Czarny ojciec, biały ojciec i dwóch zamordowanych synów. Przeczytaj przedpremierowo fragment kryminału „Kolczaste łby” S.A. Cosby’ego

5 lutego 2024

Wydawnictwo Agora prezentuje pierwszy polski przekład powieści S.A. Cosby’ego. W swych książkach autor godzi ze sobą tradycje brutalnej powieści gatunkowej, pełnej ludzi marginesu, gangsterów i przemocy, oraz artystycznego realizmu, w którym jak w soczewce widać los jednostki wrzuconej w tryby historii i nierównych stosunków społecznych. Taka jest też powieść „Kolczaste łby”, która zdobyła w 2022 roku Nagrodę Hammeta. To historia dwóch ojców – czarno- i białoskórego – których synowie byli małżeństwem i zostali brutalnie zamordowani. Obaj rodzice, byli więźniowie, łączą siły i wyruszają na poszukiwanie zemsty. Próbując wytropić zabójców, mierzą się także z własnymi uprzedzeniami wobec synów i siebie nawzajem. Książka w tłumaczeniu Jana Kraśki trafi do księgarń 14 lutego. Poniżej przeczytacie przedpremierowo jej fragment.

Ike próbował sobie przypomnieć, czy widok mężczyzn ze służbowymi odznakami pukających do jego drzwi wczesnym rankiem choć raz był zapowiedzią czegoś innego niż smutku i nieszczęścia, lecz choć bardzo się starał, nic nie przyszło mu do głowy.

Ci dwaj stali obok siebie na małym betonowym podeście schodów. Ręce trzymali na paskach, w pobliżu rewolwerów i odznak, które w promieniach porannego słońca błyszczały jak bryłki złota. Nie mogli się bardziej różnić. Jeden – same ostre kąty i twarde krawędzie – był wysokim, szczupłym, lecz dobrze umięśnionym Azjatą. Drugi, rumiany i biały, wyglądał jak ciężarowiec z wielką łepetyną na szerokiej szyi. Obaj byli w białych koszulach i przypinanych krawatach. Ciężarowiec miał plamy potu pod pachami. Jedna przypominała kształtem mapę Anglii, druga Irlandii.

Ike poczuł, że jego podrażniony żołądek zaczyna robić salta. Piętnaście lat temu wyszedł z więzienia stanowego w Coldwater. Odkąd opuścił tę jątrzącą się ranę, był zaprzeczeniem wszystkich statystyk dotyczących recydywy. Przez piętnaście lat nie dostał nawet mandatu za przekroczenie dozwolonej prędkości. Mimo to na widok dwóch patrzących na niego policjantów wysechł mu język i zapiekło go w gardle. W starej dobrej Ameryce każdy czarny rozmawiający z gliniarzami miał z góry przechlapane. Podczas spotkania ze stróżami prawa czuł się jak na skraju wyimaginowanej przepaści. A jeśli na dodatek siedział kiedyś w więzieniu, miał wrażenie, że przepaść ta jest wysmarowana tłuszczem z bekonu.

– Dzień dobry. Detektyw LaPlata. A to mój partner detektyw Robbins. Możemy wejść?

– Po co? – spytał Ike.

LaPlata westchnął. Westchnienie, długie i ciche, zabrzmiało jak ostatnia nuta piosenki bluesowej. Ike spiął się w sobie. LaPlata zerknął na Robbinsa. Ten wzruszył ramionami. LaPlata spuścił głowę i znów ją podniósł. W więzieniu Ike nauczył się mowy ciała. W ich postawie nie wyczuł agresji. Przynajmniej nie emanowali nią bardziej niż większość gliniarzy podczas normalnej, dwudziestoczterogodzinnej służby. A w tym, jak LaPlata spuścił głowę, dostrzegł coś… smutnego.

– Czy ma pan syna o imieniu Isiah?

I już wiedział. Tak jak wtedy, kiedy na spacerniaku miała zaraz wybuchnąć bójka. Kiedy jakiś ćpun chciał mu zasadzić kosę w plecy. Tak jak wiedział, po prostu wiedział, że wracając do domu z tą dziewczyną z baru, jego kumpel Luther oglądał swój ostatni zachód słońca.
To było jak szósty zmysł. Nadnaturalna zdolność przeczuwania tragedii sekundy przed tym, zanim się wydarzyła.

