Tereska Trawna jedzie na urodziny, ale dojeżdża na… Przeczytaj fragment komedii kryminalnej „Zawsze coś” Marty Kisiel

5 czerwca 2023

Księgowa Tereska Trawna, znana czytelnikom z powieści „Dywan z wkładką” i „Efekt pandy”, wraca w nowej komedii kryminalnej Marty Kisiel. W „Zawsze coś” bohaterka wpakowuje się w kolejną awanturę, w której nie zabraknie nieboszczyków. Poniżej możecie przeczytać sam początek książki.

No przecież chciałaś inaczej.

Te słowa, doprawione nutą zmieszania i kapką wyrzutu, w następnych dniach miały wielokrotnie odbijać się Teresce Trawnej nieznośną czkawką. Lecz wtedy, gdy usłyszała je na żywo po drugiej stronie linii, ni w ząb nie umiała pojąć, o co tak właściwie chodzi jej mężowi.

– Ale że co przecież chciałam inaczej? – zapytała, patrząc dość tępo w przestrzeń. Przestrzeń równie tępo otaczała Tereskę. Bardzo do siebie teraz pasowały, ta pustka wokół Tereski i pustka w jej umyśle. Gdyby upuścić szpilkę, i tu, i tam echo niosłoby się jak złoto.

– No… spędzić święta – doprecyzował Andrzej Trawny.

Faktycznie, nie mogła zaprzeczyć. Chodził jej po głowie pomysł, żeby dla odmiany spędzić raz Boże Narodzenie bez atrakcji towarzyszących. Bez ciągłej bieganiny, bez nieustannych nerwów o wszystko i wszędzie – w kolejkach, za kierownicą, w kuchni, przy stole, z listą rzeczy przewijającą się tam i nazad przed oczami, bo co jeszcze, co jeszcze, o czym zapomniała tym razem? A Tereska, co tu kryć, szczyciła się w tej dziedzinie tytułem mistrzowskim, odkąd zapomniała kupić na Wielkanoc jajka i majonez, chociaż Andrzej obstawiał, że nie było to wcale jej ostatnie słowo. I prawdopodobnie miał rację.

Nie żeby Tereska unikała nowych wyzwań, jakie stawiały przed nią życie i charakter, skądże znowu. Po pros­tu miała takie marzenie o spokoju zarówno świętym, jak i świątecznym zarazem i hołubiła je czule w momentach napięcia emocjonalnego. Wzbierało w niej ono od kilku lat, znacząco przybierając na sile mniej więcej od pierwszych dni listopada, kiedy stacje radiowe na wyprzódki odpalały Last Christmas, a na półkach, obok niedobitków ceramicznych dyń, plastikowych zniczy i sztucznych chryzantem, wyrastały czekoladowe Mikołaje i kalendarze adwentowe. W każdym razie instynkt przetrwania podpowiadał Teresce, że choć raz chciałaby świętować inaczej niż co roku.

Ale nie TAK. Stanowczo nie tak!

Tereska odetchnęła powoli, pozwalając, żeby wraz z powietrzem uszła z niej część stresu. To ważne, powtarzała sobie, to ważne, żeby nie kumulować negatywnych emocji. Bo skumulowane negatywne emocje lubią narastać, a potem wejść nieoczekiwanie w reakcje, łańcuchowe, termojądrowe wręcz, i jakoś tak mimochodem zmieść z powierzchni Ziemi cywilizację lub dwie.

– Wiesz co, Andrzej? Wiesz co? – zwróciła się do ukochanego męża, gdy tak niespiesznie wynurzała się z głębokiej zadumy.

– Co, Mysza? – zapytał tym swoim tonem radosnego labradora, który już przeczuwa nadciągający spacerek.

– A weź ty mnie pocałuj w dupę – poradziła mu Tereska z całą życzliwością, po czym rozłączyła się, wsunęła komórkę do kieszeni i zmarszczyła brwi.

