Jak wyglądało życie Kirke po zesłaniu na Ajaję? Przeczytaj jeden z rozdziałów powieści „Kirke” Madeline Miller
W swej powieści „Kirke” Madeline Miller interpretuje na nowo losy jednej z bohaterek „Odysei”, tytułowej córki Heliosa. To właśnie Kirke gościła przez rok na zamieszkiwanej przez siebie wyspie powracającego spod Troi Odyseusza. Prezentowany poniżej rozdział opisuje wydarzenia, które rozegrały się, zanim jeszcze król Itaki dopłynął do Ajai, kiedy to bohaterka musiała oswoić się z życiem na odosobnieniu.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Następnego ranka weszłam do rydwanu ojca i bez słowa wzbiliśmy się w górę. Czułam powiew powietrza; noc gasła z każdym obrotem kół. Patrzyłam w bok, starając się dojrzeć rzeki i morza, ocienione doliny, ale pędziliśmy zbyt szybko i niczego nie rozpoznałam.
? Co to za wyspa? ? spytałam.
Ojciec nie odpowiedział. Zaciskał szczęki, wargi zsiniały mu z wściekłości. Stare oparzenia sprawiały mi ból, gdy stałam tak blisko niego. Zamknęłam oczy. Lądy zostawały za nami w tyle, wiatr smagał moje ciało. Wyobraziłam sobie, że rzucam się przez złotą poręcz w pustkę. Byłoby przyjemnie, pomyślałam. Zanim uderzyłabym o ziemię.
Poczułam wstrząs i wylądowaliśmy. Gdy otworzyłam oczy, zobaczyłam wysokie, łagodne wzgórze gęsto zarośnięte trawą. Ojciec patrzył prosto przed siebie. Ogarnęło mnie nagłe pragnienie rzucić mu się do kolan i błagać, żeby zabrał mnie z powrotem, ale zmusiłam się, by zstąpić na ziemię. Kiedy dotknęłam jej stopą, ojciec i jego rydwan zniknęli.
Stałam samotna na trawiastej polanie. Ostry wiatr owiewał mi policzki, powietrze miało świeżą woń. Nieznajomą. Głowa mi zaciążyła, w gardle wzmagał się ból. Zachwiałam się. O tej porze Ajetes był już z powrotem w Kolchidzie, pił swoje mleko i miód. Ciotki śmiały się nad brzegami rzek, kuzynki wróciły do swoich zabaw. Ojciec, oczywiście, był wysoko i zsyłał swój blask światu. Wszystkie lata, które z nim spędziłam, były jak kamień ciśnięty do wody. Kręgi na niej już zniknęły.
Pozostało mi jednak trochę dumy. Skoro oni nie płakali, ja też nie zamierzałam płakać. Tarłam oczy, aż odzyskałam jasność widzenia, i niechętnie rozejrzałam się po okolicy.
Przede mną na szczycie wzgórza stała budowla, rozległe domostwo z szerokimi werandami, ścianami z dobrze dopasowanych kamieni, rzeźbionymi drzwiami dwa razy wyższymi niż mężczyzna. Nieco poniżej rozciągały się korony drzew w lesie, a na samym dole dostrzegłam pasemko morza.
To las przyciągnął moje spojrzenie. Rosły w nim stare dęby, lipy, drzewa oliwne i miejscami smukłe cyprysy. Biła od niego w górę woń zieleni. Gęstwina drzew kołysała się w morskim wietrze, w cieniach przemykały ptaki. Nawet teraz pamiętam swój zachwyt. Całe życie spędziłam w tych samych mrocznych komnatach lub przechadza-jąc się po wybrzeżu, gdzie rosły przerzedzone, skarłowaciałe krzewy i drzewa. Nie byłam przygotowana na takie bogactwo roślinności i nagle zapragnęłam rzucić się w nią jak żaba do stawu.
