Bezpiecznie o godności – recenzja książki „Pokora” Szczepana Twardocha
Szczepan Twardoch „Pokora”, wyd. Wydawnictwo Literackie
Ocena: 7 / 10
W prozatorskiej twórczości Szczepana Twardocha wyróżnić można co najmniej trzy etapy. Najpierw była literatura gatunkowa, potem przebojem wszedł do tej „wyższej” (zakładając, że takie sztuczne konstrukty mają rację bytu), by wreszcie „Królem” pokazać, że znakomicie czuje się też w literaturze czysto popularnej. „Królestwo” tę szufladkę zdekonstruowało. Teraz na półkach księgarskich obecna jest najnowsza powieść Twardocha, zatytułowana „Pokora”. Myślę, że wielu czytelników zadawało sobie pytanie, czy autor wróci nią na tę „wyższą” półkę, do czasów „Morfiny” i „Dracha”, czy też będzie kontynuował przygodę z literaturą lżejszą. „Pokora” przyniosła odpowiedź dość jednoznaczną.
W 1918 roku dla wielu skończył się jeden świat i nie było wiadomo, jaki ma być ten nowy. Wiedziano tylko, że jakiś będzie na pewno – natura wszak nie znosi próżni – i że wyrośnie na gruzach Cesarstwa Niemieckiego. Wszak, jak mówił jeden z konających piechurów, który nie zdążył zaznać goryczy klęski Rzeszy, Niemcy muszą umrzeć, by ci, którzy za nie walczą, mogli żyć. A zarazem, póki Niemcy żyją, oni będą umierać. W owym 1918 roku Alois Pokora, leutnant 6. Batalionu Pionierów Śląskich, prawie tego umierania doświadczył, ale solidność cesarskich stahlhelmów uchroniła go od dokonania żywota w wieku lat dwudziestu siedmiu, gdzieś między Oisą i Serrą. Zamiast tego proste uniwersum szarego munduru odeszło w cień, Alojz zaś obudził się w nowym, innym świecie. Okazało się, że o ile na wojnę poszedł, by udowodnić wszystkim, że jest dobrym Niemcem, że jest godzien należenia do tej nacji, to teraz znów będzie musiał coś udowadniać. I znów będzie musiał walczyć o to, by być godzien. Godzien miłości, narodowości, człowieczeństwa, istnienia.
„Pokora” bowiem to przede wszystkim opowieść o godności. Jest to pojęcie stanowiące główną oś, wokół której meandrują losy Aloisa. Losy syna biedaka – syna nikogo – któremu efemeryczną godność odebrali w wieku 11 lat i odtąd już tylko starał się po prostu ją odzyskać. Czy to będzie pobyt na farze, konwikcie, na kolejnych stancjach, czy w wojsku, a potem w tym nowym, ponoć lepszym świecie, Pokora będzie o nią walczył. Walczył jako wieczny nomada, koczownik, nigdy niemający domu, miejsca, którego nie mógłby opuścić w kwadrans bez żalu, nie pozostawiwszy za sobą niczego. Jego ojciec stanowił czystą władzę, wcielony autorytet, ale na wojnie z Francją ulotniło się z niego wszystko poza gniewem. Dzieci jego były zaś ojcowskim wyzwaniem rzuconym światu, krzykiem i owocem tego gniewu – przetrwały te, które również gniewem się stały. Zanim jednak do tego doszło, Pokora powie: „wiem, kim jestem, dlatego się boję, bo jestem nikim”.
Alois mówi też w pewnym momencie: „Nie ma nade mną Boga, nie ma Boga we mnie, nie ma obok mnie ludzi, nie ma człowieka we mnie. Nie mam nikogo”. Dość wcześnie – stanowczo za wcześnie – zrozumiał, że człowiek jest na świecie zupełnie sam i tylko od niego zależy, kim zdoła samego siebie uczynić, kim się stać. Świat jest dlań chaosem, opowieścią idioty, która nie znaczy nic. A w co jak co, ale w nic Alois akurat wierzył, co jest przecież czymś zgoła innym niż niewiarą w nic. Trafił w ten chaos, wychodząc ze strasznej wojny i nie mogąc przestać iść. Potrafi tylko w nicości szukać sensu, słuchając podszeptów kolejnych rządców dusz. Podszeptów mówiących, w co wierzyć. Albo w co przestać wierzyć. Alois wyszedł ze szpitala na ulice Berlina, którego nie zna, bo to nie był już jego Berlin, i nie był to jego świat. Wokół roi się od powracających z wojny, żywych trupów bez rąk, nóg, twarzy, pełnych goryczy, wściekłych i przerażonych. Tych, nad którymi unosiły się wrzaski rewolucyjnych trybunów, nawołujących do zemsty. Wrzaski, z których znów wyłowić można bon mot, jakoby Niemcy musiały umrzeć, by ludzie mogli żyć. A umrzeć miały Niemcy junkrów, kapitalistów, chrześcijan, Niemcy grafów, baronów i kajzera, smętnie łypiącego z portretów. Tak, o ile jeden świat umarł, drugi się jeszcze nie narodził, natomiast akuszerów było aż nadto. Aż nadto było również tych, którzy chcieli ów nienarodzony jeszcze świat podpalić.
Pozostawało pytanie, jak w tym wszystkim miał odnaleźć się Ślązak posługujący się wasser-polszczyzną, zepsutym językiem, ni to polskim, ni niemieckim. Ślązak, który nie chciał przyłączyć się do Legionów Piłsudskiego, bo Polska była dlań błahym hobby, fanaberią – Polska „to nie jest poważna rzecz dla poważnych ludzi”. Nie może wszak być poważnego państwa między Niemcami a Rosją. Ślązak, który nigdy nie czuł się chciany, w pewnym momencie powie: „Nie jestem już częścią nas. Nie należę do nas. Nie należę też do nich. Nie należę do nikogo”. Nie będzie już wierny ani Ojczyźnie, ani Vaterland, ani nawet Heimat. Zresztą trudno być wiernym bytom, które go odrzuciły, wyrzekły się go. „Pokora” to zatem również opowieść o aspekcie, będącym Twardochowym lejtmotywem, o tożsamości i jej braku – nie tylko narodowej, ale także tej rozpatrywanej na jeszcze zgoła innych płaszczyznach, włącznie z tożsamością klasową i płciową. Wydaje się, że u Aloisa tożsamość narodzi się z gniewu tak, jak on został z gniewu narodzony. To podczas rewolucji poczuje, że pierwszy raz jego życie należy do niego. Że pierwszy raz może podnieść głowę i przestać być gorszym rodzajem człowieka. Po raz pierwszy – a może po raz ostatni? – będzie żył po coś, dla czegoś.
Wreszcie „Pokora” to pozornie historia o miłości, wszak pośrednio stanowi list do ukochanej, wyznanie uczucia; to miłość Pokorę napędza, czyni go czymś więcej niż tym, czym jest. Czyni go kimś, wbrew przekonaniu, że jest nikim. Alois chce być warty uczucia, chce być godny swej wybranki. Pragnie tego tak bardzo, że myli miłość z upokorzeniem i przynależnością. Myli ją ze ślepym oddawaniem czci. Dlatego też możemy powiedzieć, że to jedynie pozornie historia o miłości, bowiem, co podkreślał zresztą sam Twardoch w jednym z wywiadów, miłość w tej książce jest de facto balansem pomiędzy władzą i uległością, działa na przekór płci i orientacji. Jest sztuką dominacji, sztuką sprawowania władzy umacnianej nie groźbą, a obietnicą.
Alois Pokora wciąż chce być godny – godny czegoś: nacji, miłości, awansu do odpowiedniej klasy społecznej, ale i godny tak po prostu, bez żadnych dopełniaczy. Czy bowiem szukając godności, musimy od razu uciekać w deklinację? Dla Pokory jest ona nie tyle obiektem poszukiwań, co walki, często dużo brutalniejszej niż ta, której doświadczył w okopach. Walkę tę opisuje Twardoch stylem, do którego zdążył nas już przyzwyczaić. „Pokora” jest kolejnym dowodem na to, że znakomicie, z lekkością i swobodą włada piórem. Styl jego pisarstwa jest wciąż świetny, z tym że w pewnym momencie przychodzi narracyjna zadyszka. Po iście awanturniczej galopadzie wydarzeń tempo rwie się, jakby autor zorientował się, że wypadałoby już pozamykać wątki, które do zamknięcia wcale się nie kwapią. Czyni to więc pośpiesznie – czasem zbyt pośpiesznie – wkładając w pewnym momencie w usta Pokory słowa: „żyłem życiem, które nie zasługuje na opowieść i innego życia nie chciałem”. Następuje więc streszczenie wydarzeń, nie tylko tych globalnych – „Pokora” mocno umocowana jest w ówczesnym tu i teraz – ale i tych jednostkowych, byle tylko zdążyć do finału.
Szczepan Twardoch stwierdził, że po raz pierwszy od czasu „Morfiny” miał wrażenie, że napisał najlepszą ze swych powieści. Że w końcu jest to opowieść artystycznie spójna, precyzyjnie skonstruowana i taka, nad którą nie stracił ani na chwilę kontroli. Być może to załamanie tempa jest efektem tej precyzji i kontroli, jest czymś zamierzonym, jednak ten rozdźwięk w „Pokorze” jest zbyt mocny. Niektóre wątki i niektórzy bohaterowie nie zasłużyli na taką pobieżność. Powieść ta z pewnością łączy to, co najlepsze z rzemiosła Szczepana Twardocha. Łączy najistotniejsze lejtmotywy, znakomity styl, lekkość pióra, rozmach, łączy to, co intymne i przeżyte. Pozostaje pytanie: czy ze zespolenia tego, co najprzedniejsze, musi wyjść najlepsza książka? Z pewnością „Pokora” jest solidną powieścią środka, której bliżej jest bezpiecznym rejonom popkulturowym eksplorowanym w „Królu”. Wydaje się jednak, że pozycja „Morfiny” jest wciąż niezagrożona, i patrząc, w którą stronę idzie autor oraz w której z obranych dróg znalazł ukojenie, jeszcze długi czas nie zostanie ona strącona z piedestału.
Mirosław Szyłak-Szydłowski
TweetKategoria: recenzje