Przemycając koszulki z Wałęsą – rozmowa z Alvinem Gibbsem z U.K. Subs o autobiografii „Ograniczona poczytalność…”
Czterdzieści lat temu, w samym środku szarzyzny PRL-u, doszło do bezprecedensowego wydarzenia. Na szesnastokoncertową trasę po kraju, wciąż odczuwającym paraliż stanu wojennego, przyleciał z Wielkiej Brytanii zespół U.K. Subs, już wówczas pracujący na miano legendy punk rocka. Anglicy zjeździli Polskę w towarzystwie toruńskiej Republiki, każdorazowo gromadząc po kilka- lub kilkanaście tysięcy widzów. I właśnie to tournée stanowi kulminacyjny punkt książki „Ograniczona poczytalność – Moje życie w U.K. Subs i inne dziwne historie”, czyli autobiografii Alvina Gibbsa, wieloletniego basisty popularnych Subsów. Mieliśmy okazję porozmawiać z jej autorem niedługo po tym, jak jego dzieło doczekało się polskiego wydania.
Sebastian Rerak: Polska to chyba miejsce szczególne dla ciebie i dla U.K. Subs?
Alvin Gibbs: Zdecydowanie tak! Polska odegrała wyjątkową rolę w historii U.K. Subs. Staliśmy się jednym z pierwszych zespołów punkowych, które wystąpiły za żelazną kurtyną, kiedy odbyliśmy trasę po twoim kraju w 1983 roku. To było bardzo ciekawe doświadczenie, o którym piszę obszernie w książce. Ilekroć wracamy do Polski, spotykamy fanów, którzy byli na tamtych koncertach, albo ludzi nieco młodszych, wspominających, że słyszeli o nich z opowieści rodziców. Od wielu lat łączy nas z Polską i Polakami szczególna więź.
Wspominasz ówczesną Polskę jako bardzo mroczne miejsce. Jej rzeczywistość musiała być dla was sporym zaskoczeniem.
Było rzeczywiście mrocznie, tym bardziej że trasa odbyła się zimą – w lutym. Pamiętam widok ludzi stojących w kolejkach, żeby kupić buty, a nawet chleb. Wszelka infrastruktura była fatalna, drogi – okropne. Chociaż zatrzymywaliśmy się w najlepszych hotelach, to ich standard znacznie odbiegał od tego, do czego przywykliśmy na Zachodzie.
Tym bardziej cieszy mnie, że od tamtego czasu Polska przeszła wielką transformację. Pomijam tu wasze władze, ale sam kraj jest dzisiaj nowoczesnym europejskim państwem. Przyjeżdżając do któregokolwiek dużego miasta, czujemy się fantastycznie. Nadal trafia się czasem jakiś gorszy hotel, (śmiech) ale większość jest bez zarzutu. Znajdujemy w Polsce wszystko, czego można oczekiwać w kraju rozwiniętym.
Piszesz w książce, że z myślą o tamtej trasie przygotowaliście koszulki U.K. Subs z logiem Solidarności i portretem Lecha Wałęsy. Niedawno ktoś w internecie sprzedawał jedną z nich za trzy tysiące dolarów.
Naprawdę?! Jeszcze z dziesięć lat temu miałem kilka sztuk i rozdałem wszystkie. Teraz wiem, że nie postąpiłem zbyt mądrze. (śmiech) Chcieliśmy tymi koszulkami zamanifestować naszą solidarność z… no właśnie, Solidarnością. Jak wiesz z lektury książki, większość została skonfiskowana przez celników, ale zdołaliśmy przemycić kilka egzemplarzy. To zabawne, jak rzeczy, które wydają się nie mieć wartości, po latach stają się bardzo cenne. Nie powinno mnie to już dziwić, a jednak jest inaczej.
Starałeś się o publikację „Ograniczonej poczytalności” w Polsce czy to wydawca wyszedł z taką propozycją?
Wszystko jest zasługą Krzysztofa Lacha, który jest promotorem naszych polskich koncertów. To on zasugerował, by książka została przetłumaczona na polski. Odparłem, że to świetny pomysł, ale nie znam żadnych miejscowych wydawców. Krzysztof zobowiązał się wówczas skontaktować mnie z kimś i tak na horyzoncie pojawiła się oficyna Pasażer. Wielkie dzięki dla Krzysztofa!
Przed laty wydałeś także książkę poświęconą swojej współpracy z Iggym Popem oraz własną historię punk rocka. Czy autobiografia była czymś, do czego musiałeś dojrzeć jako autor?
Dokładnie tak. Kiedy myślę o tamtych książkach, to nie jestem z nich zadowolony. „Neighbourhood Threat”, książkę o współpracy z Iggym, zdołałem przerobić i ulepszyć – ukazała się ponownie pod zmienionym tytułem „Some Weird Sin”. Tej drugiej, czyli „Destroy: The Definitive History of Punk”, po prostu nienawidzę i uważam, że jest bardzo zła. (śmiech) Obie traktuję jednak jak swoistą naukę. Z czasem zauważyłem, że piszę coraz lepiej i mam większą sprawność opowiadania historii. Można powiedzieć, że wcześniejsze książki przygotowały mnie na „Ograniczoną poczytalność”.
Nie sposób nie zauważyć u ciebie ambicji literackich, które nie zawsze są udziałem książek poświęconych karierze muzyka. Opisując pewne rutynowe czynności – przebywanie w trasie, tworzenie utworów, nagrywanie itd. – łatwo popaść w schemat. Unikasz tego, stawiając na własny styl.
Gdybyś odwiedził mnie w domu, od razu zauważyłbyś stojące wszędzie setki książek. Zawsze bardzo dużo czytałem – zarówno powieści, jak i książki historyczne, które są moim konikiem. Może nie skończyłem zbyt dobrej szkoły, więc moje pierwsze zmagania z edukacją nie zapisały się bardzo chwalebnie, ale po latach uzyskałem dyplom z historii na uniwersytecie otwartym.
W każdym razie jestem gorliwym czytelnikiem, a w moim stylu pisania na pewno ujawniają się inspiracje ulubionymi autorami. Uwielbiam zwłaszcza Huntera S. Thompsona, którego pisarstwo jest niemal kinowe, jakby przeznaczone do ekranizowania. Kiedy go czytasz, to w głowie od razu wyświetla ci się film. Uważam, że to fantastyczny sposób snucia opowieści. Jeszcze innym moim faworytem jest Charles Bukowski, którego cenię za bardzo osobiste, żywe pisarstwo. To z pewnością dwie inspiracje, do których mogę się przyznać. Tak jak moja muzyka, tak samo i pisanie jest syntezą wszystkiego, co przeczytałem i co zrobiło na mnie wrażenie na przestrzeni dekad.
„Ograniczona poczytalność” zawdzięcza swój tytuł albumowi U.K. Subs „Diminished Responsibility”. Chciałeś podkreślić znaczenie tej płyty, która była pierwszą, jaką nagrałeś z zespołem, czy był też jakiś inny powód?
Szczerze mówiąc, miałem zagwozdkę z wymyśleniem tytułu. Chodziło mi po głowie kilka pomysłów, ale nie byłem pewny żadnego z nich. W końcu mój brytyjski wydawca zasugerował „Diminished Responsibility”, który wydał mi się o tyle adekwatny, że w tej historii nader często przejawiałem ograniczoną poczytalność. (śmiech) Poza tym faktycznie jest to tytuł pierwszego albumu U.K. Subs, na którym zagrałem. Wszystko to miało sens. Sugestia wydawcy okazała się lepsza od moich propozycji, bo te mogły okazać się zbyt ezoteryczne.
Siłą rzeczy piszesz dużo o swoim dorastaniu – zarówno jako muzyk, jak i po prostu osoba. Twoje dzieciństwo i wczesna młodość przypadły na czasy eksplozji popkultury w Wielkiej Brytanii, a ty znalazłeś się w jej epicentrum. Uważasz się za szczęściarza?
Jak najbardziej! Chociaż przyznam, że czasami żałowałem, że nie przyszedłem na świat nieco wcześniej, bo wtedy doświadczyłbym więcej ze swingujących lat 60. Urodziłem się w roku 1958, kiedy rock’n’roll święcił triumfy za sprawą Elvisa i Chucka Berry’ego. W latach 60. w Anglii pojawili się Beatlesi, Stonesi, The Who, The Kinks… W przeciwieństwie do pokolenia mojego ojca nie musiałem też walczyć na wojnie. Życie ulegało liberalizacji, polityka stawała się progresywna, było dużo więcej wolności, a młodzi ludzie mieli własne pieniądze, bo i dorośli lepiej zarabiali. Dorastałem w o wiele lepszych warunkach niż wcześniejsza generacja. No i miałem to szczęście, że trafiłem dobrze w sensie geograficznym, bo wychowałem się w Londynie, a więc ówczesnym centrum wszystkiego.
Opisujesz w książce sporo hedonistycznych sytuacji, które mogą być dziś uznane za kontrowersyjne. Nikt nie krytykował cię za to?
Wręcz przeciwnie, wielu czytelników wyznało, że docenia moją szczerość i podziwia mnie za pisanie o rzeczach, do których sami wstydziliby się przyznać. (śmiech) Wiem, że nie każde moje dawne zachowanie stawia mnie w dobrym świetle, niemniej nie zamierzam niczego zatajać. Staram się zachować we wszystkim właściwą równowagę. Również dlatego postanowiłem nie krytykować w książce innych osób, o ile naprawdę sobie na to nie zasłużyły. (śmiech)
Nawet ostatnio, kiedy grałem z U.K. Subs na festiwalu w Scarborough, sporo ludzi gratulowało mi książki. W Wielkiej Brytanii niedawno ukazała się jej druga część, a ja pracuję aktualnie nad trzecią, która powinna ukazać się latem, a która będzie zamknięciem swoistej autobiograficznej trylogii.
„Ograniczona poczytalność” przypomina też o czasach, kiedy zespoły punkrockowe mogły otrzeć się o naprawdę wielką karierę. Tak było też w przypadku U.K. Subs, co jest o tyle niezwykłe, że zawsze byliście zespołem o zgoła niegwiazdorskiej postawie.
Osobiście nie widzę nic złego w odnoszeniu sukcesów. Nie podzielam popularnego wśród punków poglądu, że bycie przegrywem uwiarygadnia – dla mnie to nonsens. Przede wszystkim chcę być kreatywny, komponować muzykę i pisać książki. W taki sposób wyrażam siebie i chyba robię to dobrze, skoro mogę się z tego utrzymać. Nigdy nie pisałem też piosenek typowo antyestablishmentowych, lecz bardziej osobiste. Polityka jest raczej domeną Charliego (Charliego Harpera, wokalisty U.K. Subs – przyp. red.), co nie znaczy, że nie mam własnych poglądów. Po prostu nie wpycham ich nikomu na siłę. Nie jestem skrajnym lewicowcem ani anarchistą, a już zupełnie nie znoszę skrajnej prawicy. Domyślam się, że to czyni ze mnie centrystę.
Latem będzie można zobaczyć U.K. Subs na kilku festiwalach, na wrzesień macie zaplanowaną trasę po Wielkiej Brytanii… Nie koncertujecie tak intensywnie jak kiedyś. Życie w trasie jest już zbyt wymagające?
Nie jestem w stanie koncertować przez pół roku non stop, jak to miało miejsce kiedyś. Obecnie jedziemy w trasę na tydzień, potem robimy sobie przerwę itd. Gdybyśmy mogli teleportować się z koncertu na koncert jak w „Star Treku”, to byłoby wspaniale. (śmiech) Samo granie muzyki oraz rozmowy z ludźmi, którzy przychodzą nas zobaczyć, nigdy nie przestaną nas cieszyć, ale coraz gorzej znosimy długie godziny oczekiwania, siedzenie w vanie itp. Mam 65 lat, z czego przez 44 koncertowałem bardzo intensywnie. Charlie z kolei w przyszłym roku skończy osiemdziesiątkę, więc dla niego to także spore wyzwanie. Nie rezygnujemy jednak z koncertów. Ja będę także występował sporadycznie z moim zespołem The Disobedient Servants, a Charlie z solowymi koncertami akustycznymi.
A co z książkami? Czy autobiograficzna trylogia rozbudziła w tobie apetyt na dalsze pisanie?
O tak, mam w planach wydanie dwóch powieści historycznych! Akcja jednej z nich rozgrywa się w XIII wieku podczas krucjaty dziecięcej, druga – w XVIII-wiecznej Anglii, po tym, jak król zdelegalizował działalność Klubu Ognia Piekielnego, czyli organizacji zrzeszającej arystokratów oddających się różnym niecnym uczynkom. Obie powieści są oparte na faktach, ale opisują fikcyjne zdarzenia. To coś zupełnie innego niż rzeczy, które napisałem wcześniej. Mam nadzieję, że już wkrótce znajdę dla nich wydawcę.
Rozmawiał: Sebastian Rerak
fot. archiwum Alvina Gibbsa
Kategoria: wywiady