Zawahałam się. Nie byłam leśną nimfą. Nie potrafiłam znajdywać drogi wśród wykrotów, omijać kłujące jeżyny. Nie widziałam, co się kryje wśród tej cienistej gęstwiny. Może głębokie leje? Może zamieszkują je niedźwiedzie albo lwy?
Bojąc się dzikich stworzeń, stałam długo i czekałam z nadzieją, że może ktoś się pojawi i natchnie mnie odwagą, powie: „Tak, możesz iść, nic ci nie grozi”. Rydwan ojca prześlizgnął się nad morzem i zanurzył w falach. Leśne cienie pociemniały i wydawało się, że pnie splotły się jeden wokół drugiego. Jest za późno, żeby tam wejść, uznałam. Jutro.
*
Drzwi domostwa były z grubego dębu spojonego żelazem. Otworzyły się lekko pod moim dotykiem. W środku pachniało kadzidłem. Główna izba była zastawiona stołami i ławami jak na ucztę. Po jednej stronie zobaczyłam palenisko, po drugiej korytarz prowadzący do kuchni i sypialni. Przestrzeń pośrodku była na tyle rozległa, że pomieściłaby zastępy bogów i w głębi duszy spodziewałam się, że znajdę tu nimfy i kuzynów. Ale nie. Częścią mojego wygnania była całkowita samotność. Rodzina uznała, że nie ma gorszej kary niż odebranie mi jej boskiej obecności.
Sam dom z pewnością nie był karą. Wszędzie lśniły istne skarby: rzeźbione skrzynie, miękkie dywany i złote zasłony, łoża, stołki, misterne trójnogi, posążki z kości słoniowej. Parapety okienne wykonano z białego marmuru, okiennice z jesionu. W kuchni sprawdziłam kciukiem ostrość noży z brązu i żelaza, ale też fakturę muszli i obsydianu. Znalazłam misy z krystalicznego kwarcu i srebra. Chociaż w pomieszczeniach nie było nikogo, nie zobaczyłam ani pyłku kurzu i wkrótce się przekonałam, że żaden nie może przefrunąć przez próg. Niezależnie od tego, jak często stąpałam po podłogach, pozostawały czyste, podobnie jak lśniące stoły. Popiół znikał z paleniska, talerze myły się same, drwa uzupełniały się przez noc. W spiżarni stały dzbany oliwy i wina, misy serów i ziarna jęczmienia, wszystko zawsze świeże i w obfitości.
W tych pustych idealnych izbach czułam się? trudno powiedzieć jak. Zawiedziona. Chyba jakaś część mnie jednak liczyła na poszarpane skały Kaukazu i boskiego orła wyżerającego mi wątrobę. Ale Scylla nie była Zeusem, a ja nie byłam Prometeuszem. Nimfy to istoty niewarte zachodu.
Chodziło jednak o coś więcej. Przecież ojciec mógł zostawić mi ruderę, rybacką chatkę albo szałas na pustej plaży. Wróciłam pamięcią do chwili, w której mówił o decyzji Zeusa, i przypomniałam sobie, jaki był wtedy wściekły. Wówczas uznałam, że to wszystko z mojego powodu, ale teraz, po rozmowie z Ajetesem, zaczęłam rozumieć więcej. Zawieszenie broni między tytanami i bogami z Olimpu utrzymywało się tylko dlatego, że jedni i drudzy ograniczali swoje pretensje do własnej sfery. Zeus zażądał zdyscyplinowania potomkini Heliosa. Ten nie mógł się otwarcie przeciwstawić, ale mógł udzielić zawoalowanej odpowiedzi, mógł stawić opór, przywracając równowagę sił. Jakbym słyszała jego wyzwanie: „Nawet nasi wygnańcy mieszkają lepiej niż królowie. Widzisz, jak wielka jest nasza władza? O, bogowie Olimpu, jeśli porazicie nas piorunem, wzniesiemy się jeszcze wyżej”.
Mój nowy dom był świadectwem dumy ojca.
Gdy zaszło słońce, znalazłam dwa krzemienie i pocierałam jeden o drugi nad podpałką, jak to często na moich oczach robił Glaukos, choć sama nigdy do tej pory tego nie próbowałam. Nie od razu, ale po jakimś czasie drewno zajęło się ogniem, który w końcu skoczył wyżej. Poczułam nowy rodzaj satysfakcji.
Byłam głodna, więc poszłam do spiżarni, gdzie słoje przelewały się od jadła, mogącego nakarmić setkę biesiadników. Nałożyłam trochę na talerz i usiadłam w wielkiej izbie, przy dębowym stole. Słyszałam swój oddech. Uderzyła mnie myśl, że nigdy dotąd nie jadłam sama. Nawet gdy nikt się do mnie nie odzywał, nikt na mnie nie spoglądał, zawsze obok siedział jakiś krewny. Przesunęłam palcami po znakomicie wypolerowanym blacie. Cicho nuciłam i słuchałam, jak te dźwięki giną w powietrzu. Takie będą wszystkie moje dni, przemknęło mi przez głowę. Mimo ognia w kątach gromadziły się cienie. Na dworze rozkrzyczały się ptaki. Miałam nadzieję, że to ptaki. Włoski zjeżyły mi się na karku na myśl o mrocznych grubych pniach. Wstałam, zamknęłam okiennice i przesunęłam skobel w drzwiach. Przywykłam do otaczającego mnie ciężaru skalnej skorupy ziemi, wzmocnionej jeszcze władzą ojca. Ściany tego domu wydały się cienkie jak listowie. Byle pazury mogły je rozerwać. Może na tym polega tajemnica tego miejsca, pomyślałam. Prawdziwa kara dopiero na mnie spadnie.
Przestań, powiedziałam sobie. Zapaliłam grube świece i zaniosłam je przez korytarz do sypialni. Za dnia wydawała się przestronna i przyjemna, ale teraz nie mogłam pilnować jednocześnie każdego kąta. Pierze pościeli mruczało do siebie, okiennice trzeszczały niczym olinowanie okrętu podczas sztormu. Czułam, jak wszystkie jamy i dziuple wyspy wypełniają się w ciemnościach.
Aż do tamtej pory nie zdawałam sobie sprawy, ile rzeczy przyprawia mnie o lęk. Wielkie upiorne lewiatany sunęły w górę wzgórza, wypełzające nocą robaki wyłaniały się z ziemnych kryjówek, przyciskając ślepe pyski do moich drzwi. Kozonogie bożki, chętne zaspokoić swoje żądze; piraci zanurzający wiosła w moim porcie i planujący, jak mnie posiądą. Co mogłam im przeciwstawić? Ajetes nazwał mnie pharmakis, czarownicą, lecz cała moja siła była w tamtych kwiatach, oceany stąd. Jeśli ktoś się zjawi, stać mnie będzie tylko na to, by krzyczeć, a tysiące nimf przede mną wiedziały, jaki pożytek z krzyku.
Opływały mnie fale strachu, każda bardziej lodowata niż poprzednia. Ciężkie powietrze pełzło mi po skórze, cienie wyciągnęły do mnie ręce. Wpatrywałam się w ciemność, natężając słuch, by dosłyszeć coś poza krążeniem własnej krwi. Każda chwila była długa jak noc, ale w końcu niebo przybrało ciemniejszą barwę i zajaśniało na krawędziach. Cienie się wycofały i nastał ranek. Wstałam cała i zdrowa. Kiedy wyszłam na dwór, nie było śladów łap, ogonów, pazurów żłobiących drzwi. Wcale jednak nie czułam się głupio. Czułam się jak po wielkiej próbie sił.
Spojrzałam na las. Wczoraj ? czy było to zaledwie wczoraj? ? czekałam na kogoś, kto by przyszedł i powiedział, że nic mi nie grozi. Ale kto miałby to być? Ojciec, Ajetes? Sens wygnania polegał na tym, że nikt nie miał się tu zjawić, nigdy. Ta świadomość powinna mnie przerazić, lecz po nocy wypełnionej grozą wcale tak nie było. Moje tchórzostwo już się zużyło. Jego miejsce zajęła lekkomyślna swawola. Nie będę jak ptak w klatce, pomyślałam, zbyt tępy, żeby frunąć, nawet gdy więzienie stanie otworem.
Wstąpiłam do lasu i moje życie się rozpoczęło.
*
Nauczyłam się splatać włosy w warkocz z tyłu głowy, dzięki czemu nie zahaczały o każdą gałązkę; zawiązywać spódnicę na wysokości kolan, by chronić nogi przed rzepami. Nauczyłam się rozpoznawać kwitnące pnącza i jaskrawe róże, wypatrywać lśniące ważki i zwinięte w kłąb żmije. Wspinałam się na skały, na których cyprysy jak czarne włócznie dźgały niebo, i schodziłam do sadów i winnic, gdzie winne grona dojrzewały grube jak korale. Przemierzałam wzgórza, brzęczące łąki, na których rosły lilie i tymianek, zostawiałam ślady stóp na żółtych plażach. Przeszukałam każdą zatoczkę i grotę, znalazłam ciche zakątki, bezpieczne porty. Słyszałam wyjące wilki i żaby kumkające w mule. Gładziłam lśniące, brązowe skorpiony, które pozdrawiały mnie, zadzierając ogony. Ich trucizna nie robiła na mnie wrażenia. Wino i nektar w pałacu ojca nigdy nie doprowadziły mnie do takiego odurzenia, jakie czułam teraz. Nic dziwnego, że byłam taka nierozgarnięta, pomyślałam. Dotychczas żyłam bowiem jak tkaczka bez wełny, jak statek bez morza. Teraz wiedziałam już, dokąd żeglować.
Nocą wracałam do domu. Jego cienie już mi nie przeszkadzały, bo ich obecność oznaczała, że ojciec nie spoziera z nieba i czas należy do mnie. Nie przeszkadzała mi też pustka. Przez tysiąc lat starałam się wypełnić przestrzeń między mną a rodziną. W porównaniu z tym wypełnienie pokoi mojego domu było łatwe. Paliłam w palenisku drewno cedrowe i jego ciemny dym dotrzymywał mi towarzystwa. Śpiewałam, czego zabraniano mi wcześniej, bo matka twierdziła, że skrzeczę jak tonąca mewa. A kiedy czułam się bardzo samotna, gdy tęskniłam za bratem, za dawnym Glaukosem, zawsze był las. Jaszczurki przemykały między konarami, ptaki błyskały skrzydłami. Miałam wrażenie, że na mój widok kwiaty garną się do mnie jak stęsknione szczenięta, podskakują i domagają się pieszczot. Niemal się ich wstydziłam, ale z każdym dniem nabierałam śmiałości i w końcu uklękłam na wilgotnej ziemi przed kępką ciemiernika.
Delikatne płatki drżały na łodygach. Nie potrzebowałam noża, by je ściąć, wystarczała krawędź paznokcia, które wyrosły mi grube, z plamkami soku. Włożyłam kwiaty do okrytego płótnem koszyka i odsłoniłam je dopiero w domu, za zamkniętymi okiennicami. Nie sądziłam, by ktokolwiek próbował mnie powstrzymać, ale nie zamierzałam kusić licha.
Popatrzyłam na leżące na stole rośliny. Wydawały się skurczone, wątłe. Nie miałam pojęcia, co z nimi zrobić. Posiekać? Ugotować? Usmażyć? W maści mojego brata był olejek, nie wiedziałam jednak, jakiego rodzaju. Czy zwykła oliwa zadziała? Na pewno nie. To musiało być coś wyjątkowego, jak olej z nasion jabłek Hesperyd. Ale te rosły poza moim zasięgiem. Obróciłam w palcach łodyżkę. Była miękka jak wyjęty z wody robak.
