Lars Saabye Christensen bada rodzinną przeszłość. Przeczytaj fragment książki „Moja chińska babcia”

5 września 2023

Ceniony norweski pisarz Lars Saabye Christensen, którego polscy czytelnicy znają m.in. z powieści „Półbrat” i „Beatlesi”, od dziecka zafascynowany był tym, co jego dziadek i babcia robili w latach, które spędzili w Hongkongu. Nie mógł jednak stworzyć na ich temat powieści, ponieważ fikcja literacka wymaga oderwania się od rzeczywistości, a on siłą rzeczy musiał wejść w intymny świat wspomnień. Interpretując materiały źródłowe, którymi dysponował, napisał „Moją chińską babcię”, która ukazała się właśnie nakładem Wydawnictwa Marginesy w przekładzie Iwony Zimnickiej. Poniżej przeczytacie pierwszy rozdział książki.

1

– Ten ze­gar jest ja­kiś dziwny.

Mówi tak mój oj­ciec. Sie­dzę przy jego łóżku, na któ­rym leży i umiera. Ma pra­wie dzie­więć­dzie­siąt lat. W za­głę­bie­niu szyi wi­dać pla­ster z mor­finą, nie więk­szy od ka­wa­łeczka pa­pieru, ja­kie nasi oj­co­wie przy­kle­jali so­bie, kiedy się ska­le­czyli przy go­le­niu, to zna­czy za­nim upo­wszech­niły się ma­szynki elek­tryczne, pod ko­niec lat pięć­dzie­sią­tych, i rów­nież w tym cza­sie przy­jeż­dżała do nas w od­wie­dziny z Ko­pen­hagi bab­cia, matka ojca, na ogół la­tem, mó­wiła, że naj­bar­dziej lubi Oslo wła­śnie o tej po­rze, po­wie­trze, wi­doki, lu­dzi. By­wało, że przy­wo­ziła nam ja­kieś pre­zenty, na ogół coś do je­dze­nia, coś słod­kiego, coś duń­skiego, lan­drynki, cze­ko­ladki, cze­ko­ladę, dla­tego wy­da­wało nam się, że przy­bywa z in­nego świata, i w mo­ich oczach to się wciąż nie zmie­nia. Kie­dyś przy­wio­zła ze sobą także gruby bru­lion opra­wiony w nie­bie­ski pla­stik; na okładce na­pi­sane było Rok za ro­kiem, a w środku Me­mo­riał. Zwię­zły po­rów­naw­czy dia­riusz na 5 lat do od­no­to­wy­wa­nia wy­da­rzeń god­nych za­pa­mię­ta­nia. To mu­siało być w roku 1960, tym sa­mym, w któ­rym za­czą­łem cho­dzić do szkoły po­wszech­nej. Naj­czę­ściej jed­nak to my jeź­dzi­li­śmy do babci, pły­nę­li­śmy „duń­skim” pro­mem albo je­cha­li­śmy sa­mo­cho­dem marki Vo­lvo Du­ett, który na­zy­wa­li­śmy Au­tem Mle­cza­rza, ale to było nieco póź­niej, bo oj­ciec zro­bił prawo jazdy do­piero w 1963 roku, cho­ciaż już dawno miał upraw­nie­nia na mo­to­cykl, eg­za­min zdał w woj­sku, w Vi­borgu, gdzie słu­żył w kor­pu­sie in­ży­nie­ryj­nym, i za każ­dym ra­zem, gdy do­sta­wał prze­pustkę, jeź­dził do Ko­pen­hagi swoim royal en­fiel­dem, po­zo­sta­wio­nym przez An­gli­ków, na który wszy­scy mó­wili Royal En­fold, czyli Kró­lew­ska Głu­pota, bo prze­cież w Da­nii więk­szość rze­czy była kró­lew­ska pod ta­kim czy in­nym wzglę­dem. Mo­to­cykl miał boczną przy­czepkę, a kiedy po­ja­wiła się moja matka – tuż po woj­nie pra­co­wała jako au pair u pew­nego hur­tow­nika w dro­giej dziel­nicy wil­lo­wej wzdłuż Stran­dve­ien na­zy­wa­nej Pa­sem Whi­sky – ona jako je­dyna miała prawo do tej przy­czepy wsiąść. Po­tra­fię so­bie to wy­obra­zić, ale mimo wszystko nie ta­kich ich znam, znam ich od in­nej strony, poza tym jest oczy­wi­ste, że to wspo­mnie­nie sprzed mo­jego czasu, utwo­rzone na pod­sta­wie po­je­dyn­czych zdjęć i zda­rzeń, o któ­rych oni sami opo­wia­dali, lecz o tym okre­sie, o za­rę­czy­nach, mó­wili mało, byli dys­kret­nymi ludźmi, strze­gli swo­jej pry­wat­no­ści, także przede mną: peł­nym ga­zem po pro­stych duń­skich dro­gach, praw­do­po­dob­nie wzdłuż wy­brzeża, w stronę Horn­bæk, gdzie ro­dzina miała dom na wsi, szale po­wie­wają im za ple­cami, skó­rzane kurtki, oj­ciec nosi kask, ale matka ma tylko czapkę albo ka­pe­lusz, czarny mę­ski ka­pe­lusz, od czasu do czasu musi go mocno przy­trzy­my­wać, rę­ka­wiczki, ciemne oku­lary, twa­rze, które ja­śnieją, które lśnią. Ich mło­dość jest mi ab­so­lut­nie obca. Ale mimo to wy­obra­żam so­bie tę ich wol­ność bez naj­mniej­szej skazy, nie­ogra­ni­czoną i bez­tro­ską, na­wet wojna się skoń­czyła, a przy tej oka­zji my­ślę so­bie, że to wła­śnie tę wol­ność od­bie­rają ro­dzi­com dzieci w mo­men­cie przyj­ścia na świat. Z willi przy Ju­lia­ne­håb­svej, gdzie miesz­kała bab­cia, pa­mię­tam głów­nie chiń­skie przed­mioty: ku­fry, broń, dy­wany, wa­zony, fi­gurki, krze­sła, na­da­jące wnę­trzu cha­rak­ter jak ze snów, który wraz z ob­cym za­pa­chem ziół, su­szo­nych płat­ków róż czy per­fum, a może cze­goś in­nego, z za­pa­chami, któ­rych nie po­tra­fi­łem okre­ślić, ko­ja­rzył mi się i cią­gle mi się ko­ja­rzy z in­nym świa­tem. I wła­śnie owego in­nego, dru­giego świata usi­ło­wa­łem do­się­gnąć w ca­łej swo­jej twór­czo­ści. Oj­ciec ma na my­śli ze­gar na krót­szej ścia­nie. Uważa, że jest dziwny. Ja też nie mogę po­jąć, dla­czego tam wisi.

