Wszyscy patrzymy w to samo słońce – recenzja książki „Wspaniali jesteśmy tylko przez chwilę” Oceana Vuonga

14 maja 2021

Ocean Vuong „Wspaniali jesteśmy tylko przez chwilę”, tłum. Adam Pluszka, wyd. W.A.B.
Ocena: 7 / 10

Młody mężczyzna, niegdyś nazywany przez swoją babcię „Pieskiem”, pisze długi, przesycony emocjami list. List skierowany do matki, którego ona, jako osoba niepiśmienna, raczej nigdy nie przeczyta. Rozlicza się w nim z kalejdoskopem wspomnień, rozważa traumę ciążącą na życiu najbliższych mu kobiet i jak obcowanie z nimi wpłynęło na kształtowanie się jego własnej tożsamości.

„Piesek” nie jest określeniem czułym, chociaż jednocześnie to wyraz miłości. W wietnamskich wioskach istnieje pewien stary zwyczaj zwracania się do dzieci pogardliwymi inwektywami po to, by zabezpieczyć je przed zainteresowaniem duchów. Taki duch usłyszy, że ma do czynienia z „Kretynem” albo innym „Głupkiem” i uzna, że lepiej poszukać łupu gdzie indziej. Określenia wybrzmiewające pogardą są więc przejawem uczucia. Takich niejednoznaczności jest w życiu głównego bohatera bardzo wiele: powiedzieć, że jego relacja z matką jest kompleksowa, to nic nie powiedzieć.

Matka… niebywała siła i olbrzymia kruchość w jednym. Ta siła pozwoliła jej wyrwać się z korzeniami z miejsca, w którym dorastała, opuścić rodzinny Wietnam i przenieść się na zupełnie obcą ziemię. Pomogła jej pokazać drzwi przemocowemu mężowi i przejąć wszystkie obowiązki wobec rodziny. Mozolnie wiązać koniec z końcem, obsługując kolejkę klientek w salonie kosmetycznym.

Ale jest w niej również kruchość i ciągłe wspomnienie tragedii, połączone z poczuciem, że ta tragedia może w każdej chwili wrócić. Ktoś odkryje, że jest oszustką, że tylko udaje dopasowanie, że tak naprawdę powinna znaleźć się zupełnie gdzie indziej. Drży z lęku i czepia się kilkuletniego zaledwie syna, szukając w nim oparcia. „Czy jestem szczęśliwa?” – pyta. A Piesek dojrzewa bardzo szybko, szybciej, niż powinno jakiekolwiek dziecko. Nie tylko uczy się chronić swoją matkę i wymyślać nowe wersje rzeczywistości, by ją uspokoić, ale też potrafi pojąć, czemu matka wciąż i wciąż podnosi na niego rękę. Rozumie i wyczuwa głębię jej traumy na długo przed tym, nim nauczy się ją analizować słowami. Widzi bezradność i próbę przejęcia kontroli w rwanych, rozpaczliwych odruchach. Matka tak bardzo chciałaby czuć się pewnie, trzymać mocno cugle własnego życia. Ale zbyt wiele czynników jej to uniemożliwia.

Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość splatają się w niemożliwy do rozplątania węzeł. Ten mały chłopiec, a potem mężczyzna, autor listu, doświadcza tego z całą mocą. On też długo cierpiał z powodu niedopasowania. Zawsze na marginesie, zawsze w mniejszości. Nawet amerykański dziadek, ta kotwica w obcym świecie, okazał się nie być biologicznym dziadkiem. Tożsamość Pieska kształtuje się w ciągłej walce i przebiega pod znakiem oswajania demonów. Jak długo można dźwigać na swoich barkach smutek i odrzucenie, będąc tylko dzieckiem? Przeczuwać je we własnym życiu, zanim tak naprawdę się doświadczy, jak smakują?

Ocean Vuong

Pod względem emocjonalnym książka Oceana Vuonga to potężny kaliber. Autor czerpał z wątków autobiograficznych, rozliczał się z własną przeszłością, z własnym dorastaniem – i na każdej niemal stronie można wyczuć tło w postaci dziesiątków godzin refleksji, rozdrapywania ran, zadawania pytań i poszukiwania odpowiedzi. Widać długi proces, który do powstania tej książki doprowadził, niezwykle intymny, pozbawiony jakichkolwiek ochronnych osłonek, a tym samym również boleśnie szczery. Proces, który nie dobiegł jeszcze końca i pewnie długo się tak nie stanie, jednak osiągnął już wysoki stopień dojrzałości. Nie ma już bezsilnego gniewu, bezradnego protestu, uderzania na oślep, odmawiania próby wybaczenia. Jest dystans, szansa na dialog, otwarcie na zrozumienie, spojrzenie z kilku perspektyw, z trudem wypracowany spokój. Nie ma tu buntu, widać raczej świadome poszukiwanie. To nie znaczy, że mamy do czynienia z cynizmem, u Vuonga jest i żal, i nostalgia, i tęsknota, i wrażenie niesprawiedliwości, i pamięć straconych szans. Ale chwile dojmującego smutku przeplatają się z żywym, lekko ironicznym poczuciem humoru, głównie dzięki postaci babki i niepowtarzalnym dialogom, które prowadzi z wnukiem. Babka jest mistrzynią opowieści, a snuje je według sobie tylko znanych reguł. Prawda i fikcja są splecione tak ściśle, że próba rozróżnienia, co jest czym, nie ma szans powodzenia – nie mówiąc już o tym, że nie ma też sensu. Funkcjonują dobrze w takim właśnie kształcie, ponieważ przekazują ważną treść w formie odbierającej jej posmak koszmaru – przynajmniej częściowo. Łatwiej to wtedy strawić, prościej się z tym pogodzić. A autorka opowieści czuje, że wreszcie ma władzę, że panuje nad wszystkim, o czym opowiada, chociaż w życiu nie zawsze tak bywało.

Nie ma jednak co ukrywać, że dla wielu czytelników problemem będzie tutaj styl narracji. Ocean Vuong jest poetą, język poezji jest jego pierwszym językiem, i bynajmniej tego nie ukrywa. Wersy spływają kaskadowo, skojarzenia układają się w luźny ciąg, narracja nagle się urywa i przeskakuje w dowolny punkt czasu, rytm zdań zwalnia albo wręcz przeciwnie, dramatycznie przyspiesza. To bardzo specyficzna – być może wręcz hermetyczna – proza. Do wrażliwości niektórych czytelników przemówi w stu procentach. Ci pozwolą się zagarnąć nurtowi opowieści i popłyną, nie zadając pytań: co, gdzie, kiedy i jak? Inni poczują się jednak przytłoczeni chaosem i ciągłymi skokami, będą próbowali uporządkować sobie w głowie strukturę historii i stwierdzą, że nie bardzo mają na czym budować. Na jednej stronie narrator jest małym chłopcem, pięciolatkiem, kilkanaście zdań później okazuje się dorosły, a za moment znów przemawia z perspektywy wczesnego nastolatka. Umiejscowienie w czasie konkretnych wspomnień to wyzwanie i trudno mu w pełni sprostać, najprościej zatem z tego zrezygnować, ale nie wszyscy będą w stanie zaakceptować podobny zabieg.

Niemniej jedno nie budzi wątpliwości – w tej opowieści nie ma grama fałszu, ponieważ narrator przyjął założenie, które pozwoliło go uniknąć (mówi zresztą o tym wprost): adresatka listu nigdy go nie przeczyta – chyba że w innym życiu, w innej rzeczywistości. W jej historię i jej traumy wplata więc własną historię i własne traumy – oszołomienie pierwszego związku z Trevorem, destrukcyjną i upajającą moc narkotyków, gorączkowe poszukiwanie miejsca, w którym czułby się w pełni sobą, i odkrycie, że to miejsce może odnaleźć wyłącznie we własnym umyśle, bo fizycznie nigdy nie istniało. Mając pewność, że matka tego nie przeczyta, nie pudruje niczego, nie ma oporów, by od bezpardonowo, namiętnie opisanej sceny seksu przeskoczyć wprost do wspomnienia matki skatowanej pięściami ojca. Intensywność emocji i ich kształtująca rola ma większe znaczenie niż źródło, z którego płyną, zwłaszcza dla niego, wyrosłego w świecie, gdzie miłość sąsiadowała tak blisko z nienawiścią. Ta swoista literacka operacja na otwartym sercu nie każdemu musi się podobać, ale tak czy siak, budzi szacunek.

A końcowy wydźwięk… chyba jednak, mimo wszystko, pogodny. „Tęsknię za tobą bardziej, niż cię pamiętam” – mówi autor listu do matki. I zostawia czytelnika z obrazem kobiety, która się śmieje, zupełnie bez powodu. A skoro tak właśnie postanowił zrobić, to jest nadzieja, że kiedyś zdoła jednak wybaczyć. Jej i sobie.

Karolina Chymkowska

Tematy: , , , , , ,

Kategoria: recenzje