Zniknęło dziecko. Przeczytaj początek powieści „Zwykłe ludzkie ułomności” Megan Nolan

4 marca 2024

Po debiutanckim „Akcie desperacji” Wydawnictwo Filtry publikuje drugą powieść irlandzkiej pisarki Megan Nolan. „Zwykłe ludzkie ułomności” opowiadają o rodzinie Greenów, pochodzącej z Irlandii, a mieszkającej w Londynie, która zostaje wciągnięta przez tabloidy w polowanie na czarownice po tym, gdy na jedną z ich dziewczynek pada podejrzenie o zamordowanie koleżanki z podwórka. „Zainteresował mnie nurt brytyjskiego dziennikarstwa tabloidowego, który ma prawdziwą obsesję na punkcie biednych” – mówi autorka. „To naprawdę okrutny świat” – dodaje. Książkę znajdziecie już w sprzedaży, a poniżej przeczytacie sam jej początek.

Na osiedlu Skyler Square niepokój niósł się pędem od drzwi do drzwi, matki przekazywały go sobie, nie wypowiadając na głos, a jednak jakoś komunikując: zniknęło dziecko, zły człowiek, dzikie zwierzę.

*

1
Carmel

Tego wieczoru, kiedy zaginęło dziecko, Carmel siedziała kilka mil dalej, w oknie kawiarni w Brockley. Oddychała ciężko, obłok pary na szybie. Przechodzący obok mężczyzna otaksował ją wzrokiem, uderzył go wyraz jej twarzy częściowo przesłoniętej przez zamglone szkło. Ignorowała cichy szczęk talerzy i syk frytek za plecami, nic do niej nie docierało. Gdy zatapiała się we wspomnieniach, była jak jastrząb. Przeczesywała utracone chwile i wieczory, z zachłannością oddając się jedynej rozkoszy, jaka jej pozostała. Pozwalała sobie na to rzadko. Minęło już tyle czasu, że będzie mogła to zrobić jeszcze tylko kilka razy. Nie zawsze zdoła precyzyjnie odtworzyć szybko blaknące faktury i smaki.

Kiedy zaginęło dziecko, a całe osiedle rozpalały dramat i cierpienie, myśli Carmel krążyły wokół seksu. Próbowała dawkować sobie te ich spotkania, nie przywoływać w pamięci wszystkich razem, nie łączyć ich, nie marnować energii na niezborną falę obrazów z przeszłości. Oddzieliła je od siebie wiele lat temu, nadała im tytuły i zawsze myślała o nich z wielkim pietyzmem. Ponieważ jej romans z Derekiem rozgrywał się niemal wyłącznie w zaciszu jego domu, często nadawała poszczególnym scenom nazwy związane z tym, co akurat wtedy jedli lub pili i co potem mogła odnaleźć w smaku jego ust.

Pewne konkretne drinki (wieczór z Białym Rosjaninem), proste dania, które przygotowywał z uroczą nieudolnością (wieczór ze spaghetti bolognese), pizza na wynos z lekkim posmakiem tektury (wieczór z Gino’s). Najczęściej wyczuwała ojcowski zapach piwa i papierosów na jego wąsach, cudownie gryzące uczucie jak ze snu. Inne nazwy odwoływały się do czytanych przez niego książek (wieczór W niewoli uczuć) albo rozdziałów podręcznika, które właśnie przerabiała (wieczór z żądaniami samorządności). Wyraźnie widziała, jak odkładają książki na bok, gdy niecierpliwość brała górę.

Kolejną metodą były ubrania, które wtedy nosiła, pozwalały przypomnieć sobie, jak rozpina jej klamrę przy spódniczce w szkocką kratę albo ściąga z Carmel wełniany sweter, który zwędziła bratu, bo skurczył się w praniu. Istniały narzędzia, sposoby różnicowania. Wspólnych nocy, pomimo tego, co przyniosły i co miały znaczyć przez resztę jej życia, było niewiele. Nie dość, żeby to, jak jej dotykał i na nią patrzył, szybko się ze sobą pomieszało.

To też dało się podzielić – niedowierzające uniesienie na jego twarzy, kiedy pierwszy raz rozłożyła nogi i pozwoliła mu się zobaczyć w świetle, bez wstydu. Konsternująca przyjemność, gdy wsuwał jej palec do ust i delikatnie badał ich wnętrze, przez co czuła się, jakby była ciałem, zwierzęciem – ocenianym, ale szczęśliwym. A teraz, z umysłem zamglonym jak szyba, pozwoliła sobie wyszeptać jego imię, czego prawie nigdy nie robiła, i na moment wróciło do niej to żarliwe oddanie, które dawniej towarzyszyło jej bez przerwy. Czuła – choć wiedziała, że to nieprawda – że zrobiłaby dla niego wszystko, że zrobiłaby wszystko, żeby mieć go znowu choć na chwilę. Żeby potwierdzić, że faktycznie pachniał tak słodko jak w jej pamięci, tak zielono i przyjemnie. Gdyby to była prawda, gdyby faktycznie była gotowa zrobić wszystko, żeby go odzyskać, zrobiłaby to wtedy. Zrobiłaby tę jedną rzecz, która na pewno mogła go przywołać, gdy odszedł.

Pozwalała sobie na przyjemność przywoływania wspomnień, bo drugiej rozkoszy, która jej pozostała – snu – brutalnie ją dziś rano pozbawiono. To dziwne, że sen zaczął dla niej tyle znaczyć. Przez większą część życia mu się opierała. W młodości sądziła, że to coś nudnego i ponurego, marnowanie okazji do zabawy i rozmyślań, w dorosłości bała się zapomnienia, które się z nim wiązało, było zbyt bliskie śmierci, zbyt kuszące, żeby mogła ufnie mu się oddać. Później, gdy przestała wierzyć w pozytywną zmianę i za jedyne źródło ulgi uznała dystrakcję, przyjęła pustkę, którą niósł.

Tuż po śmierci matki zniknęła z domu na dwie noce.

Nie będzie mnie dwa dni, powiedziała ojcu i bratu. Zajmiecie się Lucy przez ten czas?

Ojciec chciał spytać, co zamierza, ale tego nie zrobił. Brat pokiwał głową. Dziecko nie zostanie bez opieki. Zarezerwowała na dwie noce pokój w hotelu w Little Venice – jednym z tych miejsc, które kobieta pracująca w sklepie mogłaby wybrać na rocznicę. Nie była do końca pewna, co wyprawia, ale stwierdziła, że jeśli kiedyś ma się zatracić w seksie, to właśnie teraz, w szlamie żałoby. Spakowała do torby najmniej podartą bieliznę i najlepsze sukienki i przez kilka godzin szła do hotelu na piechotę. W pokoju, zaskakująco obskurnym i zarobaczonym, rzuciła torbę na łóżko, wzięła prysznic, wyszykowała się i zeszła na dół. Zakładała, że w hotelowym barze może się coś wydarzyć, tak się powszechnie uważało.

Po dwóch drinkach i jednym nieapetycznie skutym biznesmenie wypuściła się na miasto. Wypiła jeszcze trzy kolejki w trzech różnych pubach, wciąż na coś licząc. Wydawało się niemożliwe, żeby to się nie wydarzyło. Niektórzy na nią patrzyli, ale żaden nie podszedł, żaden nawet jej nie pozdrowił obiecującym skinieniem głowy. Gdy wróciła do hotelu, znalazła w pościeli długi obcy włos, a w łazience więcej robactwa. Tupnęła nogą rozczarowana i wściekła, krzyknęła ja jebię na widok zepsutej zasuwki w oknie, przez którą nie mogła wpuścić powietrza. Przeszukała resztę łóżka pod kątem zabłąkanych obcych ciał, znalazła kolejny włos, różny od pierwszego, i wybuchnęła śmiechem. Położyła się z nim do łóżka pijana, skazana na niesmak i rozczarowanie. Przypomniało jej się, że czasami następnego dnia znajdowała włosy Dereka w bieliźnie i że to było niewiarygodnie podniecające. Przyciskała je do podbrzusza, jak gdyby mogły go znów sprowadzić do jej wnętrza, tę czystą agonię, palący głęboko w dole ciała ból, który ukoić mogło tylko to, co go spowodowało.

Tamtej nocy w hotelu zawód był tak potężny, że przyjęła ciężar snu, któremu wcześniej się opierała. Spała dwanaście godzin, wstała, zjadła wczesną kolację przy Formosa Street – wielką miskę spaghetti – i szybko wróciła do łóżka, do snu, który stał się przepyszny. Gdy obudził ją świergot ptaków w oknie, sklęła je i zasnęła znowu. Dowiedziała się, że ma w życiu jeszcze jedną miłość – tego rodzaju znikanie.