No, nie stój tu jak zamieniona w kamień, nakazałam sobie w duchu. Spróbuj czegoś. Zagotuj je. Czemu nie?
*
Jak już powiedziałam, pozostało mi trochę dumy, i to wystarczyło. Więcej mogło poskutkować fatalnie.
Pozwólcie, że powiem, czym czarna magia nie jest: to nie boska moc, która przychodzi na zawołanie. To coś, co należy stworzyć, wypracować, zaplanować i odnaleźć, wykopać, wysuszyć, posiekać i utłuc, uwarzyć i odpowiednio wymieszać. Nawet po tym wszystkim może zawieść, w przeciwieństwie do bogów. Jeśliby moje zioła nie były dość świeże, gdybym nie była wystarczająco skupiona, a moja wola by osłabła, mikstura mogłaby stęchnąć i zjełczeć mi w rękach.
Na dobrą sprawę nigdy nie powinnam opanować czarnej magii. Bogowie nie cierpią wszelkiego trudu, taka jest ich natura. Udają się nam jedynie tkactwo i kowalstwo, ale to rzemiosła wyzbyte znoju, gdyż wszelkie etapy, które mogłyby być nieprzyjemne, można pokonać dzięki boskim mocom. Wełna jest farbowana nie poprzez zanurzanie w cuchnących kotłach i mieszanie kopyściami ? wystarczy pstryknąć palcami. Nie ma mowy o żmudnym drążeniu skał ? rudy same wyskakują z gór. Żaden bóg nie doznał stłuczenia, nie naciągnął sobie mięśnia.
Czarna magia to esencja znoju. Każde zioło należy znaleźć w zakątku, w którym rośnie, zerwać o właściwej porze dnia i roku, otrząsnąć z ziemi, wyselekcjonować i oczyścić, umyć i przygotować. Każde należy potraktować inaczej i odkryć, jaką ma moc. Dzień po dniu należy cierpliwie eliminować błędy i zaczynać od nowa. Więc dlaczego mnie to nie przeszkadzało? Czemu nie przeszkadzało nikomu z naszej czwórki?
Nie mogę odpowiadać za pozostałych, ale moje wyjaśnienie jest proste. Przez setki pokoleń przemierzałam świat śpiąca i tępa, bezczynna i beztroska. Nie zostawiałam po sobie śladu, żadnego czynu. Nawet ci, którzy darzyli mnie odrobiną uczucia, porzucali mnie bez żalu.
Oczywiście początkowo wszystko, co warzyłam, wychodziło nie tak, jak powinno. Mikstury nie działały, maści wysychały i rozpadały się na grudki. Wyobrażałam sobie, że jeśli trochę ruty na coś pomaga, to skoro dodam więcej, będzie jeszcze lepiej, że dziesięć wymieszanych ziół to lepiej niż pięć, że mogę myślami być gdzie indziej, a zaklęcie pozostanie przy ziołach, że mogę się zdecydować na robienie jednej mikstury i w połowie pracy przerzucić się na inną. Nie opanowałam nawet najprostszej zielarskiej wiedzy, której śmiertelnicy uczą się u kolan matki ? że są rośliny, które po ugotowaniu dają mydło, że palony cis wydziela duszący dym, że mak sprowadza sen, a ciemiernik śmierć, że krwawnik zamyka rany. Tego wszystkiego musiałam się nauczyć metodą prób i błędów, parząc palce i wdychając cuchnące wyziewy, tak że musiałam biec do ogrodu, żeby się wykaszleć.
W tamtych pierwszych dniach myślałam, że przynajmniej gdy nauczę się zaklęcia, nie będę musiała uczyć się go znowu. Ale nawet tu się myliłam. Niezależnie od tego, ile razy użyłam jakiegoś zioła, te nowo zebrane miały własny charakter. Jeden gatunek róży odsłaniał swoje tajemnice mielony, inny musiał być wyciskany, trzeci namaczany. Każde zaklęcie było górą, którą należało zdobyć na nowo. Każdy kolejny wysiłek uczył mnie na pewno tego, że warto się wysilić.
Nie pobłażałam sobie. Dzieciństwo wyrobiło we mnie przynajmniej jedną cechę: wytrwałość. Krok po kroku zaczęłam lepiej słyszeć: ruch soku w roślinach, krew w żyłach. Uczyłam się zrozumienia własnych intencji, samoograniczania się i zwiększania wymagań, wyczuwania miejsc, w których gromadzi się moc, i wypowiadania odpowiednich słów, które potęgują ją do granic. Kiedy w końcu wszystko stało się jasne i zaklęcie rozbrzmiewało najczystszą nutą, osiągałam moment, dla którego żyłam.
Nie wzywałam smoków, nie przywoływałam węży. Moje pierwsze dokonania nie były spektakularne. Zaczęłam od żołędzia, bo wyobraziłam sobie, że skoro jest zielony, rośnie i karmi się wodą, to moja krew najady udzieli mi pomocy. Całe dni, miesiące nacierałam żołędzia oliwami i solami, wypowiadając nad nim zaklęcia, które miały pobudzić uśpiony kiełek. Próbowałam powtórzyć dźwięki, które usłyszałam z ust Ajetesa, kiedy opatrywał mi twarz. Próbowałam też przekleństw i modlitw, ale wyniosły żołądź cały czas ani myślał odsłonić mi swoje ziarno. Wyrzuciłam go przez okno, znalazłam inny i poświęciłam mu kolejne półwiecze. Próbowałam zaklęcia, kiedy byłam zła, kiedy byłam spokojna, kiedy byłam szczęśliwa, kiedy byłam nieco roztargniona. Któregoś dnia powiedziałam sobie, że już raczej wolę zrezygnować ze swoich nadzwyczajnych mocy, niż dalej się męczyć. A zresztą, co takiego mogłam zyskać dzięki sadzonce dębu? Na wyspie było zatrzęsienie dębiny. Tak naprawdę miałam ochotę na dziką truskawkę, słodki miąższ, który przyniósłby ukojenie podrażnionemu gardłu, i powiedziałam to tamtemu brązowemu wypierdkowi.
Przemienił się tak błyskawicznie, że wytrzeszczając oczy, wbiłam kciuk w miękki czerwony miąższ, a potem wydałam okrzyk triumfu, który poderwał z drzew wystraszone ptaki.
Przywróciłam do życia zwiędły kwiat. Przepędziłam z domu muchy. Wyhodowałam wiśnie poza sezonem i nadałam ogniowi zielony kolor. Gdyby był ze mną Ajetes, te kuchenne sztuczki przyprawiłyby go o atak śmiechu. Lecz skoro wcześniej nie miałam o niczym pojęcia, cieszył mnie każdy sukces.
Moje moce zderzały się ze sobą jak fale. Przekonałam się, że mam zacięcie do magicznych sztuczek; wyczarowywałam okruszki i wywabiałam myszy z norek, kazałam rybkom wyskakiwać z fal prosto w rozwarte dzioby kormoranów. Spróbowałam z większymi stworzeniami: z fretkami, by odstraszały krety, sowami, by odpędzały króliki. Przekonałam się, że najlepszy czas zbiorów to pełnia księżyca, gdy rosa i mrok sprawiają, że sok owoców staje się gęściejszy. Dowiedziałam się, co rośnie najlepiej w ogrodzie, a co musi pozostać w naturalnym leśnym otoczeniu. Łapałam żmije i nauczyłam się uzyskiwać ich jad. Potrafiłam wycisnąć kroplę trucizny z odwłoka osy. Uzdrowiłam umierające drzewo, dotknięciem zabiłam trujący bluszcz.
Ajetes miał jednak rację: moim największym darem było przemienianie, więc zaczęłam skupiać się na tym. Stawałam przed różą i zamieniała się w kosaćca. Mikstura wylana na korzeń jesionu zmieniała go w dąb ostrolistny. Przemieniłam całe drewno na opał na cedrowe, tak że jego zapach co noc wypełniał moje izby. Złapałam pszczołę i przerobiłam ją w ropuchę, a skorpiona w mysz.
Wówczas poznałam granice swoich mocy. Niezależnie od tego, jak silna była mikstura, jak doskonałe wypowiadałam zaklęcie, ropucha usiłowała latać, a mysz żądlić. Przemiana obejmowała tylko ciała, nie umysły.
Właśnie wtedy przyszła mi na myśl Scylla. Czy „ja” nimfy nadal żyło w sześciogłowym potworze? Czy też zioła, które urosły z krwi bogów, przyczyniały się do prawdziwej przemiany? Nie wiedziałam.
? Kimkolwiek jesteś, mam nadzieję, że zaspokajasz swoje pragnienia ? powiedziałam w powietrze.
I teraz wiem, że je zaspokajała.
*
Któregoś dnia zawędrowałam w najgęstsze kępy leśnych paproci. Uwielbiałam chodzić po wyspie ? od plaż na dole po najwyższe miejsca ? wyszukiwać ukryte mchy, paprocie i bluszcz, zbierać liście do uroków. Było późne popołudnie i miałam już pełny kosz. Gdy wyszłam zza krzaka, wyrósł przede mną dzik.
Od jakiegoś czasu wiedziałam, że na wyspie żyją te stworzenia. Słyszałam, jak popiskują i tratują zarośla, i często widywałam pogniecione rododendrony albo wyrwane z korzeniami młode drzewka. Po raz pierwszy jednak zobaczyłam okaz tego gatunku.
Był ogromny, większy, niż go sobie wyobrażałam. Jego ostro zarysowany grzbiet był czarny jak grań góry Kynthos, a barki pobliźnione po walkach, które stoczył. Tylko najdzielniejsi bohaterowie mają odwagę stawić czoło tym stworzeniom, i to tylko wtedy, gdy są uzbrojeni we włócznie, wspomagani przez psy, łuczników, nagonkę i zwykle jeszcze towarzyszący zastęp. Ja miałam jedynie nóż do wykopywania roślin, koszyk i żadnej czarodziejskiej mikstury pod ręką.
Rył ziemię racicami, toczył pianę z ryja. Pochylił łeb uzbrojony w szable i kłapał szczękami. W świńskich oczkach wyczytałam: „Mogę rozgnieść setkę młodzieńców i odesłać trupy do rozpaczających matek. Wyrwę ci trzewia i zeżrę na kolację”.
Nie uciekłam wzrokiem.
? Spróbuj ? powiedziałam.
Długo mi się przyglądał. Potem odwrócił się i zniknął w gęstwinie. Mówię wam, zaklęcia zaklęciami, ale dopiero wtedy po raz pierwszy poczułam się czarownicą.
*
Tamtej nocy myślałam przy palenisku o tańczących boginiach, które noszą na ramieniu ptaki lub karmią z ręki łaszące się jelonki, drobiące za nimi delikatnymi kopytkami. Zawstydziłabym was, pomyślałam. Wspinałam się na najwyższe szczyty i odnajdywałam zagubiony szlak; przydeptany kwiat, rozoraną ziemię i odłupany kawałek kory. Ugotowałam wywar z krokusów i żółtych jaśminów, irysów i korzeni cyprysa wykopanych podczas pełni, po czym, śpiewając, wylałam go na ziemię.
Pojawiła się następnego dnia o zmierzchu, płynnym ruchem przekraczając próg. Jej barki były twarde jak kamień. Zalegiwała przy palenisku i szorstkim jęzorem lizała mi kostki u nóg. Za dnia przynosiła mi króliki i ryby. W nocy zlizywała miód z moich palców i spała u moich stóp. Czasem się bawiłyśmy, śledziła mnie, a potem jednym skokiem dosięgała mojego karku. Czułam gorącą woń jej oddechu, ciężar łap napierających na moje łopatki.
? Spójrz ? mówiłam, pokazując jej nóż, który wzięłam z pałacu ojca, ten ozdobiony wizerunkiem lwiego łba. ? Co za dureń to wyrzeźbił? Nigdy nie widzieli tobie podobnej.
Ziewała, rozdziawiając okrytą brązowym puchem paszczę.
W sypialni stało lustro z brązu sięgające sufitu. Kiedy je mijałam, ledwo mogłam się rozpoznać. Moje oczy patrzyły ostrzej, twarz miała wyraziste rysy, a za mną kroczyła moja towarzyszka, dzika lwica. Wyobrażam sobie, co powiedziałyby kuzynki na mój widok; nogi miałam unurzane w błocie, spódnicę przewiązaną na wysokości kolan.
Wysilałam, jak mogłam, swój cienki głos. Marzyłam, żeby przypłynęły. Chciałam zobaczyć ich wytrzeszczone oczy na widok mnie chodzącej między wilczymi gniazdami, pływającej w morzu tam, gdzie polowały rekiny. Mogłam zmienić rybę w ptaka; walczyłam z moją lwicą, a potem, rozpuściwszy włosy, kładłam głowę na jej brzuchu. Chciałam usłyszeć ich piski i zdławione oddechy. „Och, popatrzyła ma mnie! Teraz będę ropuchą!”
Naprawdę bałam się stworzeń tego pokroju? Naprawdę zmarnowałam tysiąc lat, przemykając się chyłkiem jak myszka? Teraz rozumiałam źródło śmiałości Ajetesa, wyniosłego niczym górski szczyt, stojącego przed obliczem ojca. Kiedy odprawiałam czary, czułam się równie ważna i potężna. Śledziłam wzrokiem ojcowski rydwan płonący na niebie. No i? Co masz mi do powiedzenia? Miałeś mnie rzucić krowom na pożarcie, ale wygląda na to, że wolę krowy niż ciebie.
Nie padła żadna odpowiedź; nie odezwała się też ciotka Selene. Co za tchórze! Skóra mi płonęła, zaciskałam zęby, podczas gdy moja lwica chlastała ogonem.
Czy nikt nie ma odwagi? ? myślałam. Nikt nie ośmieli się stawić mi czoła?
Sami więc widzicie, że na swój sposób byłam gotowa na to, co się wydarzyło.
Madeline Miller „Kirke”
Tłumaczenie: Paweł Korombel
Wydawnictwo: Albatros
Liczba stron: 416
Opis: W domu Heliosa, boga słońca i najpotężniejszego z tytanów, rodzi się córka. Kirke jest dziwnym dzieckiem ? nie tak potężnym jak ojciec ani tak bezwzględnym jak matka… Dziewczyna próbuje odnaleźć się w świecie śmiertelników, lecz odkrywa w sobie czarnoksięską moc, dzięki której może zagrozić samym bogom? Z tego powodu zostaje wygnana. Nie zamierza jednak przestać kształcić się w czarach. Jej ścieżki skrzyżują się z Minotaurem, Dedalem, jego synem Ikarem, morderczą Medeą i, oczywiście, z przebiegłym Odyseuszem. Samotna kobieta zawsze narażona jest na niebezpieczeństwo, a Kirke nieświadomie budzi gniew zarówno w ludziach, jak i w mieszkańcach Olimpu. Aby ochronić to, co kocha, będzie musiała zebrać wszystkie siły i zdecydować, czy należy do bogów, z których się urodziła, czy do śmiertelników, których pokochała.
fot. South Australian Government Grant 1892 / Wikimedia Commons
TweetKategoria: fragmenty książek