A diabłu środkowy palec – recenzja komiksu „Hellblazer – tom 1” Gartha Ennisa i in.

1 maja 2020

Garth Ennis, David Lloyd, Steve Dillon, William Simpson „Hellblazer tom 1”, tłum. Marek Starosta, Paulina Braiter, wyd. Egmont
Ocena: 8,5 / 10

Po perypetiach Johna Constantine’a w Ameryce w tomach zbiorczych ze scenariuszami Briana Azzarella, tym razem możemy zajrzeć nieco głębiej w przeszłość bohatera. I choć wciąż nie są to same początki serii „Hellblazer”, to i tak przygody niepokornego maga na brytyjskiej ziemi posiadają wyjątkowo solidną pod względem fabularnym siłę rażenia.

W chwili, gdy do pisania „Hellblazera” zasiadł Garth Ennis, seria liczyła już sobie czterdzieści numerów, za które w większości był odpowiedzialny Jamie Delano. Do tego, co zdarzyło się w czasie tej czterdziestki, w historiach Ennisa pojawiają się bardzo często nawiązania, co zapewne niejednego czytelnika doprowadzi do małej frustracji nad sposobem wydawania w Polsce tej kultowej serii. Rzez jasna powinniśmy się cieszyć, że możemy przeczytać cokolwiek, ale brak dostępu do początków historii Johna Constantine?a (a nie powinniśmy za takie uznawać wydarzeń przedstawionych w „Sadze o Potworze z Bagien”) nie pozwala w pełni zrozumieć, co zdefiniowało bohatera i określiło jego sposób bycia.

Na tym koniec żalów, ponieważ opublikowany przez Egmont pierwszy z trzech tomów ze scenariuszami Gartha Ennisa przynosi dużą dawkę porządnej i przemyślanej rozrywki. Ważny będzie również fakt, że mamy tu ponad połowę materiału premierowego w porównaniu do tego, co Egmont wydał w ramach Ennisowego „Hellblazera” ponad dziesięć lat temu. Z niniejszego tomu znane były polskim czytelnikom jedynie „Niebezpieczne nawyki” (z jakichś powodów nazwane w spisie treści „Śmiertelną zależnością”), od których scenarzysta rozpoczynał swoją długą przygodę z Johnem Constantinem. To historia, która w momencie publikacji bardzo ładnie namieszała w komiksowym świecie, stając się znakiem rozpoznawczym talentu irlandzkiego scenarzysty i otwierając mu drogę do kariery w USA w ramach należącego do DC imprintu Vertigo, co jakiś czas później zaowocowało kultowym „Kaznodzieją”.

„Hellblazer” w wykonaniu Ennisa to pokaz niepokornego talentu, który nie zmierzał jeszcze tak mocno w stronę efektownego i nadmiernego szokowania, z którego słynie ten twórca. „Niebezpieczne nawyki” wytyczyły opowieści o Johnie Constantinie mroczny kierunek. Po jej finale życie bohatera miało już każdego dnia stać na ostrzu noża. Można sobie tylko wyobrazić, jak te dwadzieścia kilka lat temu musiała działać na czytelników ta historia, w której bohater usłyszał wyrok śmierci jakiego zupełnie się nie spodziewał – miał umrzeć nie za sprawą klątwy czy złowieszczego demona, a z powodu zwyczajnego raka płuc. Oczywiście czytając dzisiaj tę historię wiemy, że Constantine będzie musiał się jakoś wykaraskać z opałów, ale ciekawe, czy było to tak oczywiste w momencie publikacji oryginalnych zeszytów?

Dzięki „Niebezpiecznym nawykom” – które dzisiaj mogą się wydawać zbyt przegadane, a stanowią po prostu pełne monologów bohatera studium desperacji – można powiedzieć, że Constantine trafił do pierwszej ligi komiksowych bohaterów. Albo antybohaterów. Niepoważny w sposobie bycia, kierujący się swoistym kodeksem moralnym, w którym ważniejsze było osiągnięcie celu po trupach, a nie fatalne konsekwencje podjętych działań. Constantine oprócz rysu tajemniczości i łobuzerskiego uroku, który otrzymał od Alana Moore’a, stał się w ujęciu Ennisa osobnikiem bardziej złożonym. Wciąż z niewyparzoną gębą i niestroniącym od sztubackich kawałów, ale też bojącym się samotności i zbyt wiele razy wchodzącym na ścieżkę mimowolnego samozniszczenia, choć za każdym razem ostatecznie ratował się z pomocą własnego doświadczenia, cynizmu i sprytu. Można by powiedzieć, że to współczesny, ludyczny mag z kolejami losu przedstawianymi w nieskomplikowanej graficznie, przyziemnej wręcz formie, w której próżno szukać piękna i szlachetnych proporcji. W zamian otrzymujemy najczęściej prostackie twarze rozmówców i zmęczone bądź wredne spojrzenie głównego bohatera. Oto mag wprost z proletariatu.

Takie właśnie zacięcie mają kolejne historie z tego tomu. Constantine nie cierpi snobów ? nieistotne czy ludzkich, czy tych nadprzyrodzonych, nie cierpi władzy (podobnież tej ludzkiej, jak i tej z zaświatów) i stara się zwalczać każdą niegodziwość, którą jego adwersarze fundują maluczkim. Ten proletariacki charakter opowieści niesamowitej przebija tu z każdej historii, a najbardziej cieszy chyba wówczas, kiedy bohater w jubileuszowym, pięćdziesiątym numerze uświadamia samemu Królowi Wampirów jego małość w obliczu zwykłych rzeczy łączących przeciętnych ludzi. W ogóle bardzo dobrze, że dostajemy w tym tomie sporo krótszych, jedno- lub dwuzeszytowych historii, bo w takich najlepiej wybrzmiewa talent scenarzysty. Przed nami jeszcze dwa tomy, w których znajdziemy więcej powtórek z tego, co już kiedyś Egmont wydał, ale dzięki lekturze pierwszego z nich na pewno zyskamy pełniejszy obraz jednego z najbardziej lubianych komiksowych bohaterów.

Tomasz Miecznikowski

Tematy: , , , , , ,

Kategoria: recenzje