W Brockley, wyciągnięta z erotycznej zadumy przez właścicielkę kawiarni, miłą kobietę imieniem Sally, która już zamykała, znów przypomniała sobie, że rano została go pozbawiona. Smacznie spała, śniła, że siedzi w olbrzymim kinie i czuje dotyk figlarnych rąk, gdy do pokoju wbiegła Lucy, krzycząc, że wszyscy są już na podwórku i się bawią, i czy ona też by mogła wyjść.

Tak, tak, powiedziała Carmel, idź.

2
TOM

Tom, oświetlony brutalnym jaskrawym światłem, wpatrywał się w swoje odbicie w lustrze mozolnie wlokącej się windy. Potrząsnął głową, żeby rozpuścić włosy, a potem zgarnął je do tyłu. Zrobił długi powolny wydech i wywinął wargi, ze świstem pozbywając się resztek powietrza. Na chwilę zatrzymał ten grymas, zmrużył oczy, roześmiał się nerwowo i wystawił język, wydając odgłos jak przy wymiotach, zanim przybrał wystudiowaną, starannie niedbałą pozę, jak zawsze, gdy wychodził z pracy.

Miał na sobie spraną bluzę Fruit of the Loom i czarne lewisy. Gdy jego szef, Edward, pierwszy raz go w tym zobaczył, parsknął śmiechem.

Czyżbyś odgrywał zwyczajnego człowieka, Hargreaves? spytał.

Tom spiekł raka, ale się roześmiał. Niczego nie pragnął bardziej niż aprobaty Edwarda, nauczył się żyć dla krótkich chwil ekstazy po każdym: dobra robota, stary, albo: wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć.

Potem był na siebie zły, wykłócał się w myślach ze sobą i bronił swoich racji. Takie ubrania nosił w Margate, zanim przeniósł się do Londynu i zaczął pracować w gazecie. Tak się ubierali zwyczajni ludzie i powrót do tego wydawał się śmieszny i perwersyjny tylko ze względu na to, że Tom tyle czasu udawał kogoś innego.

Prostacy – tak Edward i inni w redakcji (z wyjątkiem kilku osób, które tylko czekały, żeby uciec do jednego z lewicowych szmatławców) nazywali każdego, kto nie był dziennikarzem, członkiem rodziny królewskiej albo celebrytą. Prostaczkami były tanie dziwki, które ruchały się z piłkarzami, a potem dostawały parę stów za wszystkie pikantne szczegóły, prostaczkami były samotne matki z nadaktywnymi dziećmi, które można było sprzedać jako SĄSIADÓW Z PIEKŁA RODEM. Prostakami byli drobni dilerzy zatrudnieni w sektorze publicznym.

(Pierwszy artykuł Toma opublikowany w prasie ogólnokrajowej dotyczył pana stopka, który w pracy przeprowadzał dzieci przez ulicę, a po godzinach sprzedawał im dragi. Oczywiście nikt taki nigdy nie istniał, a w rolę Anta, króla używek, wcielił się Harry, współlokator Toma, odwrócony tyłem do obiektywu, napakowany, w narzuconej na dres odblaskowej kamizelce, z łysą głową wypolerowaną tak, że lśniła jeszcze bardziej złowrogo niż zwykle).

Prostakami byli oszuści, śmieciarze narzekający na zarobki, alkoholicy, dewoci, staruszkowie, którzy wydzwaniali, żeby uskarżać się na telewizję, zdziry, pielęgniarki, bramkarze chcący dorobić na boku, ale przede wszystkim i co najważniejsze: prostakami byli czytelnicy.

Zanim Tom wyszedł, żeby przejść się po osiedlu i zobaczyć, czy nie uda mu się dowiedzieć czegoś o mieszkających tam rodzinach, ostatni raz spojrzał w lustro.

Gdy na moment napotkał swój wzrok, w jego głowie pojawiła się jedna z tych irytujących, natarczywych myśli, które ostatnio tak często musiał tłumić. Zazwyczaj przychodziły, kiedy próbował zasnąć, jeśli tylko wypił za mało, żeby od razu go ścięło. Ale zdarzały się też podczas porannego kolegium, zwłaszcza gdy miał poczucie, że nie dość się postarał, i wpadał w panikę, bo nie udało mu się znaleźć nic smakowitego – nic, dzięki czemu oczy Edwarda by rozbłysły – a w powietrzu wisiała groźba opierdolu. Myśli były pierwsze, ryczały: jebany piździelec, głupi piździelec, z taką nieustępliwością, że musiał ze sobą walczyć, żeby się nie roześmiać albo nie krzyknąć. Czasami wydawały się niemal radosne, jakby w jego czaszce nagle wybuchła ogłuszająca cyrkowa muzyka.

Jestem najbardziej samotnym człowiekiem na świecie, krzyczała ta w windzie, kiedy się sobie przyglądał. Jestem najsamotniejszym człowiekiem na świecie!

*

Czwartek, 17 maja 1990
NA NUNHEAD PADŁ STRACH. CIAŁO ZAGINIONEGO DZIECKA ZNALEZIONO OBOK KUBŁÓW NA ŚMIECI
Tom Hargreaves

Mieszkańcy osiedla Skyler Square pogrążyli się w rozpaczy, gdy wcześnie rano, po nocy gorączkowych poszukiwań, znaleziono w końcu ciało trzyletniej Mii Enright. Zdruzgotani sąsiedzi, którzy dokonali tego makabrycznego odkrycia, twierdzą, że na szyi dziewczynki widać było sińce, co rodzi podejrzenia, że Mia została skrzywdzona z rozmysłem.

Rodzice dziewczynki, Charles i Etta Enrightowie, to para powszechnie lubiana, podpora społeczności, ludzie zaangażowani w prowadzenie klubików młodzieżowych i zajęć dla bezrobotnych. Dziś zaopiekowała się nimi rodzina. Mię po raz ostatni widziano na podwórku przy jej bloku, gdzie bawiła się ze starszym bratem Elliottem i innymi dziećmi z sąsiedztwa. Przypuszczano, że oddzieliła się od nich i zgubiła, w związku z czym podjęto zakrojone na ogromną skalę poszukiwania, tymczasem jej zwłoki zostały odnalezione zaledwie kilkaset stóp od miejsca, gdzie zniknęła.

Brian Edwards, brat Etty, przygotował w imieniu rodziny krótkie oświadczenie, w którym czytamy: „Ze swoim zaraźliwym śmiechem i cudownym temperamentem Mia wniosła w nasze życie wielką radość. Cieszyła się każdą spędzoną na świecie chwilą i będziemy o tym pamiętać, próbując znaleźć siłę, by przetrwać żałobę. W tym trudnym czasie prosimy o uszanowanie naszej prywatności”.

(…)

Megan Nolan „Zwykłe ludzkie ułomności”
Tłumaczenie: Katarzyna Makaruk
Wydawnictwo: Filtry
Liczba stron: 272

Opis: „Zwykłe ludzkie ułomności” to druga książka Megan Nolan, autorki głośnego i nagradzanego debiutu „Akty desperacji”. Przez anglosaskich krytyków zgodnie została okrzyknięta powieścią mistrzowską i na dobre ugruntowała międzynarodową pozycję młodej irlandzkiej pisarki. Nolan, budując wciągającą akcję, gra tu z poetyką thrillera („zabiła czy nie zabiła?”), ale tak naprawdę interesuje ją liryczny portret rodziny, której ułomności na pozór są zbyt pospolite, by czynić z nich literacki temat. Tymczasem autorka z codziennych zdarzeń, ludzkich defektów, błędów i potknięć tka mini-sagę na miarę Jonathana Franzena. Trzymająca w napięciu fabuła jest tu oczywiście atutem, ale o wielkości „Zwykłych ludzkich ułomności” stanowi empatia, z jaką autorka potrafi wczuć się w myśli i emocje tych, którzy – w powszechnej opinii – „nie umieją się wysławiać”.

Niezwykła powieść o zwykłym życiu i o nieopatrznych krokach, jakie każdemu mogą się zdarzyć, a odmieniają los na zawsze. Dziedziczone z pokolenia na pokolenie traumy i słabości, ugruntowane miejscem w społecznym porządku, Nolan podnosi do rangi fatum; porywy serca, pożądania i gnuśność ukazuje niczym hybris. Czyta się tę kronikę dnia mizernego niczym tragedię grecką – choć pozbawioną patosu i bogów.

fot. Lynn Rothwell


Tematy: , ,

Kategoria: fragmenty książek