– Co z nim? – spytał, znając już odpowiedź. Czując ją w kościach. Wiedząc, że jego życie już nigdy nie będzie takie samo.
 
 
To był piękny dzień na pogrzeb.

Po błękitnym niebie przetaczały się śnieżnobiałe obłoki. Choć mijał już pierwszy tydzień kwietnia, wciąż było chłodno i rześko. Ale, jak to w Wirginii, za dziesięć minut mogło zacząć lać, a godzinę później zrobić się gorąco jak w piekle.

Szarozielony namiot osłaniał tych, którzy zostali, i dwie trumny. Pastor wziął garść ziemi ze sterty za namiotem. Sterta była przykryta wyblakłą płachtą sztucznej trawy. Pastor stanął przed trumnami, posypał je i donośnym głosem zaintonował:

– Ziemia do ziemi. Popioły do popiołów. Prochy do prochów. – Nie wspomniał o zmartwychwstaniu i dniach ostatnich.

Potem naprzód wystąpił organizator pogrzebu, niski i pulchny mężczyzna o cerze czarnej jak jego garnitur. Mimo chłodu twarz miał mokrą od potu, jakby jego ciało było zgrane z kalendarzem zamiast z termometrem.

– Na tym kończymy uroczystości pogrzebowe Dereka Jenkinsa i Isiaha Randolpha. Ich rodziny dziękują państwu za przybycie. Odejdźcie w pokoju. – Jego głos nie miał teatralności głosu pastora. Dwa kroki za namiotem nikt go już pewnie nie słyszał.

Ike puścił dłoń Myi. Żona osunęła się na niego. Spojrzał na ręce. Swoje puste ręce. Ręce, w których trzymał syna ledwie dziesięć minut po jego narodzinach. Którymi pokazywał mu, jak zawiązuje się sznurowadła. Którymi wcierał mu maść w pierś, kiedy chłopiec miał grypę. Którymi machał mu na pożegnanie w sądzie, z kajdankami na nadgarstkach. Szorstkie, zrogowaciałe ręce, które schował do kieszeni, kiedy mąż Isiaha chciał uścisnąć mu dłoń.
(…)

Położył rękę na czarnej trumnie ze złocistymi zdobieniami. Leżał w niej jego syn. W tym prostokątnym pudle leżał jego syn. Zakonserwowany i zapakowany jak kawał szynki. Podniósł się wiatr i frędzle zwisające z klap namiotu zatrzepotały niczym skrzydła konającego ptaka. Derek leżał w srebrzystej trumnie z czarnymi zdobieniami. Isiah miał być pochowany obok swojego męża. Razem umarli i razem będą spoczywali.

Z krzesła wstał ojciec Dereka, specyficzny typ, szczupły i ogorzały, o gęstych, długich do ramion, szpakowatych włosach. Podszedł do trumien i stanął obok Ike’a. Grabarze oglądali łopaty, czekając, aż z namiotu wyjdą dwaj ostatni żałobnicy. Ojciec Dereka podrapał się po podbródku. Dolną połowę jego twarzy pokrywał cień siwego zarostu. Zakaszlał, odchrząknął i znowu zakaszlał. Kiedy mu przeszło, spojrzał na Ike’a i rzucił:

– Buddy Lee Jenkins. Ojciec Dereka. Chyba się jeszcze nie poznaliśmy, przynajmniej oficjalnie. – Wyciągnął do niego rękę.

– Ike Randolph. – Ike uścisnął mu dłoń, dwa razy nią potrząsnął i puścił.

Stali przed trumnami milczący jak grób. Buddy Lee znów zakaszlał.

– Byłeś na weselu?

Ike pokręcił głową.

– Ja też nie.

– Ale chyba widziałem cię na przyjęciu urodzinowym ich córki w zeszłym roku – powiedział Ike.

– Tak, byłem tam, ale krótko. – Buddy Lee ściągnął usta i poprawił marynarkę. – Derek się mnie wstydził. Nic dziwnego.

Ike nie wiedział, co powiedzieć, więc nie powiedział nic.

– Chciałem tylko wam podziękować, tobie i twojej żonie, że wszystko załatwiliście. Nie stać by mnie było na taki ładny pogrzeb. A matka Dereka miała to gdzieś.

– To nie my – odparł Ike. – Sami o to zadbali. Wykupili pakiet pogrzebowy czy coś. Musieliśmy tylko podpisać papiery.