– Po­pro­sić, żeby go zdjęli?

– Dla­czego?

– Po­my­śla­łem, że może ci prze­szka­dza.

– Dla­czego miałby mi prze­szka­dzać?

– No, to ty po­wie­dzia­łeś, że jest…

Oj­ciec mi prze­rywa, pra­wie ze zło­ścią:

– A ty tego nie wi­dzisz?!

Pró­buję się śmiać.

– Że je­stem poza go­dzi­nami od­wie­dzin?

– On źle cho­dzi!

– Tak? Je­steś pe­wien?

Pa­trzę na swój ze­ga­rek. Wska­zuje wpół do czwar­tej, tak samo jak ze­gar na ścia­nie. Moje go­dziny są w zgo­dzie z cza­sami świata. Ja cho­dzę do­brze. To oj­ciec się myli. Tak czy ina­czej, obu­rza mnie, że umie­ra­jąc, musi le­żeć i pa­trzeć na ten prze­klęty ze­gar, jakby ktoś miał ochotę mie­rzyć mu czas w ta­kim sta­nie. Śmierć i tak za­wsze ozna­cza re­kord oso­bi­sty, wszystko jedno, jak da­leko czy jak bli­sko się zaj­dzie. W szpi­ta­lach ze­gary są nie­po­trzebne, po­dob­nie lu­stra. Chcę coś z tym zro­bić. Przy­naj­mniej tyle mogę. Ale oj­ciec mnie uprze­dza:

– Prze­cież on idzie do tyłu!

– Aż tak źle chyba nie jest.