Młody ortopeda, który przycupnął przy biureczku obok i właśnie zaczął wklepywać do komputera swe spostrzeżenia natury fachowej, bardzo starannie udawał, że on niczego nie słyszał, jego wcale tu nie ma. Tylko zdławiony charkot zdradził, że jednak był i słyszał, i z całych sił walczył – jeśli nie o życie, to chociaż o swój lekarski autorytet, z którym opluwanie monitora najwyraźniej nie szło w parze.

– Nie mogła pani złamać tej nogi, pani Tereso? – zapytał, na wszelki wypadek nie odrywając wzroku od kolej­nych rubryczek formularza elektronicznego. – Byłoby prościej.

Rozpostarta na leżance, z obrzmiałą kostką w resztkach zimnego gluta, Tereska Trawna pomyślała sobie, że w sumie nigdy nie była fanką nadmiaru cywilizacji.

Tak. W tamtym momencie Tereska pomyślała sobie wiele rzeczy. Ale przez głowę jej nawet nie przemknęło, że z powodu beztrosko skręconej kostki wpakuje się w kolejną awanturę z zaskakująco czynnym udziałem nieboszczyka.

A właściwie to nawet kilku nieboszczyków.

ŚRODA
ROZDZIAŁ 1

Zaczęło się od tego, że Tereska Trawna wypadła z samochodu.

Wydarzenie to, choć w gruncie rzeczy nie odbiegało szczególnie od normy, powinno było jednak dać jej do myślenia, rozbłysnąć niczym ostrzegawcza flara w mrokach świadomości. Albo chociaż dźgnąć Teres­kę w miękkie przeczuciem, że ten dzień niekoniecznie musi ułożyć się tak, jak sobie zaplanowała.

A przecież udało jej się mniej więcej wyspać i osiągnąć stan względnej przytomności umysłu metodą kawy i kasztanka. Trasa sama w sobie też nie była taka znowu najgorsza – ot, dwieście kilometrów z niewielkim naddatkiem. Co to dla niej. Najpierw kawalątek autostradą, luksusowo, następnie zjazd i ciąg dalszy, może mniej dynamiczny, za to w przyjemniejszych okolicznościach przyrody. Tyle że okoliczności te od pewnego momentu wiodły pośród urokliwych pagórków, między którymi cisnęły się rozliczne wsie. Gdzie kończyła się jedna, tam zaczynała się druga, a Tereska, księgowa z zawodu i zamiłowania, z respektem odnosiła się do wszelkich wartości liczbowych umocowanych prawnie, ze szczególnym uwzględnieniem stawek podatkowych oraz ograniczeń prędkości. Dlatego sunęła przez niekończący się ciąg terenów zabudowanych, twardo trzymając się pięćdziesiątki na liczniku i ignorując mistrza jazdy szybkiej, lecz bezpiecznej, który od dłuższego czasu siedział jej na zderzaku i czaił się na prześwit. Kiedy wreszcie się doczekał, z rykiem silnika wyprzedził skromną yariskę i popruł w siną dal.

Potem Tereska utknęła na dobre w pułapce ruchu wahadłowego. Gdy sunęła w niekończącym się sznurku samochodów, odkryła ze zgrozą, że jacyś nadgorliwcy postanowili skorzystać ze sprzyjającej aury i w środku przedświątecznego tygodnia załatać dziurę w nawierzchni. Dziura miała rozmiar poduszki typu jasiek, ale drogowcy rozstawili barierki ochronne z rozmachem, czym sparaliżowali ruch na drodze krajowej i kilku okolicznych skrzyżowaniach. Behapowcy zapewne ronili na ten widok łzy szczerego wzruszenia, a funkcjonariusze lokalnej drogówki bili brawo na stojąco. Czynnym uczestnikom korka pozostawało co najwyżej wbić zęby w kierownicę. Bądź, jak Tereska, w zapas kasztanków, który zawsze nosiła w torebce. Zdążyła wrąbać połowę, zanim po czterdziestu ośmiu minutach minęła wreszcie wąskie gardło, doturlała się do świateł i wyrwała z korka na wolność. Przez moment sama miała ochotę wcisnąć gaz do dechy i popruć jak stado szatanów, bo co prawda wyjechali z domu z zapasem, ale nie aż takim! Na szczęście potem było już z górki. Żadnych robót drogowych, zatorów, fanatycznych rowerzystów, ciągników czy innych niespodzianek, które opóźniłyby ich jeszcze bardziej.

Przynajmniej do momentu, kiedy Maciejka, dotychczas skupiony na gapieniu się w ekran smartfona, ściągnął słuchawki i zakomunikował potrzebę:

– Zjadłbym coś.

Jasne oczy Tereski wywinęły salto bez udziału jej woli. Znowu. ZNOWU. A przecież jadł przed wyjściem śniadanie, sama widziała. Jajecznicę z czterech jajek, uczciwą, na szynce, do tego dwie bułki z masłem, żadne tam dmuchane kajzereczki, tylko te duże, z tak zwaną dupką. Trzecią wrzucił do plecaka razem z paczką ciastek owsianych, którą napoczął kwadrans po tym, jak wyruszyli spod domu. Czyli… – Tereska spojrzała szybko na zegarek – no tak. Ponad dwie godziny temu. Normalny człowiek powinien przetrwać bez posiłku o wiele dłużej, ale organizm szesnastoletniego Maciejki najwyraźniej odkrył w sobie geny ojca i nie zamierzając poprzestawać na marnym metrze i dziewięćdziesięciu centymetrach, rósł dalej. W związku z tym domagał się stałych dostaw pożywienia z częstotliwością, która zawstydziłaby każde zdrowe niemowlę.

Może Tereska nie była nigdy matką roku ani nawet kwartału, ale nie była też matką na wskroś złą. Owszem, wierzyła w samodzielne odnajdywanie drogi do lodówki, ogólne życiowe ogarnięcie i ponoszenie konsekwencji osobistych wyborów, również żywieniowych, nie odmówiłaby jednak głodnemu dzieciątku. Bądź co bądź na miejscu będą godzinę później, niż planowała, a kto wie, o której dotrą do obiecanego tortu. No i to konkretne dzieciątko, gdy robiło się głodne, odpalało tryb natrętnego smęcenia i biadolenia, od którego oczy zachodziły jej krwawą mgłą, co groziło nie tylko dzieciobójstwem, lecz również katastrofą w ruchu lądowym.

Czternaście kilometrów dalej zjechali na stację benzynową. Tereska najpierw zapobiegliwie skorzystała z toalety i dopiero potem poszła do regału chłodniczego, gdzie już, niczym słusznych rozmiarów sęp, krążył Maciejka. W milczeniu przyglądała się, jak dwa hot dogi w rozmiarze XXL z sosem meksykańskim zniknęły w nienasyconej paszczy jej syna, popijane, jeśli wierzyć reklamie przy wjeździe, największym cappuccino w powiecie.

– Sugerowałabym jeszcze kontrolne oddanie moczu przed dalszą drogą – powiedziała, kiedy potomek wysiorbał ostatni łyk mleczno-kawowego napoju, słodkiego ponad wszelką miarę.

– MAMO – odparował Maciejka tym wymownym tonem o nacisku rzędu dziesięciu ton na sylabę, jakim młodzież sygnalizuje dorosłym, że granice żenady zostały przekroczone.

– Okej, okej! – Obronnym gestem uniosła rękę z kluczykami. – Żeby potem nie było, że nie mówiłam.

Ale cóż. Słowo Tereski stało się ciałem – a właściwie cieczą – pół godziny później. Zgodnie z poczynionym proroctwem olbrzymie cappuccino jeńców nie brało.

– Gorzej jak z dzieckiem, gorzej jak z dzieckiem! – psioczyła, zjeżdżając na kolejną stację benzynową.

– No co? – mamrotał Maciejka z siedzenia obok. – No co?

– Mówiłam, żebyś się wysikał na zapas! Mówiłam?! Mówiłam!

– Wtedy mi się nie chciało!

– Ale wlałeś w siebie wiadro kawy! Każdy myślący człowiek wie, czym to się kończy w ciągu piętnastu, góra trzydziestu minut!!!

– To wcale nie ta kawa – zaprotestował, w pośpiechu wyswobadzając się najpierw z kabli i urządzeń elektronicznych, a potem z pasów bezpieczeństwa. – Pewnie się zaraziłem od taty!

– ZAPALENIEM PĘCHERZA???!!! – wrzasnęła Tereska w ślad za odbiegającym synem. Oczywiście nie kłopotał się ani narzuceniem kurtki na grzbiet, ani domknięciem za sobą drzwi samochodu. No bo po co, w końcu był dopiero koniec grudnia!

Jeszcze dwa postoje i czterdzieści trzy kilometry dalej nawigacja doprowadziła ich coraz węższymi uliczkami na skraj Czarnego Boru – średniej wielkości miasteczka, gdzie oznajmiła wszem wobec, że oto znaleźli się u celu podróży, który to cel, szanowna wycieczko, znajduje się po lewej stronie.

Istotnie, znajdował się tam w całej swej okazałości – wielopiętrowej, wieloczłonowej i pokręconej. Tereska Trawna musiała uczciwie przyznać, że gdyby ujrzała go teraz po raz pierwszy, pewnie zareagowałaby podobnie jak Maciejka, który wybałuszył oczy i zapytał ze zgrozą:

– Kogoś poniosło?…

– Żeby to raz. Dziadunio podobno parał się amatorsko snycerką… oraz profesjonalnym skąpstwem.

Rodzinny dom Jędrzejczyków składał się z wzniesionej jeszcze przed wojną bryły głównej, która byłaby całkiem zwyczajna, gdyby nie liczne dobudówki. Każda z nich stanowiła swego czasu byt odrębny, dopóki ludzka ręka – a dokładniej ręka dziadunia Jędrzejczyka – nie postanowiła jej połączyć na trwałe z domem właściwym. Całość upstrzona była mnogością daszków, wykuszów, okienek i świetlików. Ich układ dawał pewne wyobrażenie o plątaninie korytarzy i pomieszczeń wewnątrz.

Małej Teresce rodzinny dom ojca zawsze wydawał się magiczny. Zachwycał ją detalami i barwami, jakich nie widywała na wielkomiejskim blokowisku, gdzie na co dzień mieszkała z rodzicami – tu czerwienią starej ceg­ły, tam zielenią okiennic i mchu na dachówkach, gdzie indziej jeszcze chabrową niebieskością desek na elewacji. Uwielbiała też wypatrywać przeróżnych zdobień, którymi pyszniły się kalenice, wsporniki i szczyty. Spędziła tu niejedno lato, razem z kuzynostwem wylegując się pośród malw i mieczyków, bawiąc się w chowanego na którymś z pięter i półpięter, wędrując zawiłymi korytarzykami i łącznikami albo buszując w sadzie, który ciągnął się za domem aż po samiuteńki las. Albo w drewutni, stodole, szopie na narzędzia czy innym niekoniecznie bezpiecznym miejscu, gdzie dzieciom wstęp był surowo wzbroniony, co w zasadzie gwarantowało, że prędzej czy później tam wlezą. Ktoś dziabnął się zardzewiałym gwoździem, kogoś użądliła osa, komuś została blizna lub dwie. Nikt nie narzekał. Oglądany przez pryzmat tamtych wspomnień dom nadal miał swój bajkowy czar, chociaż czas nie obszedł się z nim łaskawie i bajkowość zyskała bardziej krwawy klimat, przywodząc na myśl raczej Sinobrodego i Babę Jagę niż Złotowłosą i niedźwiadki na diecie wegetariańskiej.

Brama posesji była otwarta, Tereska wjechała więc na podwórko i zaparkowała yariskę, po czym bez zbędnej zwłoki pchnęła drzwi i przystąpiła do wysiadania. Niestety, zaczęła jak człowiek, skończyła zaś jak zawsze, czyli z nieplanowanym rozmachem. Nim się zorientowała, skąd padł cios, leżała jak długa na ziemi.

– Czyli to prawda, co mówią – dobiegł ją z wnętrza samochodu zasmucony głos Maciejki. – Że lepsze cztery trzeźwe koła…

– Synu, błagam, weź ty mnie nie denerwuj, co? – Tereska dźwignęła się z ziemi i popatrzyła za siebie. No tak. Zagapiła się na wspomnienia i całkiem jej umknęło, że zwolniony pas nie wciągnął się jak należy, tylko zawisnął luźno obok siedzenia w charakterze śmiercionośnej pułapki. Otrzepała się, wydmuchała żwir z nosa, zgarnęła włosy z twarzy i choć kolana lekko ją piekły, energicznym krokiem przeszła na tył samochodu, żeby otworzyć bagażnik.

– Kiedy ostatnio tu byłaś? – zapytał Maciejka, wysiadając od swojej strony z całym majdanem.

– Ze… – Tereska urwała z ręką na uchylonej klapie i liczyła pospiesznie. Uniosła brwi w autentycznym zdumieniu, bo nie takiego wyniku się spodziewała. – Ze dwadzieścia pięć lat temu? Jakoś tak.

– Serio?

– No. Serio. Jakoś tak wyszło.

Rzuciła Maciejce jego kurtkę, ucinając dalszą dyskusję. Sama z rozkoszą opatuliła się zimowym płaszczem, bo grudniowy chłód zdążył wedrzeć się jej pod sweter i właśnie dobierał się do podkoszulka. Wreszcie sięgnęła w głąb bagażnika po torebkę prezentową i rozłożysty bukiet, który szczęśliwie przetrwał podróż w stanie nienaruszonym. „ŻYJ NAM STO LAT W ZDROWIU”, postulował z entuzjazmem wielki, czerwono-brokatowy napis zatknięty pośród kwiecia na drewnianym patyczku.

Ale to, co przez całą drogę pyrkało w Teresce, z entu­zjazmem miało niewiele wspólnego…

Trzeba było dopiero okrągłych urodzin babuni, żeby jej stopa raz jeszcze postała na tym podwórku. No dobra, urodzin oraz Krystyny, która pewnego dnia zadzwoniła do Tereski i przekazała, że babunia stanowczo wyraziła życzenie.

– Ja wiem – tłumaczyła bratanicy przez telefon – ja naprawdę wiem i rozumiem, ale babunia odpaliła argu­ment ostateczny.

– Nie mów, że w końcu wybrała – wyszeptała Teres­ka, nieruchomiejąc z komórką w dłoni nad stertą mokre­go prania, które właśnie ładowała do suszarki.

„Jakoś tak wyszło” może nie brzmiało zbyt przekonująco, ale najlepiej oddawało stan faktyczny. Gdyż istotnie jakoś tak wyszło, że Tereska nie odwiedzała tych stron od ostatniego ślubu w rodzinie, na którym zjawiła się dynamicznym przelotem. Samego domu – jeszcze dłużej. Regularny kontakt utrzymywała przez minione lata jedynie z ciotką Krystyną oraz z babunią, z którą ucinały sobie tak zwane pogawędki kontrolne. Odbywały się one zawsze w pierwszy i trzeci czwartek miesiąca i przebiegały zgodnie z uświęconym rytuałem. Babunia, wpierw szczegółowo wypytawszy wnuczkę o jadłospis na aktualny tydzień, masę ciała oraz liczbę dzieci, ruszała z kolejnym odcinkiem telenoweli pod tytułem Będę umierać. Konsekwentnie twierdziła, że to niechybnie ostatni jej rok na tym łez padole, w związku z czym od dawna czyniła stosowne plany i przygotowania, z których uwielbiała zdawać szczegółowe i barwne relacje. A że zawsze słynęła z dobrego gustu i nie zamierzała tego zwyczaju zarzucić nawet po śmierci, niczego nie zostawiała przypadkowi. Dlatego Tereska z Krystyną śmiały się między sobą, że po dwóch dekadach permanentnego umierania nestorka rodu wciąż trzymała się tak dziarsko, ponieważ żadna trumna na rynku nie pasowała jej fasonem do wybranej garsonki.

– Sarkofag francuski, moja droga – oznajmiła triumfalnie Krystyna. – Z dębiny!

– Brzmi poważnie.

– Owszem, więc sama rozumiesz. Babunia ostatecznie zamknęła temat, a teraz życzy sobie obchodzić te najostatniejsze okrągłe urodziny w sposób uroczysty, we własnym domu, z własną rodziną. Rodziną w komplecie – podkreśliła Krystyna, a gdy ze strony Tereski odpowiedziało jej wymowne milczenie, westchnęła ciężko. – Słuchaj, nikomu to nie pasuje. Naprawdę. Nie dość, że środek tygodnia, to jeszcze tuż przed Bożym Narodzeniem. Rafała nie będzie, siedzi w Kanadzie, Marek wkurzony, bo musiał wziąć dyżur w sylwestra, inaczej nie dostałby teraz wolnego, Wanda od tygodnia lamentuje, że jej wchodzimy z butami w święty harmonogram pastowania podłóg… Ale co zrobisz, jak się babunia uparła. No, nie bądź taka, Teresa. Przyjedziesz, wysiedzisz jakoś te trzy godziny i znikniesz na kolejną dekadę. No dobra, dwie.

– Godziny? – Tereska wtrąciła z nadzieją. Niestety, płonną i ulotną niczym słodki sen na dźwięk budzika.

– Dekady – poprawiła Krystyna bezlitośnie. – Ale jeśli cię to jakoś pocieszy, zamawiam tort z kremem malinowym. Będziesz mogła sączyć kawę i patrzeć, jak Wanda udaje, że wcale jej nic nie wlazło w protezę.

Cóż, Tereska Trawna nie wykazywała szczególnego przywiązania do idei kompletu, czy to w odniesieniu do sztućców, odświętnej zastawy stołowej, czy do obecności na rodzinnych spędach, choćby nawet okrągłych lub ledwie zaokrąglonych. Na wyrzuty sumienia i inne szantaże emocjonalne też była w miarę odporna, na wszelkie próby reagując profilaktyczną dawką agresji. Za to na samą myśl o ciotce Wandzie walczącej z pestkami wypełzał jej na twarz uśmiech tak szeroki, że chirurg szczękowy z nerwów dostałby wysypki w co wrażliwszych miejscach.

– Jakieś szczegółowe instrukcje dla nowicjusza? – zapytał Maciejka, gdy dotarli do frontowych drzwi, oboje dostojni i uroczyści na tyle, na ile pozwalała im wczesna pobudka, podróż i nadprogramowa godzina jazdy. Tereska wcisnęła dzwonek, aż terkotliwy dźwięk poniósł się wewnątrz domu.

– Mów dzień dobry, wytrzyj nogi, nie dłub w nosie – wyłożyła krótko.

– A coś przydatnego?

Nie zdążyła odpowiedzieć, bo w tym samym momencie zamek po drugiej stronie szczęknął i oczom Trawnych ukazała się starsza pani w wydaniu uroczystym. Do czarnego sweterka z połyskującymi dżetami, naszytymi wzdłuż linii obojczyków, założyła wełnianą spódnicę za kolano i botki o tej nieszczęśliwej długości, która nawet długonogą nimfę upodobniłaby do figurki z klocków Lego, a co dopiero osobę tak przysadzistą. Co prawda starannie ułożoną i utrwaloną lakierem koafiurą dodała sobie ze dwadzieścia centymetrów wzrostu – ale też dwie dekady dostojeństwa. Do tego pachniała pastą do butów oraz nieśmiertelną Panią Walewską. Nawet po dwudziestu pięciu latach Tereska wszędzie rozpoznałaby zapach tej wody. Przywoływał tyle samo wspomnień co dom.

„Myśl o malinach, Teresko, myśl o malinach”, upomniała się w duchu. Pospiesznie przywołała uśmiech na usta i wypaliła tak głośno, że prawie dało się to wziąć za entuzjazm:

– Dzień dobry, ciociu! Ciocia to się nic nie zmieniła!

Puszczając mimo uszu domniemany komplement, starsza pani zacisnęła usta i uważnym spojrzeniem omiotła bujną całość Tereski, od wzburzonego koka, przez rozłożyste kwiecie aż po sztyblety i z powrotem.

Tereskę opadło przeczucie. Ciotka zaraz coś powie, zaraz coś skrytykuje, bo przecież zawsze coś, zawsze coś musi być nie tak!

– Wstydu nie masz – orzekła ciotka z namaszczeniem, cofnęła się o krok i zamknęła im drzwi przed nosem.

Trawni zostali z bukietem jak Himilsbach z angielskim.

– Tooo… już? – wyrwało się Maciejce. Dopiero potem zerknął na matkę i odsunął się nieco. Bo też Teres­ka wyglądała teraz, jak gdyby intensywnie rozważała dostępne opcje, wahając się między trwaniem w absolutnym osłupieniu a odpaleniem trybu Pompeje 2.0, z osobą własną w roli Wezuwiusza. Fakt, trochę się obawiała, że „STO LAT” może zostać źle odebrane, jeśli wziąć pod uwagę wiek szacownej jubilatki, ale w żadnej kwiaciarni nie dysponowali opcją „STO PIĘĆDZIESIĄT”, więc co miała zrobić? Zatknąć w bukiecie dwie setki na patyczku?!

Po kilku sekundach Tereska nabrała głęboko powietrza.

– No. Ciocia się nic nie zmieniła – powtórzyła wreszcie. – Nic a nic.

Z kamienną twarzą ponownie wcisnęła dzwonek, może trochę mocniej niż za pierwszym razem.

Minutę później otworzył im mężczyzna, w którym Tereska z marszu rozpoznała najstarszego kuzyna. Marek Popiełowski zawsze był mężczyzną słusznej postury, wysokim i barczystym. Z biegiem lat dorobił się brzucha, krótkiej, gęstej brody oraz bruzdy między brwiami. Na widok kuzynki z kwieciem w objęciach bruzda ta pogłębiła się jeszcze bardziej i prawdopodobnie wyryła trwale w kości czaszki, a może nawet musnęła zwój lub dwa.

– Niech to jasna cholera… – zagaił.

– Też się cieszę, że cię widzę – wycedziła uprzejmie Tereska, odpuszczając sobie już całkiem wszelki entuzjazm. – Nie wiem, o co chodzi, ale tak jakby zostałam tu oficjalnie…

– Nikt ci nie powiedział? – Marek bez pardonu wszedł jej w słowo. – Plany się zmieniły.

Słysząc to, Tereska pobladła.

– Tylko mi nie mów, że impreza odwołana – wydusiła przez ściśnięte gardło. – Stałam godzinę na mijance, bo jacyś mistrzowie logistyki łatali dziurę wielkości znaczka pocztowego. I trzy razy na siku, bo mój syn…

– MAMO!

– Nie, nie, skąd. – Marek gwałtownie zamachał rękami, jak gdyby chciał zdusić, stłumić, zatłuc wręcz wzbierającą pod powierzchnią erupcję wulkanu Teres­ka, z którym najwyraźniej był obeznany. – Impreza w zasadzie aktualna. Tylko że zamiast urodzin wyszedł nam… no… jak by to ująć… Tak bardziej pogrzeb.
(…)

Marta Kisiel „Zawsze coś”
Tłumaczenie:
Wydawnictwo: Mięta
Liczba stron: 368

Opis: W życiu Tereski Trawnej w końcu zapanował spokój. Co prawda jedno dzieciątko wyniosło jej się na przeciwległy kraniec Europy, a drugie z wrażenia odnalazło język w gębie, ale wszystko wreszcie układa się należycie. Żadnych przygód, żadnych śledztw, a przede wszystkim – żadnych więcej trupów. Do czasu, rzecz jasna.

Kiedy Tereska z Maciejką przybywają z wizytą do rodzinnego domu jej ojca, spodziewają się nudnej imprezy ku czci dziewięćdziesięcioletniej nestorki rodu Jędrzejczyków. Nieoczekiwanie z urodzin wychodzi jednak pogrzeb z konsekwencjami, których nikt nie mógł przewidzieć. A to dopiero początek nieboszczyków…


Tematy: , , , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek