Lila Mae przeprowadza kontrolę windy. Przeczytaj fragment „Intuicjonistki” Colsona Whiteheada

7 lipca 2023

Debiutancka powieść autora „Kolei podziemnej” i „Miedziaków” wreszcie w polskim przekładzie. „Intuicjonistka” Colsona Whiteheada to paraboliczna przypowieść w duchu science fiction, opisująca świat inspektorów wind w mieście pełnym drapaczy chmur. Główną bohaterką książki jest Lila Mae Watson, pierwsza czarnoskóra inspektorka, reprezentująca szkołę „intuicjonistów”. Intuicjoniści uważają, że stan windy można ocenić na podstawie wyczuwania dźwigu. Konkurencyjna szkoła, „empiryści”, obstaje za tradycyjną weryfikacją stanu windy przy pomocy przyrządów. Kiedy po kontroli przeprowadzonej przez Lilę Mae dochodzi do wypadku, bohaterka zostaje wplątana w niebezpieczną intrygę. Jej perypetie stają się dla Colsona Whiteheada punktem wyjścia do poruszenia takich tematów, jak niesprawiedliwość rasowa, postęp społeczny czy kształtowanie tożsamości. Poniżej możecie przeczytać sam początek książki, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Albatros w przekładzie Rafała Lisowskiego.

Część pierwsza

To nowa winda, świeżo wpuszczona w prowadnice, i nie została zaprojektowana, żeby aż tak szybko spadać.

*

Nie wie, co zrobić z oczami. Drzwi wejściowe do budynku są zbyt podrapane i zaorane bliznami, żeby na nie patrzeć, a ulica za jej plecami – niewiarygodnie pusta, jakby całe miasto ewakuowano i tylko ona jedna się o tym nie dowiedziała. W takich chwilach zawsze może zająć swoją uwagę grą. Otwiera skórzany segregator i opiera go na piersi. Im dalej musi sięgnąć pamięcią, tym gra jest trudniejsza. Większość inspektorów z poprzedniej dekady wciąż należy do Gildii, łatwo ich więc zidentyfikować: LMT, MG, BP, JW. Nie przepada za żadnym z mężczyzn, którzy przed nią odwiedzali Walker Street 125. Martin Gruber przy jedzeniu żuje bez zamykania ust i lubi żonglować swoim szklanym okiem. Duży Billy Porter należy do Starych Wyg i jest z tego dumny. Bywa, że kiedy Lila Mae wraca do Nory z misji, trafia na niego, raczącego chłopców opowieściami z przeszłości, o czasach świetności Gildii. W jego słowach nigdy nie ma konkretów, ale wszyscy dokładnie wiedzą, do czego pije tym swoim chrapliwym, mętnym głosem. Na przekór obowiązującym w Norze biurokratycznie równym szeregom dębowe biurko Billy’ego wystaje na przejście, żeby mógł sadowić cielsko wprost pod sufitowym wentylatorem. Twierdzi, że łatwo się przegrzewa. W najgorętsze letnie dni resztki włosów na głowie przestają mu leżeć tak, jak je uczesał, i skręcają się w idealne spirale. Dzieje się to powoli, a obserwowanie całego procesu jest jak wyczekiwanie, aż minie kolejna godzina. W końcu zawsze następuje.

Wszyscy inspektorzy, którzy dotąd wizytowali Walker Street 125, to empiryści. Na ile Lila Mae potrafi to stwierdzić. Kiedy sięga dalej, piętnaście lat wstecz, nie potrafi już połączyć inicjałów z twarzami. Rozpoznaje te inicjały z ksiąg rewizyjnych dźwigów w innych budynkach, ale nigdy nie poznała osób, do których należą. Na przykład JM pojawia się w księdze rewizyjnej windy, którą Lila Mae sprawdzała pół godziny temu, a EH – jak się z czasem przekonała – zwraca szczególną uwagę na zużyte prowadniki, których nie sprawdza nikt oprócz nadgorliwych pedantów. Bo sprawdzanie prowadników jest z góry skazane na porażkę. Na pewno portrety niektórych właścicieli inicjałów wiszą na ścianach Nory. To wizerunki mężczyzn z przepisowymi fryzurami, jakich wówczas wymagała Gildia, porządnymi fryzurami mężczyzn sumiennych i odpowiedzialnych. Te fryzury to funkcjonalne porażki, od których bije godność, wierność, braterstwo aż po śmierć. Kiedyś specjalizował się w nich zakład fryzjerski dwa domy od Gildii, z którego zawsze dobiega bigbandowa muzyka. A przynajmniej tak mówią. Ostatnio część młodszych inspektorów wróciła do tej fryzury. Nazywają ją fryzurą na bezpiecznik. Lila Mae ma przedziałek na środku głowy. Włosy obejmują jej okrągłą twarz jak tysiąc łapczywych palców.

Światło na tej ulicy o tej porze to zużyta szarość gettowego zmroku, o barwie matowej rtęci. Lila Mae raz jeszcze dzwoni do dozorcy i słyszy metaliczne brzęczenie. W zapisach księgi rewizyjnej sprzed dwudziestu lat natrafia na jeden ze skarbów, które urealniają tę grę: James Fulton i Frank Chancre wizytowali budynek przy Walker Street 125 w odstępie sześciu miesięcy. Według niej ten zbieg okoliczności łatwo można odczytać jako przekazanie pałeczki. Nie wiadomo natomiast, dlaczego Fulton opuścił biuro i znowu ruszył w teren. Dwadzieścia lat temu musiał być dziekanem Instytutu – krążenie po budynkach, wydzwanianie do dozorców i sterczenie na szpetnych, zniszczonych schodkach dawno miał za sobą. Później Lila Mae przypomina sobie, że lubił czasem ruszyć w teren, żeby nie zapomnieć, jak to się robi. Fulton z tą swoją mahoniową laseczką, którą zapewne zapukał ze zniecierpliwieniem w jedną z trzech szybek frontowych drzwi budynku przy Walker Street 125. Może wtedy nie były jeszcze nadtłuczone. Może to on je nadtłukł. W księdze rewizyjnej obok jego inicjałów widnieje adnotacja o problemie z łącznikiem krańcowym, czyli 378. Lila Mae rozpoznaje charakter pisma, bo zna go z pokoju Fultona w Instytucie, z wysokich drewnianych gablot, gdzie za szkłem wystawiono w kontrolowanej atmosferze jego najsłynniejsze pisma.

Z kolei Chancre musiał być wtedy młodym, dobrze zapowiadającym się inspektorem. Nieco szczuplejszym, bez tylu pękniętych naczynek w nosie. Z pensji nowicjusza nie mógł sobie pozwolić na te swoje granatowe dwurzędowe garnitury, ale od tamtej pory jego pozycja bardzo się zmieniła. Lila Mae wyobraża sobie, jak Chancre w chwiejnym geście zażyłości zamyka dłonie dozorcy w swoich wielgachnych łapach. Żeby zostać politykiem, potrzeba czasu, ale z tym uśmiechem już się urodził. Takiego uśmiechu nie można udawać. Ładny tu macie budynek, panie kolego. Miło spotkać kogoś dumnego z własnej roboty. Czasami, jak człowiek wchodzi do obiektu, to sam nie wie, co zastanie, słowo daję. Aż się ma ochotę powiedzieć: jak ludzie mogą tak żyć? Ale potem sobie przypominam, że nie wszyscy zostaliśmy obdarzeni po równo, więc każdy musi sobie radzić z tym, co ma. W moich stronach to… Chancre wystawił domowi przy Walker Street 125 wzorowe świadectwo. Tyle miał na głowie, tyle na głowie.