Na­tych­miast ża­łuję, że to po­wie­dzia­łem. Je­żeli oj­ciec wi­dzi to w ten spo­sób, nie mam żad­nego po­wodu, by wąt­pić w jego słowa. To by było nie­przy­zwo­ite. Chcę naj­le­piej jak po­tra­fię chro­nić jego prawdę, cho­ciaż ona wy­daje się wręcz do­sto­so­wana do mnie, dla­tego nie­praw­dziwa. Nie wiem tylko, jak mam to po­wie­dzieć. Rzadko czy wręcz ni­gdy nie roz­ma­wia­li­śmy o moim pi­sa­niu, oj­ciec czy­tał rzecz ja­sna moje książki, lecz rzadko lub wręcz ni­gdy ich nie ko­men­to­wał. Może te­raz jest oka­zja. Mógł­bym po­wie­dzieć coś o tym, że pi­sa­nie, two­rze­nie li­te­ra­tury pięk­nej jest po­dob­nym ze­ga­rem, ana­chro­nicz­nym, spóź­nio­nym, czę­sto za­trzy­ma­nym w przy­pad­ko­wym punk­cie mię­dzy go­dzi­nami, a jest tak zwy­czaj­nie dla­tego, że tekst ma ob­jąć wię­cej niż mój wła­sny czas, dla­tego zna­nie się na ze­garku, jak się mó­wiło w dzie­ciń­stwie, nie wy­star­cza. Mógł­bym przy tej oka­zji wspo­mnieć także ze­gar­mi­strzów z Dram­men­sve­ien, mieli swoje za­kłady je­den przy dru­gim na­prze­ciwko parku Zam­ko­wego, oj­ciec za­brał mnie do jed­nego z nich i wtedy do­sta­łem swój pierw­szy ze­ga­rek, o ile do­brze pa­mię­tam, to był je­dyny raz, kiedy gdzieś mnie za­brał, by­li­śmy so­bie bli­scy, lecz tę bli­skość oka­zy­wa­li­śmy rzadko albo wręcz ni­gdy. Nie o tym chcę mu przy­po­mi­nać. Nie mam ta­kiego za­miaru. Ra­czej po­wiem, że to ci ze­gar­mi­strze za­in­spi­ro­wali mnie do na­pi­sa­nia mo­jego pierw­szego wier­sza, to zna­czy wier­sza, który mo­głem uwa­żać za swój, wy­łącz­nie swój, bo o tym, co zo­ba­czy­łem wtedy, nikt inny oprócz mnie nie mógł na­pi­sać. Sta­łem więc przed wi­tryną jed­nego z ze­gar­mi­strzów na Dram­men­sve­ien i na­gle zo­ba­czy­łem, że każdy z ze­ga­rów na wy­sta­wie wska­zuje inny czas. Uj­rza­łem to nagle, jakby jed­nym hau­stem, dla­tego ten wi­dok można po­rów­nać do cze­goś w ro­dzaju wi­zji, mia­łem wtedy dwa­na­ście lat, ale tu, w szpi­talu Dia­konh­jem­met la­tem 2009 roku, czter­dzie­ści pięć lat póź­niej, wciąż mam wy­raź­nie przed oczami wi­trynę ze­gar­mi­strza i przy­cho­dzi mi do głowy myśl, że pi­sa­nie i łoże śmierci łą­czy czas. Mó­wię:

– Opo­wiedz mi o Chi­nach.
(…)

Lars Saabye Christensen „Moja chińska babcia”
Tłumaczenie: Iwona Zimnicka
Wydawnictwo: Marginesy
Liczba stron: 216

Opis: Na początku 1906 roku Jørgen Christensen wypływa do Hongkongu, aby stacjonować tam w służbie przedsiębiorstwa ratowniczego Svitzer Bjærgnings-Entreprise. Parę miesięcy później dołącza do niego młoda norweska żona – Hulda. Gdy Lars Saabye Christensen towarzyszy umierającemu ojcu w jego ostatnich dniach, stara się dowiedzieć więcej o latach, które dziadkowie spędzili na Wschodzie. Przegląda należące do rodziny listy i fotografie, a także archiwa prasowe, i stara się odtworzyć zwłaszcza historię Huldy. Co skłoniło młodą damę z Kopenhagi do wyruszenia samotnie w długą i niebezpieczną podróż morską? Jak wyglądało jej życie w odległej kolonii?

Powieściowe doświadczenie wcale nie pomaga Christensenowi w rekonstruowaniu wydarzeń – tym razem nie może pozwolić, by fantazja czy domysły wypełniły luki w opowieści. Mimo tego – a może właśnie dzięki wierności faktom – maluje fascynujący wizerunek tamtych czasów, a utkany ze skrawków informacji obraz ostatecznie powierza czytelnikowi: „O tym, czy te przemyślenia przybliżają nam moją chińską babcię, może zdecydować jedynie czytelnik, bo jest jak ktoś obcy, kto po raz pierwszy odwiedza jakieś miasto i studiuje tabliczki z nazwami ulic, numery telefonów i adresy, ażeby lepiej poznać mieszkańców”.


Tematy: , , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek