być schronieniem. Nie kryjówką. Prababka myślała, że wraca do malw w Chrobrowiczach na Wołyniu, gdzie co trzy, cztery lata w lutym lub marcu rodziła dziecko. Lubiła, gdy wszystko się powtarza, uchyla szczelinę tajemnicy istnienia. Nikt poza nią nie chciał wracać do pierdolonej Polski. To tylko na chwilę, wmawiała córkom. Jedna trzaskała drzwiami, druga milczała. Ta druga to moja babka. Wszystko przez babcię.
Przeprowadź się do mnie, chociaż na chwilę, mówiła babcia do matki, co tam będziesz sama siedzieć. Ja się nie wliczałam – półżywy inwentarz. Sprzedać dom na Końcu, powtarzała, najlepiej sprzedać. Lato zbliżało się do moich siódmych urodzin, wiatr pachniał konwaliami i końskim łajnem, cieszyłam się, że idę do szkoły. Nie mogłam doczekać się podręczników, sądziłam, że pojawią się w nich nowi umarli. Mama przeniosła moje papiery z jednej szkoły do drugiej, a potem jeszcze rzeczy w kilku starych walizkach. Z Końca dziesięć na Przyszłości osiem. Zostawiła podręcznik umarłych, poniemiecką porcelanę, krzesła, popiersia rzekomych przodków ojca i tapczan. Nie zabieramy staroci, obwieściła. Rzuciłam się na podłogę i waliłam w nią głową. Futrzane czapki wsadziła do walizki, widziałam przez palce. Zasnęłam, obudziłam się odłożona gdzie indziej. Wieczorem mama próbowała skontaktować się z ojcem, dzwoniła do sklepów z antykami, mieszkania jego matki, znajomych. Nikt nic nie widział, o ile odebrał. Może to wszystko przez ojca, nie przez babcię. Może chciałam zniknąć jak on. Zostawiał po sobie uskok u drzwi, pachnący jak więdnące kwiaty, omijałyśmy go z mamą bez słowa. To, o czym w naszym domu się nie mówiło, przestawało istnieć. Chciałam, by o mnie też milczano.
Był koniec lata osiemdziesiątego dziewiątego. Pomieścił nas zwykły samochód, stary i rzężący jak kierujący nim facet. Na osiedle Przyszłości, powiedziała mama. Koniec zniknął za zakrętem, teraz czekał na nas początek. Taksówkarz jechał przez centrum po kocich łbach, poniemieckich. Na murach wciąż widniały plakaty mężczyzn w za dużych garniturach, trwających w uścisku dłoni z mężczyznami z sumiastym wąsem. Skręciliśmy za ceglanym kościołem z wieżą, którą łatwo pomylić z fabrycznym kominem, mama powiedziała, że właśnie tu mnie ochrzczono, a ja poczułam dumę, że zdarzyło się to w tak ogromnym budynku. Wjechaliśmy w Wojska Polskiego, potem w Świętej Barbary, minęliśmy targowisko, prawie legalne, nazywali je nowosolskim Manhattanem.
Nowa Sól, miasto robotnicze, już za czasów Niemców była niekochana i jak na niekochaną przystało, zatruwała życie każdemu, kto wylądował w pobliżu. W tej swojej niecce gromadziła dym i zanieczyszczenia z okolicznych, wyżej usytuowanych miasteczek. Niemcom przysługiwały co roku dwa wyjazdy do sanatorium. Po wojnie przesiedlonym Polakom nie należało się nic, z wyjątkiem opuszczonych domów i pracy w fabryce. Ciężkie, poniemieckie powietrze wdzierało się wieczorami przez okna, szczypało w oczy, wędrowało po schodach, by przedostać się na strych i opaść kolejną warstwą kurzu na nierozpakowane walizki. Taksówkarz chwilę kluczył w wąskich uliczkach osiedla, mówił, że bloki numerował pijany, nie ma trójki, piątki, szóstki, jedenastki, trzynastki. A ja wiedziałam. Brakujące domy należały do umarłych.
Bloki miały barwę ludzkiego mięsa, barwę człowieka świeżo obdartego ze skóry, mama przekonywała mnie, że to kolor różowy. Zatrzymywałyśmy się na każdym półpiętrze, by zrobić pół przerwy na złapanie oddechu; nie chciała mojej pomocy, taszczyła walizki sama i wyrzucała z siebie przekleństwa, żeby łatwiej było się wznosić. Sąsiedzi szczekali psami, kłócili się, oglądali telewizję, otwierali drzwi, by sprawdzić, kto idzie. Na drugim piętrze pachniało zatargiem i wódką, na trzecim umytą podłogą, wilgotną sierścią. A na naszym ciastem drożdżowym i pastą do podłogi. Babcia krzyknęła, że otwarte. Wcale nie było. Musiałyśmy poczekać, aż doszura do drzwi i przekręci klucz. Przecisnęłyśmy się do przedpokoju, mama, wzdychając, zrzucała z siebie pakunki. Babcia zniknęła za zakrętem, z kuchni dobywały się uderzenia pokrywek, garnki grały marsza. Marsz, marsz, Dąbrowski.
Nie będziemy spać razem, trzeba zostawić miejsce dla taty, kiedyś przyjedzie za późno z kolejnymi gratami, wyjedzie zbyt wcześnie, ludzie chcą wieszać nowych przodków na ścianach, jest ruch w interesie. Mebel Malwina został przesunięty do pokoju określanego w zależności od pory dnia i okoliczności dużym, dziennym, telewizyjnym, babci. Nie chcę, krzyczałam, wszystko przez babcię. A ona milczała, nie lubiła mówić, na wszelki wypadek zatkała się drożdżówką z serem i patrzyła, jak walę pięściami w linoleum. Wiedziałam, że teraz moja rodzina z podręcznika mnie nie znajdzie; za tydzień, miesiąc przyjadą autokarem na Koniec dziesięć, zaczną dzwonić niemym dzwonkiem w bramie, nawet pies im nie odpowie; mama oddała go sąsiadom, żeby nie zdechł z głodu. Zostałam sama. Wszystko przez babcię.
Już niedługo szkoła, powiedziały. Będziesz w pierwszej be. Babcia zna nauczycielkę, czasem przychodzi do sąsiadki z naszego piętra, pani Stasi. Bardzo cicho rozmawiają o życiu, nic nie słychać przez ścianę. Takim to dobrze. Albo ma się dzieci, albo czas wolny. Babcia od września miała zajmować się noworodkami w szpitalu, chciała dorobić do emerytury, znikać na całe dnie, mniej mnie widywać, mniej bywać w mieszkaniu. Mama zaczęła opowiadać, że znajdzie mi jakieś zajęcie po szkole, a ja nie byłam pewna, czy cieszyć się, czy wpaść w rozpacz.
Dostałam miejsce w szafie na zabawki, na półce robiłyby bałagan, duży pokój to przecież część reprezentacyjna, do której zaprasza się gości albo hydraulika. Telewizor świszczał, pokrywał śnieżną wysypką Sigmę i Pi. Oglądaj, ucz się, ucz, koteczku, instruowała babcia. Ucz się, ucz, nauka to potęgi klucz. A mi robiło się duszno, głowa pęczniała jak grube kostiumy przybyszów z Matplanety, obijała się o szyby. To dziecko zaraz zemdleje, wyjdź, Malwinko, na balkon. Pierwszy raz znalazłam się tak wysoko. Wdychałam ciężkie poniemieckie powietrze. Od lotu w dół dzieliła mnie tylko barierka pomalowana na zielono. Cały świat u moich stóp chwiał się, zbliżał, oddalał, był Matplanetą, odejmował i dzielił. Rozpadł się na pięćdziesiąt dwie części. Po drugiej stronie w oknie na czwartym piętrze bloku numer dwanaście stała kobieta i dziecko, młodsze ode mnie, pchało się na parapet. A świat jak burta statku, przechylał się w dół i w górę. Zwymiotuję. Utonę albo spadnę.
(…)
Marta Hermanowicz „Koniec”
Tłumaczenie:
Wydawnictwo: ArtRage
Liczba stron: 336
Opis: Jeden z najbardziej wyczekiwanych debiutów roku. Metafizyczna, bluźniercza powieść o tragedii wojny, która nie kończy się wraz z podpisaniem traktatów pokojowych, ale zostaje w jej ofiarach i przenosi się na kolejne pokolenia.
Malwina, dziewczynka obdarzona niezwykłą wrażliwością, śni sny-wspomnienia wojenne swojej babki, co sprawia, że równolegle funkcjonuje w dwóch rzeczywistościach – wojennej (przede wszystkim tej z Kresów i Syberii) i Polski lat 90. Rzeczywistości wzajemnie się przenikają, nakładają się na siebie. Malwina, łapaczka snów swojej ocalałej z wojennej zawieruchy babki, staje się swoistym dybukiem oddającym głos umarłym; dla niej wojna nadal trwa zarówno na froncie nocnym, jak i dziennym. Mocna, poruszająca, świetnie skonstruowana proza.
Kategoria: fragmenty książek