Wiatr utyka w jednym z tajemnych zakamarków Walker Street, przepycha się, gwiżdże. Dźwig w tym budynku to model Arbo Smooth-Glide, popularny wśród wykonawców w czasach, kiedy stawiano ten dom. Z zajęć z marketingu dźwigów w Instytucie Lila Mae pamięta, że na promocję Smooth-Glide’a na targach i w magazynach branżowych Arbo wydało grube miliony. To właśnie ta firma jako pierwsza pojęła potęgę bikini. Obrotowa platforma udekorowana czerwono-biało-niebieskimi wstążkami, a na niej smukłe palce w ruchu, przyzywają przedsiębiorców. Modelki mają idealne amerykańskie pępki, a w starym centrum kongresowym panuje duchota. Tabliczka, od której odwracają uwagę apetyczne atrakcje, wyszczególnia zalety opatentowanego systemu przeciwwagi Arbo QuarterPoint wypisane srebrnymi literami. Znasz to uczucie? Właśnie dopieściłeś swoją najnowszą realizację i dumny jak paw szykujesz się do przedstawienia jej klientowi. Akurat jedziesz na ostatnie piętro, kiedy nagle dźwig marki X staje i nie chce drgnąć. Z tym producentem już na pewno nie chcesz mieć do czynienia! Dzięki nowym dźwigom Smooth-Glide firmy Arbo do budynków mieszkalnych zapomnisz o zacinających się, niesfornych przeciwwagach. Na całym świecie pracuje ponad dwa miliony naszych wind. Jedziemy w górę?

W szybce pojawia się łysa głowa okolona luźnymi rudymi lokami. Mężczyzna patrzy na Lilę Mae, mrugając, a potem otwiera drzwi i chowa się za ich szarym metalem. Czeka, aż to ona się odezwie.

– Lila Mae Watson. Przyszłam skontrolować pańską windę.

Wargi mężczyzny unoszą się do nosa i Lila Mae rozumie, że nie widział dotąd inspektora takiego jak ona. Z biegiem czasu zdołała zlokalizować ośrodek metropolitalnej obojętności. Punkt zero. Mieści się on w sercu miasta, na skrzyżowaniu ulic, gdzie za dnia kłębią się ludzie w ciągłym pędzie, a nocą wszystko pustoszeje, są tylko prostytutki i zabłąkani sprzedawcy encyklopedii. Dwie minuty piechotą od biura. Mając ten punkt odniesienia, Lila Mae umie przewidzieć, ile podejrzliwości, ciekawości i złości wywoła podczas danej wizyty. Walker Street 125 znajduje się na obrzeżach miasta, nieopodal brzegu zanieczyszczonej rzeki, która nie dopuszcza wieżowców na przedmieścia, czyli dość daleko od tamtego skrzyżowania: nie spodobała się dozorcy.

– Pani pokaże odznakę – odpowiada mężczyzna, chociaż ona już grzebie w kieszeni marynarki.

Lila Mae otwiera etui z identyfikatorem i podtyka go dozorcy pod twarz. Ten nawet na niego nie patrzy. Zażądał go tylko dla efektu.

Korytarz pachnie przypalonym zwierzęcym tłuszczem i jakimiś sosami gotowanymi aż do zwęglenia. Pod sufitem co druga lampa jest pęknięta albo w ogóle jej nie ma.

– Tu z tyłu – mówi dozorca.

Prowadząc Lilę Mae po posadzce z czarno-białych sześciokątnych płytek uszczelnionych brudem, zdaje się roztapiać. Jego bulwiasta głowa rozpływa się w ramiona, a potem rozlewa w szerokie bajoro tułowia i nóg.

– A czemu to nie Jimmy przyszedł? – pyta. – Jimmy dobry chłop.

Lila Mae nie odpowiada. Na przedramionach i zielonej koszulce dozorca ma plamy ciemnego smaru. Wyżej z hukiem otwierają się drzwi i jakaś kobieta wykrzykuje coś drażniącym tonem, zarezerwowanym dla karcenia dzieci i zwierząt.

Nierówna, dziobata faktura drzwi kabiny sugeruje, że malowano je już parę razy, ale Lila Mae i tak rozpoznaje nietypowo szerokie drzwi Arbo Smooth-Glide. Kierując się najwcześniejszymi głosami krytyki ze strony użytkowników, Arbo wyposażyło najnowszy model w ponadwymiarowe drzwi, które miały stworzyć złudzenie przestrzeni i odwrócić uwagę od tego, co każdy jadący windą odczuwa bardzo wyraźnie: że znajduje się w skrzyni zawieszonej na sznurku nad przepaścią. Że jest w próżni. Jeśli przed następnym remontem dozorca nie zdrapie z drzwi starej warstwy, w końcu farba zacznie zaburzać ich ruch. (W tej okolicy oczywiście jest dużo graffiti). Już teraz podczas otwierania zacinają się w rowkach. Szykuje się naruszenie przepisów, już widać, że kroi się 787. Lila Mae postanawia nic nie mówić dozorcy. Nie na tym polega jej praca.

– Pewnie chce pani zacząć od maszynowni – stwierdza mężczyzna.

Skupia się na idealnej trójkątności węzła jej krawata, na jego fioletowo-niebieskiej szachownicy. Krawat znika w pobliżu jej biustu, wsuwa się między guziki granatowej marynarki.

Lila Mae nie odpowiada. Opiera się o tylną ścianę windy i słucha. Budynek przy Walker Street 125 ma tylko dwanaście kondygnacji, a wibracje napędu, który pracuje na wolnym biegu, nie słabną zbytnio, kiedy niosą się po szorstkiej pętli koła zdawczego, przebiegają przez zawieszenie i ogarniają kabinę. Lila Mae czuje je w plecach. W górze słyszy pstryknięcie napędu drzwi w ciemnym szybie, a potem drzwi się zamykają, zwalniając odrobinę na ścierającej się warstwie farby. Trzy sprężyny śrubowe Gemco to typowe zderzaki stosowane w dźwigach Arbo. Czekają pięć metrów pod stopami Lili Mae niczym stalagmity.

– Proszę wcisnąć dwunastkę – instruuje inspektorka dozorcę.

Mogłaby to zrobić sama nawet z zamkniętymi oczami, ale stara się skupić na wibracjach, które masują jej plecy. Już je niemal widzi. W jej umyśle wibracje dźwigu układają się w stożek koloru morskiego. Lila Mae rozluźnia dłoń, na której leży długopis – może spadnie. Wypiera dźwięk oddechu dozorcy, niskie dudnienie, które na końcu wydechu przechodzi w śpiewny gwizd. To zakłócenia. Winda rusza. Rusza w górę wewnątrz szybu, w stronę pomruku w maszynowni, a Lila Mae przetwarza to w obraz. Wznoszenie się jest czerwonym szpicem orbitującym wokół niebieskiego stożka, który staje się dwa razy większy i zaczyna się kołysać, kiedy winda pnie się wzwyż. Kształtów oraz ich zachowania nikt nie wybiera. Każdy ma swoje dżiny. W zależności od tego, jak działa dany mózg. Lila Mae zawsze miała skłonność do form geometrycznych. Kiedy kabina dociera do czwartego piętra, w ramy jej umysłu wtacza się z rozpędem pomarańczowy ośmiokąt. Podskakuje raz za razem, wbrew kanciastej agresji czerwonego szpica. W okolicach siódmego piętra wyłaniają się sześciany i równoległoboki, poprzestają jednak na niemrawych podrygach i nie zakłócają przebiegu wydarzeń jak niesforny pomarańczowy ośmiobok. Ten, spragniony uwagi, rykoszetuje na pierwszym planie. Lila Mae wie, czym jest ten ośmiobok. Pod nią niknie trójca zderzaków sprężynowych, dziesięć pięter w dole, na ciemnym, pełnym kurzu dnie szybu. Więcej nie trzeba. Tuż przed otwarciem oczu Lila Mae usiłuje sobie wyobrazić minę dozorcy. Z powodzeniem, jeśli nie liczyć szczególnego wygięcia ust, ale ono się nie liczy, bo widziała je już wcześniej, kiedy otworzył drzwi wejściowe. Jego zmrużone oczy to dwie czarne kreski zlewające się w jednolity motek hieroglificznego grymasu. Wargi wydął tak bardzo, że prawie je wsysa nozdrzami.

– Będę musiała pana zgłosić za wadliwy ogranicznik prędkości – mówi Lila Mae.

Drzwi powoli przesuwają się w prowadnicy. Tu, na górze, tak blisko maszynowni, wibracje napędu na wolnym biegu są pełne i silne.

– Ale przecież pani go nawet nie obejrzała. Nawet go pani nie widziała. – Dozorca jest zdezorientowany. Na jego różowe policzki wystąpiły maleńkie plamki krwi.

– Będę musiała pana zgłosić za wadliwy ogranicznik prędkości – powtarza Lila Mae.

Właśnie odkręca śrubki szybki osłaniającej tabliczkę kontroli, którą umieszczono na lewej ścianie kabiny. Wzdłuż jej śrubokręta biegnie napis: WŁASNOŚĆ WYDZIAŁU INSPEKTORÓW DŹWIGÓW.

– Zacina się co jakieś sześć metrów – dodaje Lila Mae, kiedy wyciąga tabliczkę spod szybki. – Jak pan chce, mogę iść do samochodu po przepisy i sam pan sobie sprawdzi.

– Nie chcę oglądać żadnych cholernych przepisów – odpowiada dozorca. Z ożywieniem pociera kciukami o pozostałe palce, kiedy ona podpisuje się na tabliczce i przykręca szybkę. – Wiem, co tam piszą. Chcę, żeby pani sama obejrzała windę. Chodzi jak trzeba. Pani nawet nie była na górze.

– A mimo to…

Lila Mae otwiera segregator i wpisuje swoje inicjały u dołu kolumny identyfikacyjnej. Nawet z jedenastego piętra nadal słyszy kobietę wydzierającą się na dzieci, a przynajmniej sądzi, że na dzieci. W dzisiejszych czasach nigdy nie wiadomo.

– Chyba nie jest pani jednym z tych inspektorów, co odstawiają voodoo? Że niby nic nie musicie oglądać, bo wszystko czujecie? Słyszałem, jak Jimmy nabija się z szamanów takich jak wy.

– Jestem intuicjonistką – mówi Lila Mae.

Pociera kulkę długopisu, żeby pobudzić tusz. W jej inicjałach litera W jest z widmowego alfabetu.

Dozorca uśmiecha się szeroko.

– Skoro tak chce pani grać… Przyparła mnie pani do muru. – W jego śliskiej dłoni są trzy banknoty dwudziestodolarowe. Mężczyzna nachyla się do Lili Mae i wkłada pieniądze do jej kieszeni na piersi. Przyklepuje. – Jeszcze nigdy nie widziałem kobiety inspektora, do tego kolorowej, ale widzę, że wszystkich was tam uczą takich samych sztuczek.

Za plecami Lili Mae uchylają się drzwi mieszkania 12-A.

– Co to za hałasy? – pyta ktoś wysokim, piskliwym głosem. – Kto się snuje po korytarzu? Czego chce?

Dozorca stanowczo zatrzaskuje drzwi i mówi:

– Pani LaFleur, pani się nie wtrąca. To tylko ja.

Potem odwraca się do Lili Mae i znowu się uśmiecha. Wtyka język w szparę, gdzie kiedyś miał dwa przednie zęby. Z tym systemem przeciwwagi QuarterPoint Arbo bynajmniej nie kłamało. Parę lat temu pewne pożałowania godne zajście w Atlancie narobiło szumu w prasie branżowej, ale późniejsze dochodzenie oczyściło Arbo z zarzutów o zaniedbania – tak mówią. Za to ograniczniki prędkości użyte w tym modelu to zupełnie inna historia: znane z zawodności, więc wedle rachunku prawdopodobieństwa słynna wada produkcyjna już dawno powinna się była ujawnić. Sześć dych to sześć dych.

