Historia toksycznej relacji prowadzącej do autodestrukcji. Przeczytaj pierwsze rozdziały „Aktów desperacji” Megan Nolan
Nowy literacki głos z Dublina. Wydawnictwo Filtry opublikowało debiutancką powieść Megan Nolan, która zachwyciła krytyków na Zachodzie. „Akty desperacji” to historia toksycznej relacji między młodą narratorką a starszym od niej krytykiem sztuki. Książka nie opowiada jednak wyłącznie o związku, ale o niezdolności dwudziestokilkuletniej kobiety do odczuwania komfortu z przebywania we własnej skórze. Pozbawiona jakichkolwiek ambicji zawodowych lub osobistych, co jest wynikiem niskiego poczucia własnej wartości, bezimienna narratorka obsesyjnie skupia się na zdobyciu kogoś, kogo tak naprawdę nie może zdobyć. „Starałam się zanalizować motywacje młodej dziewczyny, która wiąże się z mężczyzną w gruncie rzeczy niewartym jej zachodu” – mówiła autorka w jednym z wywiadów. Poniżej możecie przeczytać sam początek „Aktów desperacji”.
1
Podczas naszego pierwszego spotkania straszliwie go pożałowałam.
Rozejrzałam się po galerii za stolikiem z drinkami, chciało mi się pić – i wtedy się zaczęło.
Stał obok nieco groteskowej rzeźby. Różowa bryła miała chyba stanowić jakąś zmutowaną wariację na temat ludzkiego ucha.
Pogrążony w rozmowie, zawzięcie gestykulował, wskazując na dzieło sztuki. Uświadomiłam sobie, że już go gdzieś kiedyś widziałam.
Raz się tak zdarzyło, że siedziałam naprzeciwko niego w bibliotece na Rathmines i już w tamtym momencie, podobnie jak teraz, zrobił na mnie piorunujące wrażenie. Uznałam go za najpiękniejszego mężczyznę, jaki stąpał po ziemi. Wymieniliśmy przeciągłe spojrzenia.
Spotykałam się wtedy z kimś innym, ale nawet w przeciwnym wypadku nic bym nie zrobiła, bo nigdy w życiu nie zainicjowałam kontaktu z mężczyzną – nie w taki sposób. Rozmyślałam o nim później, ale uznałam, że pewnie odwiedził bibliotekę tylko przelotem. Nikt taki, nikt o takim wyglądzie nie może mieszkać w Dublinie, stwierdziłam, ani w ogóle w Irlandii. Niemożliwe, żeby ktoś tak piękny żył tu pośród nas.
A teraz stał niecały metr ode mnie i znów mogłam mu się uważnie przyjrzeć.
Ciaran miał delikatne jak puch włosy barwy ciemniejącego blondu, jak u dziecka wychodzącego z okresu niemowlęctwa.
Ogromne szare oczy, krzywy rzymski nos i doskonałe, skrojone jak u cherubina usta. Te niemożliwie różane wargi miał nieco wydęte, jakby w wyrazie nadąsania albo nieustająco gotowe się roześmiać. Był bardzo wysoki i miał wadę postawy typową dla kogoś, kto szybko urósł i starał się to maskować.
Zgrabne dłonie pomimo długich rąk sprawiały wrażenie nieproporcjonalnie dużych, jego kości zaś wydawały się z jakiegoś powodu delikatniejsze niż u innych. Rysy twarzy również miał zachwycające, ale na widok jego ciała ugięły się pode mną nogi. Kości policzkowe – tak wysokie, że przydawały oczom okrutnego wyrazu, i długie palce, z rozmysłem chwytające powietrze w trakcie rozmowy, jakby poprawiał niewidzialne dekoracje.
O Ciaranie trzeba jednak wiedzieć, że był nie tylko wyjątkowo piękny, ale że z jego ciała promieniował także nieopisany spokój. Każdy jego gest był podszyty ciszą, podobnie jak spojrzenia i śmiech. Niczego nie chciał od świata zewnętrznego.
W takiej przestrzeni, w otoczeniu sztuki – gdzie rozmówca zawsze patrzy ci przez ramię, rozglądając się za kuratorem – jego energia robiła szczególne wrażenie. I choć nie wyglądał na specjalnie szczęśliwego, nie dało mu się odmówić aury wewnętrznej harmonii, jak gdyby już zawierał w sobie wszystko, czego potrzebował.
2
Czy to możliwe pokochać kogoś tylko z widzenia, w ogóle go nie znając?
Jak opisać to, co mi się przydarzyło, nie sięgając po słowo „miłość”?
Stałam w galerii i czułam nie tylko pociąg erotyczny (uświadamiałam go sobie mgliście, jak biały szum), ale też uczucie, którego nie potrafię opisać inaczej niż jako poważną, głęboko niepokojącą litość.
Nie chcę przez to powiedzieć, że patrzyłam na niego z góry. Przez niemal całe nasze wspólne życie uważałam Ciarana za lepszego ode mnie zarówno w kwestiach najważniejszych, jak i tych całkiem błahych.
Mówiąc o pożałowaniu, mam na myśli tylko to, że kiedy go zobaczyłam, ogarnęła mnie przeszywająca czułość na widok jego stanu: człowieczeństwa. W tamtej chwili najprostsze przywiązanie i smutek, jakich mogłabym doświadczać wobec kogokolwiek, nasiliły się tak bardzo, że nie dałam rady oddychać.
Nawet teraz, nawet po wszystkim, co się między nami wydarzyło, wciąż nie uszło ze mnie poruszenie, jakie wtedy we mnie wywołał.
Ciaran nie był pierwszym pięknym mężczyzną, z którym się przespałam, ani pierwszym, do którego czułam obsesyjne przywiązanie, ale nikogo przed nim nie wielbiłam. Jego ciało zmieniło się w mój dom modlitwy – miejsce, gdzie mogłam zapomnieć o własnej fizyczności, jego mi wystarczała. Stało się dla mnie przestrzenią absolutnej rozkoszy, absolutnego piękna.
Myślicie, że nie zauważyłam, jak opisuję jego ciało – że nazywam je miejscem, rzeczą? Sądzicie, że nie jestem świadoma, co to znaczy, kiedy kobieta mówi tak o mężczyźnie? Co ja mogę wiedzieć o męskim ciele – i czy którekolwiek z nich potrzebuje jeszcze więcej pochwał, czy naprawdę na to zasługuje?
Jakie to musi być uczucie – być pięknym, a zarazem niewidzialnym, kiedy tylko się tego zapragnie? Jak to jest być pięknym mężczyzną?
3
Ciaran zauważył, że go obserwuję. Lekko się uśmiechnął i otworzył szerzej oczy – może przypomniał sobie nasze wcześniejsze przelotne spotkanie, przynajmniej taką miałam nadzieję. Zbliżyłam się do niego, a on przerwał rozmowę i zwrócił się w moją stronę.
– Ach, to ty – powiedział, jakbyśmy się tu umówili.
– No tak się składa – odparłam głupio i zapłonęłam ze wstydu, prawie nie poznając własnego głosu. Brzmiał bardzo irlandzko, jakby podszyty nieszczerą jowialnością. Ciaran z kolei mówił z akcentem, którego nie potrafiłam przypisać do żadnego miejsca.
– Jak masz na imię? – spytałam.
– Ciaran. Ale tylko mój ojciec pochodzi z Irlandii – dodał, jakby czytał mi w myślach. – Jestem Duńczykiem.
Spojrzałam mu w oczy, a wtedy wstyd przestał się liczyć, ustąpił miejsca przyjemności ze spotkania.
Posłaliśmy sobie nieśmiałe uśmiechy.
– Jak ci się podoba wystawa?
– Och, wiesz… – Starałam się odpowiedzieć jak najszybciej i jak najgładziej. – To tylko zbieranina przedmiotów upchniętych w jednym pomieszczeniu, nie uważasz? Niewiele dla mnie znaczy. Przychodzę wyłącznie ze względu na drinki.
Zignorował to ostatnie zdanie, wplecione po to, żeby wyprowadzić nas z galerii do jakiegoś miejsca, w którym czułabym się swobodniej.
– Przecież na tym właśnie polega nasze zadanie, prawda? Zrozumieć, dlaczego akurat te przedmioty zebrano akurat w tym pomieszczeniu.
Szukałam w jego uwadze kpiny, ale jej nie znalazłam – chyba mówił poważnie.
– Widzisz, w kontakcie ze sztuką zawsze mam wrażenie, że stąpam po grząskim gruncie. W innych sprawach mogę się posiłkować wiedzą i poruszać po wyznaczonej przez nią przestrzeni. A tutaj wydaje mi się, że wystarczyłoby powiedzieć cokolwiek. Brak mi jakiegokolwiek punktu odniesienia.
Znów się do mnie uśmiechnął. Teraz w jego oczach dostrzegłam błysk, już na pewno o seksualnym zabarwieniu, niemal triumfujący.
– A ja właśnie to najbardziej w sztuce lubię.
– Weźmiemy coś do picia? – zasugerowałam.
– Ja zaraz lecę, zresztą alkohol i tak już się skończył. Proszę, weź moje. – Wręczył mi niemal pełne piwo, po czym przewiesił torbę przez ramię. – Masz ochotę wybrać się jutro ze mną na spacer?
Uznawszy moje rozmaślone spojrzenie za odpowiedź twierdzącą, zapisał swój numer na serwetce i mi ją podał.
– Świetnie – rzucił jeszcze i już go nie było.
4
Mieszkałam wtedy na Ranelagh w kawalerce na parterze i zostawiałam na noc otwarte okno, żeby przez nie wejść, gdybym zgubiła klucze, co zdarzało mi się często. Pierwszego wieczora w nowym domu rozpakowałam swoje rzeczy, usiadłam na łóżku i rozejrzałam się po strzępach wspomnień i rozmaitych drobiazgach. Wodziłam spojrzeniem po rysunkach i liścikach od dawnych kochanków i przyjaciół, po zdjęciach i pocztówkach, porcelanowych figurkach, popielniczkach ze sklepików ze starociami. Potrzebowałam tych rzeczy, rozkładałam je natychmiast po wprowadzeniu się do nowego miejsca, ale teraz, gdy zostałam z nimi sama, wyglądały głupio. Przypominały rekwizyty z kiepskiego przedstawienia, jakby ich zadaniem było spreparować jakąś osobowość i wypełnić nią pustkę.
Mieszkając w pojedynkę, oddzielałam się od samej siebie coraz dotkliwiej i bardziej groteskowo.
Miałam życie poza domem: pracowałam, chodziłam tańczyć i pić, a w towarzystwie byłam zabawna i pełna energii; w tym życiu zdarzało mi się zamienić kilka spojrzeń z mężczyznami w barach, a czasami też zabierać ich na noc do siebie; w tym życiu mówiłam ludziom, że uwielbiam mieszkać sama, a oni mi wierzyli, bo przecież widzieli moje szczęście.
Kiedy sprawiałam wrażenie szczęśliwej, nie udawałam. Nie jestem zdolna do odgrywania emocji, jakich w sobie nie znajduję. Kłopot w tym, że uczucia nie mają ciągłości, nie przechodzą z jednej godziny na drugą.
Pod tym wszystkim kryło się drugie życie, to spędzane w mieszkaniu, gdzie usiłowałam zmusić się do uległości i bezruchu. Nie potrafiłam być szczęśliwa w pojedynkę, a ponieważ wiedziałam, że to oznaka słabości, zmuszałam się do znoszenia tego stanu tak długo, aż pękałam – choć czasami sądziłam, że oszaleję.
Przebywanie z innymi ludźmi dawało mi poczucie spełnienia. Właśnie dlatego chciałam się zakochać. W takim stanie ducha nie jest potrzebna ciągła fizyczna obecność ukochanej osoby. Miłość sama w sobie dokarmia i uzasadnia wszystkie wstrętne chwile, które w przeciwnym razie marnowałabyś na ćwiczenia z bycia prawdziwą osobą, chodzenie tam i z powrotem po gównianym mieszkanku i odwlekanie momentu odkorkowania wina do dziewiętnastej.
Człowiek zakochany doznaje stanu łaski. Pewien przyjaciel wyznał mi kiedyś, co sobie wyobraża podczas pracy – że obserwuje go jego ojciec albo Bóg, bo wtedy jest bardziej produktywny. Na mnie stan zakochania działał podobnie: stawał się moją tarczą, celem wyższym, obietnicą składaną czemuś poza mną samą.
Tamtego wieczora, kiedy poznałam Ciarana, upiłam się najbardziej w życiu. Potrafiłam się upijać na dwa sposoby. Pierwszy – raczej w samotności – to stan upojenia zrodzony nie z chęci przyjemnego spędzenia czasu, lecz by godziny mijały nieco mniej żałośnie. Spożywałam wtedy alkohol powoli, może kieliszek wina na pół godziny, w nieprzesadnych ilościach – choć nigdy mniej niż butelkę. Te chwile charakteryzował nastrój płaczliwego użalania się nad sobą, który czasami kwaśniał i zmieniał się w coś gorszego.
Drugi rodzaj upojenia, jakiemu się oddawałam, był o wiele bardziej rozbuchany, kipiący od dobrego nastroju, który w większym towarzystwie zmierzał w stronę manii. Wydawałam wówczas ogromne ilości pieniędzy, których nie miałam, bo koncepcja czasu wykraczającego poza tu i teraz wydawała mi jeszcze bardziej niż zazwyczaj absolutną niemożliwością, a bieżące potrzeby wymagały natychmiastowego zaspokojenia.
To rozpasanie nigdy nie było przygnębiające w trakcie, składało się po prostu na młodość bez stabilizacji, bez zobowiązań. Takie wieczory zwykle dawało się rozpoznać, jeszcze zanim się rozkręciły – zaczynaliśmy pić, a w pomieszczeniu unosiła się beztroska. Pierwsze drinki łoiło się na hejnał, niecierpliwie czekając na rozluźnienie i późniejszą histeryczną zabawę. Wtedy sądziliśmy, że do teraz pewne rzeczy, których nam brakowało, będziemy już mieć.
Czasami w takie noce spotykałam ludzi innych niż ja, wyrosłych na dużych pieniądzach i żyjących wygodnie w mieszkaniach, które rodzice podarowali im z równą nonszalancją, z jaką nam dawali na urodziny bransoletki z przywieszkami albo kupony podarunkowe do księgarni. Jeden z takich gości, Rogers – drobny, żylasty, z nastroszoną blond czupryną, drgającą nad jego porcelanową twarzą – wyleciał ze studiów mniej więcej wtedy co ja. Wpadłam na niego na imprezie kilka miesięcy później i zapytałam, jak sobie radzi. Zaskoczył mnie informacją, że został pracownikiem średniego szczebla w dużej firmie PR-owej; przecież oboje mieliśmy dopiero dziewiętnaście lat i żadnych kwalifikacji. Ja nadal ledwo wiązałam koniec z końcem, rozpaczliwie szukając jakiejś żałośnie płatnej roboty w sklepie albo barze.
Gdy w swojej niewinności spytałam, jak mu się to udało, on puścił do mnie oko.
– Nazwisko Rogers sporo znaczy w tym mieście! – powiedział.
To stwierdzenie było obrzydliwe samo w sobie, ale zarumieniło się zabawnym odcieniem absurdu, gdy wspólna znajoma zdradziła mi, że firma jest własnością jego rodziców. „Nazwisko Rogers sporo znaczy w rodzinie Rogersów”, myślałam odtąd z przepyszną pogardą za każdym razem, kiedy go gdzieś widziałam.
Podobnie jak większość moich przyjaciół byłam dobrą pijaczką – to znaczy potrafiłam dużo w siebie wlać, lubiłam taką formę spędzania czasu, a po alkoholu nie stawałam się nieprzyjemna.
Kace były plagą mojego życia. Codziennie mnie jakiś dręczył, a ze dwa razy w tygodniu cierpiałam poważnie. Podczas tych gorszych na całe dnie zawijałam się w pościel, bez przyjemności i bez przekonania przesuwałam palcem po ekranie telefonu, zamknięta w powtarzalnej czynności jak w bunkrze. O szesnastej zerkałam przez zasłony na wpadające do środka promienie słońca i uznawałam, że lepiej zostać w domu aż do zmroku. Bardzo się bałam.
Raz wypełniłam kwestionariusz pozwalający ocenić poziom uzależnienia od alkoholu. Ostatnie pytanie w dziale określającym, czy jesteś „alkoholikiem w końcowym, niemal śmiertelnym stadium choroby”, brzmiało: „Czy kiedy budzisz się po długim okresie picia, towarzyszy ci głębokie przerażenie?”. Pomyślałam, że nie ujęłabym tego lepiej.
Głębokie przerażenie. To doskonale opisywało strach, jaki ogarniał mnie rano, strach o szczególnym zabarwieniu, jakby przeżywała go stara kobieta. Przypominał mi te filmowe staruszki u progu demencji, niedawno owdowiałe i niepamiętające już szczegółów wnętrza własnego domu; bezcelowe, lecz pochłaniające bez reszty niepokój i poczucie zaskoczenia. Regularnie budziłam się głęboko przerażona.
William Faulkner w ostatnim stadium alkoholizmu wybrał się do Nowego Jorku, żeby odwiedzić znajomych i obejrzeć jakieś przedstawienia teatralne. Po dziesięciu dniach ciężkiego picia zniknął. Przyjaciel wybrał się do hotelu, żeby sprawdzić, co się stało. Przez jakiś czas bezskutecznie wołał Faulknera i łomotał do drzwi jego pokoju, aż w końcu zażądał jego otwarcia. Ludzie wpadli do środka i znaleźli Faulknera na podłodze w łazience; był półprzytomny i głucho pojękiwał.
W powietrzu wisiał dziwaczny odór. Pomimo mrozu wszystkie okna były szeroko otwarte. Okazało się, że Faulkner wstał w nocy, żeby zwymiotować, przewrócił się i oparł o rurę grzejnika. Natychmiast stracił przytomność i nie czuł, jak gorąca rura przez wiele godzin pali mu skórę na plecach. Kiedy go znaleziono, miał już poparzenia trzeciego stopnia.
W szpitalu wezwano do niego lekarza.
– Dlaczego pan to robi? – spytał doktor.
Ponoć wtedy Faulkner wysunął buńczucznie podbródek i odparł:
– Bo lubię!
Pisarzowi towarzyszył jego wydawca, Bennett.
– Bill – odezwał się, a ja wyobrażam sobie, że wpatrywał się wtedy w swoje dłonie, potrząsał lekko głową, nie był w stanie spojrzeć przyjacielowi w oczy. – Czemu robisz sobie coś takiego na wakacjach?
Słysząc to, Faulkner się zjeżył i podciągnął na łóżku, aż usiadł prosto.
– Bennett, to są moje wakacje.
Dlaczego to robisz? Bo lubię.
To nawet nie oznacza „Czerpię z tego przyjemność”, tylko: „To mój wybór”.
Nie rozumiem bowiem tego, co czynię, bo nie czynię tego, co chcę, ale to, czego nienawidzę – to właśnie czynię. Nieszczęsny ja człowiek! Któż mnie wyzwoli z ciała, co wiedzie ku tej śmierci?
List do Rzymian, 7:15–7:25
Tamtej nocy po spotkaniu z Ciaranem piłam, aż zwymiotowałam i popękały mi naczynka wokół oczu. Przyglądałam się im później w lustrze, wodząc delikatnie palcami po nowo powstałych śladach, bo wiedziałam, że znaczą pewien początek.
Megan Nolan „Akty desperacji”
Tłumaczenie: Aga Zano
Wydawnictwo: Filtry
Liczba stron: 352
Opis: Przeszywająco szczera i mroczna powieść o toksycznym związku i bolączkach milenialsów, autorstwa wschodzącej gwiazdy literatury irlandzkiej. Bezimienna narratorka odkrywa życie w Dublinie. Wyrzucona ze studiów, pracuje jako kelnerka, wieczorami zaś pije i uprawia przygodny seks. Życie bohaterki zmienia się razem z poznaniem starszego od niej Ciarana – idealnego w oczach dziewczyny chłopaka, który jest pewnym siebie krytykiem sztuki. Para jednak nie tworzy idealnego związku. „Akty desperacji” to kronika toksycznej relacji, w której i kobieta, i mężczyzna są socjopatyczni. To także studium autodestrukcji prowadzącej do niepohamowanej żądzy seksu, samookaleczania, zatracania się w używkach i alkoholu.
Kategoria: fragmenty książek