– Ja cię kręcę. Czy kiedy miałeś dwadzieścia siedem lat, zawracałeś sobie głowę własnym pogrzebem? Bo ja na pewno nie.

Ike pogłaskał trumnę syna. Chciał zostać z nim sam na sam, a teraz wszystko szlag trafił.

– To grawerka Czarnych Bogów, nie? – spytał Buddy Lee.

Ike spojrzał na ręce. Niewyraźny tatuaż lwa z dwiema szablami nad głową na wierzchu prawej dłoni i słowo FURIAT na wierzchu lewej były jego milczącymi towarzyszami od drugiego roku odsiadki w Coldwater.

Schował ręce do kieszeni.

– To stara historia.

Buddy Lee znów ściągnął usta.

– Gdzie garowałeś? Ja odpukałem pół pajdy w Red Onion. Sporo tam było ostrych typów. I kilku gangsterów z Czarnych Bogów.

– Bez urazy, ale nie chcę o tym gadać – powiedział Ike.

– Też bez urazy, ale jak nie chcesz o tym gadać, to czemu nie skitrasz tych wzorków? Z tego, co słyszałem, spece robią to w godzinę.

Ike wyjął ręce z kieszeni. Spojrzał na czarnego lwa, który stał na tle koślawej mapy stanu.

– To, że nie mam ochoty o tym gadać, nie znaczy, że chcę o tym zapomnieć. Te tatuaże przypominają mi, dlaczego nie chcę tam nigdy wrócić. Dobra, zostawię cię z synem. – Odwrócił się, aby odejść.

– Nie musisz – powiedział Buddy Lee. – Dla nas już za późno. Dla ciebie i twojego chłopaka też.

Ike przystanął bokiem do niego.

– To znaczy?

Buddy Lee puścił to mimo uszu.

– Kiedy Derek miał czternaście lat, przyłapałem go, jak całował się w lesie za naszym domem. Nad strumieniem. Z chłopakiem. Zdjąłem pas i zbiłem go jak burą sukę, jak złodzieja. Zwyzywałem go od zboczeńców. Spuściłem mu taki łomot, że nogi miał całe w pręgach. A on płakał i płakał. I przepraszał. Nie wiedział, dlaczego taki jest. Nigdy nie wrzuciłeś swojemu na garba? Ani razu? Nie wiem, może byłeś lepszym ojcem.

Ike poruszał szczęką.

– Właściwie dlaczego o tym rozmawiamy?

Buddy Lee wzruszył ramionami.

– Gdybym mógł pogadać z Derekiem przez pięć minut, wiesz, co bym mu powiedział? „Nie obchodzi mnie, z kim się pieprzysz. Nic a nic”. A co ty powiedziałbyś Isiahowi?

Ike spojrzał na niego. Potem na wskroś niego. Zobaczył łzy w kącikach oczu, krople, które nie chciały spłynąć. Zacisnął zęby tak mocno, że omal nie pękły mu trzonowce.

– Idę. – Ruszył w stronę samochodu.
(…)

S.A. Cosby „Kolczaste łzy”
Tłumaczenie: Jan Kraśko
Wydawnictwo: Agora
Liczba stron: 368

Opis: Ike’a Randolpha i Buddy’ego Lee wiele łączy. Choćby to, że obaj są eks-skazańcami i twardymi facetami, którzy nie akceptują homoseksualnego związku swoich synów. Równie dużo ich dzieli. Przede wszystkim fakt, że Buddy jest biały i wciąż obraca się w przestępczym półświatku, a Ike czarny i odkąd wyszedł na wolność, nie dostał nawet mandatu za złe parkowanie.

Gdy pewnego dnia policja puka do drzwi Ike’a, ten podświadomie spodziewa się złych wiadomości. Jednak to, co słyszy, jest gorsze, niż mógłby sobie kiedykolwiek wyobrazić. Jego syn Isaiah został zamordowany. Sprawcy nie ujęto. Jest też druga ofiara – syn Buddy’ego Lee. Ike’owi i Buddy’emu pozostaje tylko jedno: biblijna zemsta. Co innego mogliby zrobić dwaj mężczyźni, którzy zawsze grali według brutalnych reguł patriarchatu? Ruszają na polowanie i jeśli będą musieli, pozostawią za sobą pożogę. Może w ten sposób okażą się lepszymi ojcami, niż byli za życia swoich dzieci?

fot. Sam Sauter Photography


Tematy: , ,

Kategoria: fragmenty książek