– Kopię sprawozdania z inspekcji otrzyma pan pocztą za kilka dni. Będzie tam informacja o wysokości kary – mówi Lila Mae.

W księdze rewizyjnej budynku przy Walker Street 125 wypisuje: 333.

Dozorca uderza wielką dłonią o drzwi mieszkania 12-A.

– Ale przecież właśnie pani dałem sześćdziesiąt dolców! Jeszcze nikt nie wyciągnął ode mnie więcej niż sześć dych. –Trudno mu trzymać drżące ręce przy ciele. Nie, nie miałby skrupułów, żeby zamachnąć się na tę kobietę.

– Włożył pan sześćdziesiąt dolarów do mojej kieszeni. Nie wydaje mi się, bym swoim zachowaniem sugerowała, że oczekuję od pana łapówki, nie wypowiedziałam także żadnych słów ani nie wykonałam gestu w rodzaju wyciągnięcia dłoni, co można by uznać za deklarację, że zmienię treść raportu w zamian za pańską gotówkę. Jeżeli chce pan rozdawać ludziom swoje ciężko zarobione pieniądze – Lila Mae macha ręką w stronę gąszczu graffiti – uważam to za osobliwy, acz w tym przypadku fortunny nawyk, który jednak nie ma ze mną nic wspólnego. Ani z powodem, dla którego tu jestem. – Zaczyna schodzić po schodach. Po całym dniu jeżdżenia windą bardzo chętnie zejdzie pieszo. – Jeśli chce pan z powrotem swoje pieniądze, to może pan spróbować, a jeśli chce pan podważyć moje ustalenia i wezwać kogoś na ponowną kontrolę ogranicznika prędkości, ma pan do tego prawo jako przedstawiciel administracji budynku. Ale to ja mam rację.

Zostawia dozorcę na ostatnim piętrze razem z dźwigiem Smooth-Glide. Mężczyzna klnie. Nie pomyliła się co do ogranicznika prędkości. Nigdy się nie myli.

Na razie jeszcze nie wie.
(…)

Colson Whitehead „Intuicjonistka”
Tłumaczenie: Rafał Lisowski
Wydawnictwo: Albatros
Liczba stron: 352

Opis: Paraboliczna przypowieść w duchu science fiction. Metropolitalny Departament Inspektorów do spraw Wind zmaga się właśnie z okresowymi trudnościami, a Lila Mae Watson, pierwsza czarnoskóra inspektorka w historii tego działu, znalazła się w samym centrum panującego zamętu. W departamencie, od niepamiętnych już czasów, konkurują ze sobą dwie zwalczające się frakcje: empiryści, którzy pracują według ścisłych zasad i sumiennie sprawdzają techniczną jakość i działanie poszczególnych elementów urządzenia; i intuicjoniści, którym wystarczy wejść do kabiny dźwigu, by w trakcie medytacji wyczuć wszelkie jego defekty.

Lila Mae jest intuicjonistką o najwyższym wskaźniku dokładności. Ale kiedy pod jej okiem dochodzi do tragicznej awarii windy w zupełnie nowym budynku, zaczyna szerzyć się chaos. W Gildii Inspektorów Wind trwa rok wyborczy i niedopełnienie obowiązków służbowych przez intuicjonistkę jest wyjątkowo na rękę empirystom. Rzecz jednak w tym, że Lila Mae nigdy się nie myli.

Tymczasem niemałe poruszenie wywołuje niespodziewane odnalezienie fragmentów zaginionych zapisków założyciela intuicjonizmu, Jamesa Fultona. Ujawniają one szczegóły prac Fultona nad „czarną skrzynką”, idealną windą, która może na nowo zrewolucjonizować miasto − równie radykalnie, jak zrobiła to pierwsza winda osobowa opatentowana przez Elishę Otisa w XIX wieku. Kiedy Lila Mae schodzi pod ziemię, by zbadać przyczyny katastrofy, angażuje się w poszukiwanie brakujących notatek i odkrywa sekret, który na zawsze zmieni jej życie…


Tematy: , , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek