Ktoś mógłby pomyśleć, że mam tempo pisania jak Remigiusz Mróz – wywiad z Krzysztofem „K.A.S.Ą” Kasowskim
Wszyscy kojarzą Krzyśka Kasowskiego jako muzyka, bo też w ciągu przeszło ćwierćwiecza nagrał kilkanaście popularnych albumów utrzymanych w różnych stylach – od raggamuffin poprzez disco, kończąc na ska i latino. Jak przyznaje jednak popularny K.A.S.A., jego kariera estradowa zdążyła ostatnimi czasy przyhamować na tyle, że zafundował sobie powrót do innej wieloletniej fascynacji, czyli pisania. Efekty są imponujące – jeszcze w ubiegłym roku sygnował swoim nazwiskiem dwie powieści, „Upadek króla rapu” i „Wielki comeback”, teraz zaś szykuje się do kolejnych dwóch premier. O wszystkich tych książkach, jak również o inspiracjach i łobuzerskich przygodach sprzed trzydziestu lat rozmawialiśmy z człowiekiem, który stworzył pierwszą formację rapową, jaka zadebiutowała w Polsce na wielkiej scenie.
Sebastian Rerak: Czy można powiedzieć, że Zespół Downa to najlepszy nieznany wykonawca z Kielc?
Krzysztof „K.A.S.A” Kasowski: Może nie tyle najlepszy, co najciekawszy. Mogliśmy rozpocząć rapową rewolucję w stylu Beastie Boys, ale tak się nie stało. Po Zespole Downa nie pozostało nawet demo, bo w tamtych czasach nikt z nas nie myślał o nagraniach. Muzycznie byliśmy niestety mało zgrani. Zdołaliśmy zagrać dwie próby i trzy koncerty. No, niecałe trzy koncerty, bo dwa z nich zostały przerwane. Z kolei prób nie graliśmy, bo ja tego nie chciałem – zawsze byłem wrogiem nudnych prób, na których ulatywała spontaniczna energia, wkradała się rutyna. Niewątpliwie jednak mieliśmy świetne teksty, charyzmę, energię i pomysł na siebie. I byliśmy zbuntowani!
A skąd pomysł, aby po trzydziestu latach opowiedzieć historię zespołu, i to w prozatorskiej formie?
Ta historia cały czas żyła wokół mnie, we wspomnieniach znajomych i przyjaciół. Pisywałem też opowiadania w wieku dziewiętnastu czy dwudziestu lat. Pamiętam, że kilka z nich dałem do przepisania w kilku kopiach na maszynie i zaniosłem w parę miejsc. Udało mi się m.in. uzyskać „audiencję” u Bohdana Zadury z „Twórczości”. „Ile masz lat?” – zapytał mnie wówczas. „Dziewiętnaście” – odpowiedziałem. „Są tu jakieś ciekawe eksperymenty formalne, ale to wszystko już było. A co jeszcze robisz?”. Zgodnie z prawdą odparłem: „gram”. „To graj teraz i kiedyś może wróć do pisania”.
Faktycznie zarzuciłem pisanie, ale nie zrezygnowałem z niego całkiem. Czasem popełniłem jakiś felieton do „Aktivista” lub „Machiny” bądź jakąś krótką formę dla „Szpilek” czy „Lampy i Iskry Bożej”. Co jakiś czas nachodziła mnie jednak myśl, aby spisać historię Zespołu Downa. W końcu to zrobiłem, choć niewykluczone, że ktoś z nas jeszcze opisze ją z innej perspektywy. Liczę tu na blogera kulinarnego Michała Skoczka (StreetFood), który po przeczytaniu książki stwierdził: „to było inaczej”. (śmiech)
Pamiętam bodaj pierwszy twój wywiad w wysokonakładowej prasie. Miesięcznik „Brum” rozmawiał z tobą po wydaniu pierwszej płyty. Padło wówczas takie hasło, że chociaż życiorys predestynuje cię do nagrywania gangsta rapu, to debiutujesz w lekkim tanecznym repertuarze. W „Upadku króla rapu” znalazły się chuligańskie historie, ale gangsterskich raczej brak.
