Makabryczne odkrycie w Beskidzie Sądeckim. Przeczytaj przed premierą fragment nowego kryminału Jędrzeja Pasierskiego pt. „Źródło”
14 lutego do sprzedaży trafi nowy tom serii Jędrzeja Pasierskiego z komisarz Niną Warwiłow. W „Źródle” bohaterka znana m.in. z powieści „Dom bez klamek” i „Roztopy”zostaje ściągnięta do doliny Popradu, by wyjaśnić sprawę kolejnego morderstwa. Poniżej możecie przeczytać przedpremierowo fragment książki.
1
Witek Rozenba ponownie przeliczył stado, tym razem zaczynając z drugiej strony. Zamknął oczy, zbierając siły na konfrontację z ponurymi wnioskami. Jedna owca się zgubiła. Ewidentnie. Młoda owieczka, której jeszcze nie zdążył nadać imienia.
Rozejrzał się, coraz bardziej świadomy tego faktu i coraz bardziej podenerwowany. Pies Aren, najmądrzejsza istota, jaką znał, przegapił sprawę albo zwyczajnie się starzał. Trudno było w tym momencie wyrokować – w każdym razie nie wykonał swojej pracy: stado było niepełne.
Wilki… Nie ułatwiały im życia. Watahy grasowały w Paśmie Jaworzyny Krynickiej i zbierały krwawe żniwo. Nikt obecnie nie wiedział, ile ich krąży, ale na pewno więcej niż oficjalnie oceniano. A Rozenba czuł się zmęczony sporami, które przetaczały się przez Polskę i czasami dosięgały nawet do Rytowa. Pisano o mordercach zwierząt. O zagrożonych gatunkach.
Większość z zabierających głos nie miała pojęcia, o czym mówi. Nigdy nie widzieli wilka, a już na pewno nie takiego na wolności.
– Aren!
Zawołał ponownie, ale wiatr zagłuszał dźwięki. Aż podskoczył, kiedy poczuł ciepły język na palcach. Pies spojrzał na niego tak, jakby rozumiał. Miał w sobie jakiś wilczy pierwiastek, jak połowa psów w Rytowie, i podchodził również jak wilk. Bezszelestnie.
Pasterz i pies. Stado cakli. No i jednej owieczki brakowało: Aren o tym wiedział i był z tego powodu niespokojny. Jedna z czarnych owieczek opuściła stado. Cakle były inne niż białe owce, mądrzejsze, jakby razem z czernią dotknął je diaboł i obdarzył przy okazji mądrością. Wobec wilka oczywiście były bezbronne, pozbawione masy i rogów.
Witek rozejrzał się. Wykarczowana przez gazdów Hala Rytowska przechodziła tutaj w gęsty, stary las. Postrzępionym, szerokim jęzorem właził w tereny pomiędzy Halą i mieszczącym się na niej schroniskiem PTTK a Rytowem.
Las dawał schronienie w letnie dni na tych nienaturalnie łysych polach. Może była to grupowa decyzja, a może jakiś mądry człowiek zauważył, że na rozległych terenach, zamienionych decyzją gazdów w pastwiska i źródło drewna, przyda się przynoszący cień pas drzew. Cień i ciemność.
Witek nie miał z kim się podzielić swoimi obawami. Wydawało się mało prawdopodobne, aby wilki przyszły za dnia, ale ich zwyczaje się zmieniały, a stada się rozrastały. Watahy stały się zuchwałe, lisy podchodziły pod gazdówki i wyczekiwały w krzakach, aż zbłąkana kura sama do nich podejdzie. Aren wciąż mógł straszyć posturą, choć nie był już tak szybki jak dawniej, a i zębów trochę pogubił w trakcie swojego bogatego życia. Wilki zwyczajnie wyczuwały zapach starego psa. Rozzuchwaliły się.
Witek podrapał ukochanego zwierzaka za uchem i szepnął mu parę słów.
„Zostań”.
Wydawało mu się, że pies zrozumiał.
A potem okazało się, że Witek zupełnie się myli, bo kiedy zszedł w las, usłyszał za plecami charakterystyczne sapanie.
Zawahał się.
– Zróbmy to szybko – powiedział.
Zaczął schodzić stromym zboczem, wspierając się na kiju.
Ta owieczka ledwo co się urodziła. Była za mała, żeby zabłąkać się daleko. Być może ciekawość pociągnęła ją do Zawoi, strumienia przecinającego las, i nie potrafiła wdrapać się z powrotem. Strome zbocza wąwozu porastały buki – ich zachowało się tutaj najwięcej, dawniej wycinano przeważnie jodłę i świerk, aby spławić je następnie Popradem.
Poniżej Żmijowego Jaru, jak nazywano we wsi ten fragment lasu, potok spływał do Rytowa, stając się osią całej wsi. Niegdyś największą wartość miały domy pod lasem. Najczystszy strumień był u góry, gdzie nie wylewano jeszcze tylu pomyj, nie prano i – jeszcze całkiem do niedawna – nie wyrzucano śmieci. Obecnie bardziej dochodowe były ziemie bliżej Piwnicznej, gdzie stok stawał się łagodniejszy i bardziej przychylny dla rolnictwa.
Witek widział już przebłyski słońca między koronami drzew, odbijające się punktowo w tafli Zawoi. Może wszystko skończy się dobrze – owieczka zwyczajnie odłączyła się od stada, a Zawoja w tym miejscu była zbyt płytka, aby owca się utopiła. Dopiero we wsi osiągała szerokość pięciu–sześciu metrów, by pod mostem, w dolnej części Rytowa, złączyć się z drugim strumieniem. Tam właśnie znajdował się miejscowy bunior.
Witek schodził ostrożnie, opierając się o kij. Ciało miał trzydziestoletnie i względnie wysportowane, ale z pewnością nie mógł sobie pozwolić na żadną kontuzję. Nikt poza nim stadem zająć się nie mógł.
Aren, mimo swojego wieku, radził sobie lepiej od pana. Szczeknął i pognał przodem, aż wzbił nosem ziemię zbocza i piach pofrunął do góry. A potem nagle, już bliżej strumienia, pies zaczął zajadle szczekać.
Witek stracił go z oczu, ale słyszał ten dźwięk. To nie było radosne poszczekiwanie, sygnalizowało niebezpieczeństwo. Zamknął oczy i już widział tę scenę. Rozwleczone wnętrzności owcy ze śladami po szczękach wilków na jelitach. Szkoda, że obrońcy środowiska z Sącza i Krakowa nie będą musieli dobijać i zakopywać rozczłonkowanego zwierzęcia Odnotowywać w zeszycie straty finansowej, a potem ukrywać tego zeszytu przed ojcem, żeby się niepotrzebnie nie zdenerwował.
Oby ta owieczka już nie żyła i nie musiał kończyć jej cierpienia. Najchętniej w tym celu pożyczyłby strzelbę od Marka Czargonia, mieszkającego w Rytowie, dwa domy niżej. Nie, żeby Czargoń posiadał broń legalnie, ale to nie miało znaczenia. Policja z Piwnicznej do Rytowa dojeżdżać nie lubiła. Jeśli ktoś siedział cicho, to mógł więcej niż w dolinie.
Czarne myśli pochłonęły mu głowę, a musiał iść tak cholernie ostrożnie, bo w tym miejscu Żmijowy Jar wydawał się niesamowicie stromy. Dzisiaj było niedzielne popołudnie i dawni znajomi z Sącza strzelali pewnie drugiego breezerka nad Zalewem Rożnowskim, a on myślał, że zaraz przyjdzie mu dobić owcę. Nie tak wyobrażał sobie lato.
Z lewej strony w prześwitach widział ścieżkę wiodącą skarpą nad wąwozem. O tej porze roku, na początku czerwca, wzmagał się ruch turystyczny. Pojawiało się więcej chętnych, żeby przemierzyć te tereny, przejść się szlakiem opuszczonych hal pasterskich. Ludzi kręciło się więcej niż w pustawym Beskidzie Niskim, ale mniej niż w Pieninach. I tak to ruch rósł aż do Tatr, gdzie na Giewont ustawiały się kolejki. U nich było w sam raz, uważał Witek, żeby petetek na Hali Rytowskiej jeszcze jakoś ciągnął, ale w Rytowie turyści nie zawracali im przesadnie głów.
Aren, kilkanaście metrów niżej, wciąż szczekał. Ale potem przestał. Następnie zaś wydał z siebie jeszcze jeden przeciągły dźwięk.
Witek poczuł ból brzucha, a następnie błysk intuicji.
Tutaj stało się coś złego, pomyślał. Ostatnie metry po prostu przebiegł, odrzucając kij i ślizgając się w błocie, które wiecznie zalegało na zboczach wąwozu.
Dotarł na miejsce. Nad strumieniem nie było jego owcy, ale w zasadzie zapomniał o biednym zwierzęciu, kiedy tylko dotarł do wypłaszczonego terenu na dole.
Parę sekund zajęło mu zrozumienie tego, co właściwie miał przed oczami.
Ciała, leżący ludzie. Między nimi rozrzucono jakieś rzeczy, koszulkę termiczną, mapę, skarpetki, przezroczysty bidon… Jeden plecak został ciśnięty niedbale na ziemię, jakby podróżny chciał odpocząć, ale absolutny bezruch ciał wskazywał na coś innego. Mężczyzna leżał na brzuchu, kobieta na plecach. Wokół obojga utworzyły się plamy krwi. Witek podszedł bliżej, już na miękkich nogach.
Mężczyzna i kobieta. On miał dredy związane w kucyk, miejscami czerwone, jakby obryzgał się farbą; ona z kolei blond włosy średniej długości. Twarz miała bladą, spokojną, ale koszulkę we krwi. Byli młodzi, ale jakie to wszystko miało w tym momencie znaczenie… Jucha sączyła im się z głów i okolic brzucha, równomiernie plamiąc okolicę nad strumieniem. Chłód wąwozu podkreślał idealną ciszę, jaka panowała na dnie jaru.
Nagle drgnął. Ciszę przerwał Aren, który znowu zaczął wyć nad ciałami; zaniepokojone, smutne wycie.
– Cicho, kurwa! – krzyknął Witek.
Pies posłuchał, pewnie dlatego, że „pan” nigdy się do niego tak ostro nie zwracał – a tego, że Aren rozpoznaje przekleństwa, Witek był pewien.
Myślał gorączkowo. Może powinien podejść, sprawdzić tętno, ale nie potrafił się ruszyć, czuł się przyspawany do podłoża. I być może właśnie dlatego usłyszał jeszcze jeden dźwięk. Bo nie byli tu sami.
Widział dwa ciała, ale dobiegło go coś potwornego w tych okolicznościach.
Odgłos między głosem ludzkim a kwileniem. Ten głos dochodził zza ciała kobiety.
Wyrwał się z letargu i rzucił w tamtym kierunku.
Oparty o ciało matki siedział malutki, może dwuletni chłopczyk.
I płakał.
2
(…)
Usłyszała, jak za jej plecami otwierają się drzwi. Poczuła ten ciężki krok, zdolny wgnieść wykładzinę na niższy poziom. Słowem: do gabinetu wkroczył nadkomisarz Karpiuk. Po prostu właził i z sapnięciem – zarówno ciała, jak i fotela – siadał.
Milczał chwilę i leniwie zaczynał rozmawiać o sprawach. Z miesiąca na miesiąc zdawało jej się, że wszystko dzieje się nieco wolniej. Jakby niechybnie już staczał się w stronę emerytury, do której tak konsekwentnie zmierzał.
– I co w firmie, Nina?
– Może ty mi powiesz?
Michał Karpiuk. Postarzały, choć wciąż przystojny facet, zdawał się samą aurą wypełniać połowę pokoju. Drugą – gabarytami. Prywatna wędzarnia rybek złowionych w Klimkówce prężnie działała. Im bliżej emerytury, tym szczelniej zdawał się wypełniać mundur. Ale jako że wędzarnia zajęła w życiu Karpiuka miejsce planów politycznych, Nina gorąco mu kibicowała i chwaliła ryby, których nie jadła.
Otrzymywali je sąsiedzi w Brzennej i miała nadzieję, że nie dotrze to do Karpiuka. Choć pewnie roznosiło się, jak większość informacji tutaj, pocztą pantoflową. W końcu odnosiła wrażenie, że nawet pyzaty listonosz poruszający się lanosem wiedział o niej wszystko.
Z rybami, rzecz jasna, miała jeszcze inny problem.
W obecnym stanie nie mogła na nie patrzeć, nie mogła nawet być blisko. Dla niej wszystkie ryby powinny płynąć Wisłokiem aż do Atlantyku – przynajmniej dopóki była w ciąży.
– Nie zgadniesz, z kim właśnie rozmawiałam – powiedziała.
Karpiuk skrzywił się.
– Czy to zagadka?
– Tak.
– Czy odpowiedź mi się spodoba? – zapytał inteligentnie.
– Zależy, czy emocjonalnie do tego podejdziesz.
– Nie lubię zagadek.
Nawet nie skomentowała.
– Emocjonalnie, powiadasz? – podjął.
– Tak. Właśnie rozmawiałam z Pawłem Całkiewiczem.
Zapadła krótka cisza, w jej trakcie słyszała tylko przyśpieszony oddech Karpiuka. Martwiła się o ten oddech – w jakiś sposób w ciągu tych paru lat Karpiuk stał się jej przyjacielem. Chyba taki był jej los: potrafiła się przyjaźnić tylko z mężczyznami. Choć był zupełnie inną osobą, jednak w kwestii szczerości Karpiuk stał się w pewnym sensie wcieleniem Chodkowskiego, jej przyjaciela i podwładnego na Pradze‑Północ. Temperamenty mieli odmienne, ale za onieśmielającą aparycją i aurą Karpiuka krył się, jej zdaniem, dobry człowiek.
– Masz na myśli – podkreślił nieco chmurnie – komendanta wojewódzkiego Pawła Całkiewicza.
– Nazywaj go, jak chcesz. Chociaż jestem zdziwiona.
– Czym?
– Że go tak tytułujesz. Ostatnio nie mieliście się ku sobie.
– To są stare problemy, Nina. Mam jednak szacunek do urzędu.
– Rozumiem.
– No to czego on chciał od ciebie?
– W zasadzie to od ciebie. Zgody – dodała szybko, w obawie, aby Karpiukowi nie podskoczyło ciśnienie.
– Wyjaśnij.
– Otóż chce mnie gdzieś wysłać… – powiedziała i urwała.
– Gdzie to niby… – Karpiuk poczerwieniał, ale po chwili w jego oczach pojawił się błysk zrozumienia. Stary lis, z postury może raczej niedźwiedź beskidzki, wciąż potrafił szybko kojarzyć. – Czyżby… czy może chodzi o Pasmo Jaworzyny?
– Tak. A dokładnie to o Halę Rytowską – powiedziała to powoli, aby się nie pomylić.
W końcu nazwę poznała ledwie parę dni temu, ale wbiła się w pamięć, i to pewnie nie tylko jej własną. Wskoczyła do zbiorowej świadomości policyjnej, ale i opinii publicznej w całej Polsce.
Karpiuk poczerwieniał, a po chwili, niby patriotycznie, pobladł.
Polska dudniła, a co dopiero ich mała ojczyzna położona tak blisko miejsca zbrodni.
Dudniły media, wydania internetowe i papierowe gazet. Wielkie krajowe dzienniki. „Wyborcza”, „Rzeczpospolita”, „Krakowska”. Jej lokalny odłam – „Gorlicka” – pisała o tym codziennie.
Śmierć Arkadiusza i Ewy Drużyńskich w lesie nieopodal Hali Rytowskiej była makabryczna. A to wierzchołek góry lodowej, ponieważ martwi turyści na szlaku – podróżnicy – to nie był najbardziej wstrząsający aspekt tej sprawy.
Najnowszy numer „Gazety Gorlickiej” Nina miała jeszcze na biurku. Widziała fragment artykułu z serii. Dziennikarze ciągnęli temat choć niewiele wiedziano, bo Piwniczna i Sącz nabrały wody w usta. Tak więc, niestety, analizowano najbardziej niepokojące szczegóły.
Pisano o morderstwie na szlaku (chociaż z tego, co wywnioskowała, doszło do niego poniżej). O dwójce turystów i dziecku. O ich trojgu…
– Dziecko, które przeżyło – powiedział Karpiuk, który podążył za jej wzrokiem, a głos mu lekko drżał.
Może objaw starości – bo nadkomisarz postarzał się mocno, od kiedy go poznała – a może zaskakujących emocji.
– Czytałam bardziej pojechane nagłówki.
– Całkiewicz… Co on dokładnie powiedział?
Nie zapytał jeszcze, dlaczego komendant nie zwrócił się do niego bezpośrednio. Ale po pierwsze, Nina nie była niewolnicą, tylko komisarzem policji i drugą osobą w wydziale kryminalnym Gorlic.
Po drugie – do Karpiuka Całkiewicz, jego były podwładny, nie zadzwoniłby nieprzyciśnięty. Poza procedurami i hierarchią byli też ludzie i ich prywatne zaszłości.
– Nic o tobie, więc nie rób takiej miny – odparła. – Powiedział mi tak: jest sprawa, którą możesz rozwiązać.
– Bo?
– Bo to jest specyficzny teren.
– Czyli twój – rzekł Karpiuk z lekkim uśmiechem.
(…)
Jędrzej Pasierski „Źródło”
Tłumaczenie:
Wydawnictwo: Czarne
Liczba stron: 344
Opis: W wąwozie w Beskidzie Sądeckim pasterz znajduje ciała słynnego podróżnika i jego żony. Do doliny Popradu zostaje ściągnięta komisarz Nina Warwiłow. Nad potokiem na miejscu zbrodni brakuje plecaka i aparatu Łazęgi – tak w okolicy nazywają podróżnika. Co zaś oznaczają szarfy na drzewach w wąwozie położonym między schroniskiem a wsią Rytów? Śledztwo sięga od zaułków Nowego Sącza po dawne opuszczone hale pasterskie. Nieuchronnie prowadzi Ninę do samego Rytowa, osady położonej wysoko w górach, gdzie osiedliła się nietypowa społeczność. Tu wiedzie najszybsza droga, jaką mógł podążyć sprawca po morderstwie. Wiejska zasłona milczenia kryje starą prawdę, że zabójca zawsze wraca na miejsce zbrodni. Zwłaszcza gdy u źródła zostawił po sobie szczególny ślad…
Kategoria: fragmenty książek