Będą w kontynuacji. (śmiech) Akcja drugiej części książki kończy się w Krakowie w słynnym więziennym szpitalu na ulicy Montelupich. Wiesz, ja mam raczej pogodną naturę, a moje rozmaite perypetie były rezultatem różnych pomysłów, nierzadko ekstrawaganckich. Gangsta rapu też nie należy traktować całkiem na serio, bo zawsze było w nim dużo pozy. Doszło nawet do tego, że gdy w USA zaczęły się konflikty na linii Nowy Jork – Los Angeles i wynikały z tego strzelaniny, sami raperzy mówili, że ich teksty to w sporej mierze fantazja, czyjeś relacje albo wspomnienia.
Gangsterski przekaz jest mocny i bezpośredni, ale ja nie byłbym w nim dobry. Wolałem reggae, raczej pogodne rzeczy. Liroy odnalazł się w mocnym rapie o wiele lepiej. W ogóle gdy go poznałem pod koniec 1991 roku, nie mogłem uwierzyć, że ktoś tak „amerykański” żyje w Polsce, i to w Kielcach. On był już wtedy gotowy na sukces. Dla mnie rap był tylko inspiracją, a dla niego pasją, sposobem życia. Podczas gdy on już wtedy szukał menedżerów i producentów, dla mnie liczyli się kumple, dziewczyny, zabawa, wina proste i podróże maluchem. Miałem tyle „zajęć”, że na nic innego nie starczyło już czasu. Nawet na muzykę, którą po „upadku z zamku” i rozpadzie zespołu rzuciłem na jakiś czas.
Uprzedziłeś moje pytanie o kontynuację, bo „Upadek króla rapu” kończy się hasłem, że przegrałeś bitwę, ale nie przegrałeś wojny. Powstanie zatem ciąg dalszy?
On już powstał, ale zwlekam z jego wydaniem, aby odpocząć od tematu. „Upadek króla rapu” ma osiem rozdziałów, a każdy rozdział odpowiada jednemu miesiącowi pomiędzy styczniem a sierpniem 1991 roku. Początkowo zakładałem wydanie jednej książki – całego roku, ale uznałem, że to za dużo jak na jeden raz, dlatego podzieliłem całość na dwie części. Zresztą tytułowy upadek króla rapu, całkiem zresztą dosłowny, stanowił pewną cezurę i zamknięcie etapu. Potem, we wrześniu, zaczęło się dziać coś zupełnie nowego. I to właśnie opisuję w książce „Ragamuffin”. Pierwotnie miała mieć tytuł „Gipsy King” – złośliwi koledzy nazwali mnie w ten sposób z powodu złamanej ręki, ale stwierdziłem, że może on wprowadzić wielu czytelników w błąd.
Ragamuffin przez jedno „g” to obdartus, włóczęga. Patrząc na stare zdjęcia, myślę, że chyba byłem kimś takim. No i nazwa kojarzy się z gatunkiem muzycznym, już przez dwa „g”, który chwilę później grałem jako pierwszy w Polsce.
W 2021 roku wydałeś jeszcze jedną powieść, „Wielki comeback”.
Powieść opowiada o hipotetycznym powrocie boysbandu wzorowanego nieco na Just 5 (u mnie nazywa się on Best 5). Bo muszę przyznać, że pracowałem równolegle nad kilkoma książkami i było to dla mnie rodzajem sprawdzianu, bo jest to historia całkowicie fikcyjna i bohaterem nie jest moje alter ego.
Nie uważam się za pisarza, ale gdybym nie miał zdolności muzycznych (kwestionowanych przez niektórych), myślę, że potrafiłbym skupić się wyłącznie na pisaniu. Trzymam się rady udzielonej mi przez Zadurę: „przeżyj coś i to opisz”. Opisuję zatem z pozycji obserwatora comeback boysbandu, który był popularny u schyłku lat 90., a dziś tworzą go czterdziesto-, niemal pięćdziesięcioletni faceci, mający zderzyć się z showbiznesem po ponad dwudziestoletniej przerwie.
To jest rzecz typowo o branży muzycznej. Można nawet rozpoznać realne osoby, np. dyrektorkę pewnej stacji telewizyjnej. Z kolei na drugim planie pojawia się też postać podobna do mnie. Kto wie, może „Wielki comeback” będzie dobrą kanwą na scenariusz filmu? Nie powstała w Polsce dobra komedia muzyczna od czasów… bo ja wiem, filmu „Mocne uderzenie”? A może tego odcinka „Czterdziestolatka” z Ireną Jarocką?
A najciekawsze jest to, że cała książka zaczyna się historią wycieku do netu skandalizującego filmiku z imprezy urodzinowej jednego z muzyków. Czy czegoś to nam nie przypomina? Oczywiście, że tak – historię mojego kolegi Piaska, tyle że ja… wymyśliłem ten trick dwa lata wcześniej, a więc życie dogoniło fikcję!
Tymon próbował nakręcić komedię muzyczną. Mam na myśli „Polskie gówno”.
Nawet przysłał mi scenariusz kilka lat przed powstaniem filmu! Tak w ogóle to Tymon jest ojcem chrzestnym mojego sukcesu komercyjnego. Kiedyś, jeszcze jako zupełnie nieznany muzyk, wystąpiłem razem z Zajką przed Miłością, grając przeróbki Komedy w połączeniu z rapem w aranżacjach à la „Jazzmatazz” Guru. Po koncercie puściłem Tymonowi kilka numerów w rodzaju „Reklamy”, a on poradził, aby koniecznie iść z nimi do dużej wytwórni. I tak też się stało, bo początkowo mój debiutancki album miało wydać niezależne SP Records. Współpracowałem bowiem ze Wzgórzem Ya-Pa 3 przy przygotowaniu ich drugiej płyty, a SP było jej wydawcą. W dużej firmie płytowej przerobiono moją muzę na bardziej „dance” i tak już zostało. A dwa lata później Tymon na kolejnym koncercie w Kielcach, tym razem z Kurami, zadedykował mi ze sceny „Jesienną deprechę” jako królowi muzyki dyskotekowej!
A wracając do jego filmu… Czy „Polskie gówno” jest udanym filmem muzycznym? W sensie artystycznym jak najbardziej – świetnie utrwaliło chociażby wspaniałą postać Brylewskiego. Nie jest to jednak „West Side Story”. (śmiech) A film na podstawie mojej książki powinien być zdecydowanie bardziej „kasowy”. Moim zdaniem to świetny materiał na komedię romantyczno-muzyczną.
W popkulturze można zaobserwować powrót do lat 90. To także wpłynęło jakoś na odżycie twoich wspomnień z tamtej dekady?
Możliwe, choć wiadomo, że przede wszystkim chodzi o powrót do młodości. Czy to kryzys wieku średniego? Nie, bo już go przechodziłem. (śmiech) W popkulturze co jakiś czas cofamy się o dwie czy trzy dekady, aby na nowo przeżywać dawną muzykę, modę itd. Moją motywacją było jednak opisanie świata, który mnie wówczas otaczał, oraz perypetii czasów młodości.
Przekonałem się, że utrzymanie w rygorze dłuższej formy nie jest łatwe. Znam kolegów, którzy stylistycznie piszą lepiej ode mnie, ale zawsze coś ich rozprasza lub kończy im się wena.
Obie wspomniane książki wydałeś za pośrednictwem platformy self-publishingowej. Co cię do tego skłoniło?
Szybkość. Sytuacja na rynku wydawniczym zmusza do czekania, a ja przywykłem do tego, że robię coś i jest to gotowe od razu, np. urządzam live streaming muzyki w Internecie. Od lat jestem producentem swoich nagrań, więc z książką postąpiłem podobnie – znalazłem ludzi, którzy zrobili redakcję, korektę, przygotowali książkę do druku i książka szybko się ukazała. Wspomógł mnie też finansowo kolega z tamtych lat, bo ja – pomimo pseudonimu – nie mam dużo kasy. On z kolei rzucił muzykę w wieku 21 lat i dlatego jest teraz bogaty. (śmiech) No cóż, w odróżnieniu ode mnie zdał maturę, poszedł na studia, a potem został deweloperem i biznesmenem. Czasami zabiera mnie na swój jacht wielkości kawiarni, w której teraz siedzimy. Dobrze, że nie zapomina o starych kumplach, dalej wspiera muzykę, muzyków, wydaje im płyty, organizuje koncerty i to jest piękne.
Masz poczucie, że w tym, co piszesz, odzywają się konkretne inspiracje?
Mój bohater chodzi do biblioteki i czyta tam Vonneguta i Hrabala. To oczywiście wielkie nazwiska i nie śmiem się do nich porównywać, niemniej w przypadku tego drugiego myślę, że mam u siebie cząstkę tego czeskiego stylu widzenia – tej lokalności czy wręcz prowincjonalności. Generalnie jednak nie dostrzegam śladów żadnych inspiracji. Jeśli jakieś się odzywają, to nieświadomie.
Dziś mam innych ulubionych pisarzy, takich jak Konwicki czy Józef Hen, niemniej oni pisali zupełnie inaczej. Tak jak w muzyce, mogę czegoś słuchać, a i tak zrobię coś odmiennego. (śmiech) Na przykład jedną z moich ulubionych kapel jest AC/DC!
„Upadek króla rapu” i „Wielki comeback” jeszcze nie „ostygły”, „Ragamuffin” jest w drodze, ale wiem, że w bliskich planach masz jeszcze jedną książkową premierę! Co to za powieść i skąd taki przypływ pisarskiej mocy?
Tak, niedługo będzie miała premierę moja nowa książka „Le Grand Tour”. To może tak wyglądać z zewnątrz, że mam jakieś niesamowite tempo pisania – niczym Remigiusz Mróz. Ale pomysły na te książki, szkice, przygotowania trwały ponad dziesięć lat. Pandemia sprawiła, że miałem trochę więcej czasu, mogłem się na nich skoncentrować i je ukończyć.
A o historii mojej podróży do Francji, Hiszpanii, Włoch, Szwajcarii oraz Holandii w 1992 roku zawsze chciałem napisać. Czytałem sporo wspomnień, blogów osób w moim wieku, które w tamtym czasie były w tych krajach, i wydaje mi się, że nasza podróż bije tamte na głowę. Przede wszystkim mieliśmy „zachodni” samochód na francuskich numerach, dzięki czemu nie kontrolowano nas na granicach.
Poza tym naszym głównym celem nie był zarobek, ale chęć przeżycia przygody życia, więc czasem dosłownie udawało nam się przeżyć, bo w Prowansji chciano nas okraść, zabrać nam samochód – o mało co nie zginęliśmy z rąk włóczęgów żyjących na ulicy. Aresztowano nas też w Lyonie pod zarzutem zamachu terrorystycznego na… François Mitterranda. To była prawdziwa podróż bez planu, nawet bez porządnej mapy, z wiecznie kończącymi się pieniędzmi. Dziś tak podróżować już się nie da, jest nawigacja, Internet. A o nas nikt w kraju nic nie wiedział przez całe trzy miesiące. Mówię my, bo moim towarzyszem podróży był kumpel, świetny malarz, który potem napisał dwie bestsellerowe książki (zresztą za moją namową) o innej podróży, niestety niezbyt udanej. W Tajlandii padł bowiem ofiarą prowokacji związanej z przemytem niewielkiej ilości narkotyków (extasy), co kosztowało go kilka lat ciężkiego więzienia. Cud, że przeżył, choć w sumie zawsze w to wierzyłem, korespondowaliśmy przez cały ten czas. Pamiętam, jak go zobaczyłem zaraz po powrocie, był dosłownie cieniem siebie samego sprzed lat. Na szczęście szybko jednak wrócił do zdrowia, a nawet potrafił żartować z tego, co go spotkało.
A nie obawiasz się, że wspominanie dawnych chuligańskich przygód zaszkodzi twojej karierze muzycznej?
Nie, bo moja kariera muzyczna już nie istnieje! Nie udało mi się utrzymać mocnej pozycji na rynku w odróżnieniu od chociażby Piaska. Ale nie żałuję, bo dzięki temu żyłem po swojemu, robiłem masę innych rzeczy, podróżowałem czy napisałem te książki. Cieszę się też, że kariera nie zaczęła się zbyt wcześnie. Mogłem uczestniczyć w narodzinach polskiego rapu – współtworzyć to pełne pasji środowisko, potem trochę jako „animator” – pomagałem przy filmie „Polski Bronx”, prowadziłem w radiu pierwszą w Kielcach audycję rapową, organizowałem razem z Wojtasem ze Wzgórza turnieje freestyle, i to wszystko niemal za friko, a więc mam wspaniałe wspomnienia, choć dziś nie rozumiem nowego rapu. To znaczy nie wiem, dlaczego nazywany jest rapem.
Dlatego tak często wracam do początku lat 90. i myślę, że dla młodych ludzi moje książki mogą być ciekawe właśnie dlatego, że traktują o czasach, które są już pewną abstrakcją. My żyliśmy w starym stylu – nie każdy miał telefon w domu, ludzie spotykali się po knajpach, życiem w dużo większym stopniu rządził wówczas przypadek. Może dla dzieciaków będzie to interesujące.
Rozmawiał: Sebastian Rerak
fot. Mikołaj Kaczorowski
Kategoria: wywiady