Powieść drogi o parze kanibali. Przeczytaj fragment książki „Do ostatniej kości” Camille DeAngelis

2 grudnia 2022

Nakładem Poradni K ukazała się wstrząsająca powieść Camille DeAngelis „Do ostatniej kości”, na podstawie której powstał najnowszy film Luki Guadagnina. To historia nieśmiałej nastolatki Maren żywiącej się ludzkim mięsem. Porzucona przez matkę, udaje się w podróż po Ameryce. W drodze poznaje Lee, który też jest kanibalem. W odróżnieniu od dziewczyny chłopak nie odczuwa wyrzutów sumienia, że musi zabijać ludzi. Gdzie zaprowadzi ich ta mordercza wyprawa? „Większość ludzi jest (lub była) mięsożercami, a jako konsumenci mięsa zwierzęcego jesteśmy drapieżnikami, mimo że prawdopodobnie sami nie zabiliśmy naszego obiadu. Napisałem 'Do ostatniej kości’, aby czytelnicy pomyśleli: 'Czy nie przeszkadza mi, że jestem drapieżnikiem? Czy naprawdę właśnie nim chcę być?’ Oczywiście wielu stwierdziłoby, że jedzenie zwierząt jest znacznie mniejszym grzechem niż jedzenie innych ludzi, że w tym drugim przypadku mówimy o morderstwie, podczas gdy w pierwszym o pożywieniu. Ale kim jesteśmy, aby oceniać, czyje życie ma znaczenie, a czyje nie?” – komentuje autorka. Książkę znajdziecie już w księgarniach, a poniżej przeczytacie sam jej początek.

Roz­dział 1

Pen­ny Wil­son bar­dzo chcia­ła mieć dziec­ko, jed­nak w spo­sób naj­gor­szy z mo­żli­wych. W ka­żdym ra­zie tak się do­my­ślam, po­nie­waż jej za­da­niem było tyl­ko mnie przy­pil­no­wać przez pó­łto­rej go­dzi­ny, ale naj­wy­ra­źniej ko­cha­ła mnie odro­bi­nę za moc­no. Za­pew­ne nu­ci­ła mi ja­kąś ko­ły­san­kę, z czu­ło­ścią tu­li­ła drob­ne pa­lusz­ki mo­ich rąk i nóg, ca­ło­wa­ła po­licz­ki i gła­ska­ła mnie po głów­ce, dmu­cha­jąc we wło­sy, jak gdy­by chcia­ła so­bie po­wró­żyć z dmu­chaw­ca. Mia­łam już zęby, ale by­łam jesz­cze zbyt mała, żeby prze­łk­nąć ko­ści, więc kie­dy mama wró­ci­ła do domu, zna­la­zła je wszyst­kie w sa­lo­nie, uło­żo­ne na dy­wa­nie w zgrab­ny kop­czyk.

Gdy mama po raz ostat­ni wi­dzia­ła Pen­ny Wil­son, dziew­czy­na mia­ła jesz­cze twarz. Wiem, że mama gło­śno krzy­cza­ła, bo ka­żdy by krzy­czał. Pó­źniej, kie­dy by­łam star­sza, po­wie­dzia­ła mi, że tam­te­go po­po­łud­nia po­my­śla­ła, że moja opie­kun­ka pa­dła ofia­rą wy­znaw­ców ja­kie­goś sa­ta­nicz­ne­go kul­tu. Sły­sza­ła o prze­dziw­nych rze­czach, ja­kie cza­sa­mi zda­rza­ją się na przed­mie­ściach.

Tyl­ko że to nie byli wy­znaw­cy kul­tu. Bo gdy­bym wpa­dła w ich ręce, po­rwa­li­by mnie i ro­bi­li ze mną ró­żne strasz­ne rze­czy, a ja le­ża­łam po­grążo­na we śnie na podło­dze obok kup­ki ko­ści. Łzy nie zdąży­ły jesz­cze obe­schnąć na mo­ich po­licz­kach i krew wo­kół mo­ich ust wci­ąż jesz­cze była wil­got­na. Już wte­dy nie­na­wi­dzi­łam sa­mej sie­bie. Nie pa­mi­ętam nic z tam­te­go dnia, ale to jed­no wiem na pew­no.

Na­wet gdy mama za­uwa­ży­ła krwa­wą pla­mę na mo­ich śpiosz­kach i do­strze­gła smu­gi krwi na mo­jej twa­rzy, nie ro­zu­mia­ła tego, co wi­dzi. A kie­dy roz­su­nęła mi war­gi i wło­ży­ła pa­lec wska­zu­jący do środ­ka – mat­ki to naj­dziel­niej­sze isto­ty na świe­cie, a moja jest naj­dziel­niej­sza ze wszyst­kich – zna­la­zła coś twar­de­go, co utkwi­ło mi mi­ędzy dzi­ąsła­mi. Wy­ci­ągnęła to i po­pa­trzy­ła zdu­mio­na. To był mło­te­czek z ucha Pen­ny Wil­son.

Pen­ny Wil­son miesz­ka­ła na na­szym osie­dlu, po dru­giej stro­nie po­dwór­ka. Żyła sa­mot­nie i naj­mo­wa­ła się do ró­żnych do­ryw­czych prac, więc przez wie­le dni nikt nie za­uwa­żył jej znik­ni­ęcia. Wte­dy po raz pierw­szy mu­sia­ły­śmy na­gle ze­brać wszyst­kie na­sze rze­czy i szyb­ko się wy­pro­wa­dzić. Pó­źniej często się za­sta­na­wia­łam, czy mo­jej ma­mie przy­szło do gło­wy tam­te­go dnia, jak wiel­kiej na­bie­rze wpra­wy w ta­kich eks­pre­so­wych prze­pro­wadz­kach. Kie­dy ostat­ni raz mu­sia­ły­śmy się prze­nie­ść do in­ne­go mia­sta, spa­ko­wa­ła nas rów­no w dwa­na­ście mi­nut.

Nie­daw­no spy­ta­łam mamę o Pen­ny Wil­son: „Jak ona wy­gląda­ła?”, „Skąd po­cho­dzi­ła?”, „Ile mia­ła lat?”, „Czy czy­ta­ła dużo ksi­ążek?”, „Czy była sym­pa­tycz­na?”. Sie­dzia­ły­śmy aku­rat w sa­mo­cho­dzie, choć tym ra­zem nie je­cha­ły­śmy do ko­lej­ne­go mia­sta. Ni­g­dy nie roz­ma­wia­ły­śmy o tym, co zro­bi­łam, bez­po­śred­nio po tym, gdy to zro­bi­łam.

– Nie mu­sisz o tym wszyst­kim wie­dzieć, Ma­ren – wes­tchnęła mama, po­cie­ra­jąc oczy kciu­kiem i pal­cem wska­zu­jącym.

– Po pro­stu chcę.

– Mia­ła dłu­gie, ja­sne wło­sy i za­wsze no­si­ła je roz­pusz­czo­ne. Wci­ąż była mło­da – młod­sza niż ja – ale nie sądzę, by mia­ła wie­lu przy­ja­ciół. Mó­wi­ła ci­cho. – Po­tem głos mamy się za­ła­mał, gdy do­ta­rła pa­mi­ęcią do ja­kie­goś wspo­mnie­nia, o któ­rym wo­la­ła­by za­po­mnieć. – Pa­mi­ętam, jak twarz Pen­ny po­ja­śnia­ła, gdy spy­ta­łam ją tam­te­go dnia, czy może cię przy­pil­no­wać. – Mama wy­da­wa­ła się roz­gnie­wa­na. Ota­rła łzy wierz­chem dło­ni. – Wi­dzisz? Nie ma sen­su roz­my­ślać o tych spra­wach, je­śli nie mo­żesz nic zro­bić, żeby co­kol­wiek zmie­nić. Co się sta­ło, to się nie od­sta­nie.

Za­sta­no­wi­łam się chwi­lę.

– Mamo?

– Tak?

– A co zro­bi­łaś z ko­śćmi?

Tak dłu­go zwle­ka­ła z od­po­wie­dzią, że za­częłam się oba­wiać, co po­wie. W ko­ńcu za­wsze wo­zi­ły­śmy ze sobą taką wa­liz­kę, któ­rej ni­g­dy przy mnie nie otwie­ra­ła. Wresz­cie się ode­zwa­ła:

– Są pew­ne spra­wy, o któ­rych ni­g­dy ci nie opo­wiem, że­byś nie wiem jak bar­dzo pro­si­ła.

Moja mama była dla mnie do­bra. Ni­g­dy nie mó­wi­ła ta­kich rze­czy jak: „Co ty zro­bi­łaś?” albo „Po­patrz, kim ty je­steś!”.

~

Mama znik­nęła. Wsta­ła przed świ­tem, spa­ko­wa­ła kil­ka rze­czy i od­je­cha­ła sa­mo­cho­dem. Mama już mnie nie ko­cha­ła. Jak mo­gła­bym mieć jej to za złe, je­śli ni­g­dy mnie nie ko­cha­ła?

W nie­któ­re po­ran­ki, gdy już miesz­ka­ły­śmy w ja­ki­mś miej­scu na tyle dłu­go, że mo­gły­śmy za­cząć za­po­mi­nać, bu­dzi­ła mnie pio­sen­ką z fil­mu Desz­czo­wa pio­sen­ka:

– Dzień do­bry. Dzień do­bry! Roz­ma­wia­li­śmy całą noc…

Tyle że gdy śpie­wa­ła te sło­wa, za­wsze brzmia­ła ja­koś smut­no.

W dniu, w któ­rym sko­ńczy­łam szes­na­ście lat – trzy­dzie­ste­go maja – mama, wcho­dząc do mo­jej sy­pial­ni, zno­wu za­śpie­wa­ła tę pio­sen­kę. To była so­bo­ta i za­pla­no­wa­ły­śmy dzień pe­łen ró­żnych roz­ry­wek. Ob­jęłam po­dusz­kę i spy­ta­łam:

– Dla­cze­go za­wsze śpie­wasz to w ten spo­sób?

Mama roz­su­nęła za­sło­ny. Wi­dzia­łam, że za­mknęła oczy i uśmiech­nęła się do sie­bie, sto­jąc w pro­mie­niach sło­ńca.

– Czy­li jak?

– Jak­byś ra­czej wo­la­ła po­ło­żyć się spać o ja­kie­jś roz­sąd­nej po­rze.

Ro­ze­śmia­ła się, usia­dła w no­gach mo­je­go łó­żka i przez ko­łdrę po­gła­dzi­ła moje ko­la­no.

– Wszyst­kie­go naj­lep­sze­go z oka­zji uro­dzin, Ma­ren.

Już daw­no nie wi­dzia­łam, żeby była tak szczęśli­wa.

Przy na­le­śni­kach z po­syp­ką cze­ko­la­do­wą wsu­nęłam rękę do tor­by z pre­zen­ta­mi i zna­la­złam w środ­ku jed­ną wiel­ką ksi­ążkę – Wład­cę Pie­rście­ni, wszyst­kie trzy tomy ze­bra­ne ra­zem – oraz kar­tę po­da­run­ko­wą do sie­ci ksi­ęga­rń Bar­nes and No­ble. Wi­ęk­szo­ść dnia spędzi­ły­śmy w jed­nym z ich sa­lo­nów. Wie­czo­rem mama za­bra­ła mnie do wło­skiej re­stau­ra­cji, praw­dzi­wej wło­skiej re­stau­ra­cji, czy­li ta­kiej, w któ­rej kel­ne­rzy i szef kuch­ni zwra­ca­ją się do sie­bie w swo­im oj­czy­stym języ­ku, na ścia­nach wi­szą czar­no-bia­łe ro­dzin­ne fo­to­gra­fie, a zupa mi­ne­stro­ne sma­ku­je tak, że czło­wiek jest po niej syty przez wie­le dni.

W środ­ku pa­no­wał pó­łm­rok i na za­wsze za­pa­mi­ętam czer­wo­ne świa­tło ze szkla­ne­go świecz­ni­ka na te­ali­gh­ty pa­da­jące na twarz mamy, gdy uno­si­ła ły­żkę do ust. Roz­ma­wia­ły­śmy o tym, jak idzie mi w szko­le, jak wy­gląda­ją jej spra­wy w pra­cy. Roz­ma­wia­ły­śmy o tym, jak będzie, gdy pój­dę do col­le­ge’u, ja­kie przed­mio­ty mo­gła­bym wy­brać na stu­diach i kim mo­gła­bym zo­stać w ży­ciu. W pew­nym mo­men­cie na sto­le po­ja­wi­ła się mi­ęk­ka kost­ka ti­ra­mi­su z we­tkni­ętą w nią świecz­ką i wszy­scy kel­ne­rzy za­śpie­wa­li dla mnie po wło­sku Buon com­ple­an­no a te.

Po­tem mama za­bra­ła mnie do kina na Ti­ta­ni­ca, na se­ans ostat­niej szan­sy, i na trzy go­dzi­ny za­nu­rzy­łam się w tej opo­wie­ści, po­dob­nie jak wte­dy, gdy czy­tam ja­kąś ulu­bio­ną ksi­ążkę. By­łam pi­ęk­na i od­wa­żna, jak ktoś, czy­im prze­zna­cze­niem jest ko­chać i prze­trwać, cie­szyć się szczęściem i pa­mi­ętać. W praw­dzi­wym ży­ciu nie mia­łam szans na żad­ną z tych rze­czy, ale w przy­jem­nych ciem­no­ściach sta­re­go, za­nie­dba­ne­go kina mo­głam o tym na chwi­lę za­po­mnieć.

W domu pa­dłam na łó­żko wy­czer­pa­na i z przy­jem­no­ścią po­my­śla­łam, że rano będę mo­gła roz­ko­szo­wać się tym, co zo­sta­ło ze wspa­nia­łej ko­la­cji, i czy­tać nową ksi­ążkę. Ale kie­dy się obu­dzi­łam, w miesz­ka­niu pa­no­wa­ła dziw­na ci­sza i nie czu­łam za­pa­chu kawy. Coś było nie tak.

Po­szłam na dół i w kuch­ni na sto­le zna­la­złam list:

Je­stem two­ją mat­ką i ko­cham cię, ale nie mogę już dłu­żej żyć w ten spo­sób.

To nie­mo­żli­we, żeby mama ode­szła. To nie­mo­żli­we. Jak mo­gła­by?

Po­pa­trzy­łam na swo­je dło­nie, od góry i od spodu, ale wy­da­wa­ły się obce, jak­by w ogó­le nie były moje. Nic nie było moje. Na­wet krze­sło, na któ­re się osu­nęłam. Ani stół, na któ­rym po­ło­ży­łam gło­wę, ani okno, przez któ­re pa­trzy­łam. Na­wet moja wła­sna mat­ka nie była już moja.

Nic z tego nie ro­zu­mia­łam. Od po­nad sze­ściu mie­si­ęcy nie zro­bi­łam tej złej rze­czy. Mama była za­do­wo­lo­na z no­wej pra­cy i lu­bi­ły­śmy na­sze miesz­ka­nie. To wszyst­ko nie mia­ło sen­su.

Po­bie­głam do jej sy­pial­ni i na łó­żku zna­la­złam jej po­ściel i ko­łdrę. Zo­sta­wi­ła nie tyl­ko to. Na szaf­ce noc­nej le­ża­ły po­wie­ści, któ­re ostat­nio prze­czy­ta­ła. W ła­zien­ce sta­ły nie­mal pu­ste bu­te­lecz­ki szam­po­nu i bal­sa­mu do rąk. W sza­fie zo­ba­czy­łam kil­ka blu­zek, ale nie było tych najład­niej­szych. Ubra­nia na­dal wi­sia­ły na cien­kich dru­cia­nych wie­sza­kach, ja­kie mo­żna do­stać w pral­ni. Za­wsze zo­sta­wia­ły­śmy ta­kie rze­czy, ile­kroć mu­sia­ły­śmy się prze­pro­wa­dzić, ale tym ra­zem to ja by­łam jed­ną z tych rze­czy, któ­re mama zo­sta­wi­ła, od­cho­dząc.

Roz­trzęsio­na wró­ci­łam do kuch­ni i jesz­cze raz prze­czy­ta­łam list. Nie wiem, czy mo­żna coś wy­czy­tać mi­ędzy wier­sza­mi, je­śli na kart­ce jest tyl­ko jed­no zda­nie, ale zna­la­złam tam wszyst­ko to, cze­go mama nie wy­po­wie­dzia­ła dość wy­ra­źnie:

„Nie mogę cię już dłu­żej ochra­niać, Ma­ren. Nie wte­dy, gdy to ra­czej resz­tę świa­ta po­win­nam chro­nić przed tobą”.

„Gdy­byś tyl­ko wie­dzia­ła, ile razy za­sta­na­wia­łam się, czy cię nie wy­dać, żeby cię gdzieś za­mkni­ęto, bo wte­dy nie mo­gła­byś już tego ro­bić…”.

„Gdy­byś tyl­ko wie­dzia­ła, jak bar­dzo nie­na­wi­dzę sie­bie za to, że wy­da­łam cię na świat…”.

Wie­dzia­łam o tym wszyst­kim. I po­win­nam była się do­my­ślić, co się świ­ęci, gdy za­bra­ła mnie do mia­sta z oka­zji uro­dzin, po­nie­waż wszyst­ko, co się wte­dy dzia­ło, wy­da­wa­ło się zbyt nie­zwy­kłe i wy­gląda­ło na ostat­nią rzecz, jaką zro­bi­ły­śmy ra­zem. Tak wła­śnie so­bie to za­pla­no­wa­ła.

Za­wsze by­łam dla niej ob­ci­ąże­niem. Ob­ci­ąże­niem i źró­dłem prze­ra­że­nia. Wszyst­ko, co ro­bi­ła przez cały czas, ro­bi­ła tyl­ko dla­te­go, że się mnie bała.

Czu­łam się dziw­nie. W uszach mi brzęcza­ło jak wte­dy, gdy na­gle za­pa­da zbyt głębo­ka ci­sza, tyle że tym ra­zem mia­łam wra­że­nie, jak­bym opa­rła gło­wę o ko­ściel­ny dzwon, któ­ry chwi­lę wcze­śniej za­brzmiał do­no­śnie.

Po­tem do­strze­głam na sto­le coś jesz­cze: gru­bą bia­łą ko­per­tę. Nie mu­sia­łam jej otwie­rać, żeby wie­dzieć, co jest w środ­ku. Pie­ni­ądze. Po­czu­łam skurcz w żo­łąd­ku. Wsta­łam i nie­pew­nym kro­kiem wy­szłam z kuch­ni.

Wró­ci­łam do jej łó­żka, wsu­nęłam się pod ko­łdrę i zwi­nęłam w kłębek tak moc­no, jak tyl­ko po­tra­fi­łam. Nie mia­łam po­jęcia, co jesz­cze mo­gła­bym zro­bić. Chcia­łam to wszyst­ko prze­spać, a po­tem obu­dzić się i prze­ko­nać, że to się nie sta­ło. Ale wie­cie, jak to jest, kie­dy czło­wiek roz­pacz­li­wie pra­gnie za­snąć. Kie­dy roz­pacz­li­wie pra­gnie cze­go­kol­wiek.

Resz­ta dnia mi­nęła mi w oszo­ło­mie­niu. Ani razu nie si­ęgnęłam po Wład­cę Pie­rście­ni. Nie prze­czy­ta­łam ani sło­wa poza jej li­stem. Pó­źniej wsta­łam zno­wu i cho­dzi­łam po domu, ale czu­łam się zbyt cho­ra, żeby na­wet po­my­śleć o zje­dze­niu cze­go­kol­wiek. Gdy zro­bi­ło się ciem­no, po­szłam do łó­żka i zno­wu le­ża­łam w nim, ca­łkiem przy­tom­na, go­dzi­na­mi. Nie chcia­łam już żyć. Ja­kie ży­cie mnie cze­ka­ło?

Nie po­tra­fi­łam za­snąć w pu­stym miesz­ka­niu. Jed­no­cze­śnie nie po­tra­fi­łam się roz­pła­kać, po­nie­waż mama nie zo­sta­wi­ła mi ni­cze­go, nad czym mo­gła­bym za­pła­kać. Je­śli coś ko­cha­ła, za­bra­ła to ze sobą.

Pen­ny Wil­son była moją pierw­szą i ostat­nią opie­kun­ką. Od tam­tej pory mama za­wsze po­sy­ła­ła mnie do przed­szko­la, bo za­trud­nio­ne tam ko­bie­ty były tak prze­pra­co­wa­ne i źle opła­ca­ne, że nie było naj­mniej­szej szan­sy, by kie­dy­kol­wiek się do mnie uśmiech­nęły.

Przez wie­le lat nic się nie wy­da­rzy­ło. Po­nie­waż by­łam dziec­kiem wzo­ro­wym, ci­chym, roz­sąd­nym, chęt­nym do na­uki, mama z cza­sem do­szła do wnio­sku, że wca­le nie zro­bi­łam tam­tej strasz­nej rze­czy. Wspo­mnie­nia po­tra­fią się znie­kszta­łcać, za­mie­nia­jąc się w praw­dy, z któ­ry­mi ła­twiej żyć. Mama uzna­ła, że w oko­li­cy na­praw­dę dzia­ła­li wy­znaw­cy ja­kie­goś sa­ta­ni­stycz­ne­go kul­tu. Za­mor­do­wa­li moją opie­kun­kę, po­sma­ro­wa­li mnie jej krwią i we­tknęli mi w usta ka­wa­łek ucha we­wnętrz­ne­go ofia­ry ni­czym smo­czek. To nie była moja wina – to nie by­łam ja. Nie by­łam po­two­rem.

Pod wy­pły­wem tego prze­ko­na­nia, kie­dy mia­łam osiem lat, mama po­sta­no­wi­ła wy­słać mnie na obóz let­ni. W jed­no z tych miejsc, w któ­rych chłop­cy i dziew­czyn­ki miesz­ka­ją w drew­nia­nych dom­kach po prze­ciw­nych stro­nach je­zio­ra. W sto­łów­ce ta­kże sie­dzie­li­śmy osob­no i pra­wie nie po­zwa­la­no nam się wspól­nie ba­wić. W go­dzi­nach za­jęć po­świ­ęco­nych ręko­dzie­łu dziew­częta wy­pla­ta­ły bran­so­let­ki, któ­re po­tem ofia­ro­wy­wa­ły so­bie na znak przy­ja­źni, albo bre­locz­ki do klu­czy. Po­tem na­uczy­ły­śmy się zbie­rać chrust i bu­do­wać ogni­sko, choć ni­g­dy nie roz­pa­lo­no go dla nas po za­pad­ni­ęciu ciem­no­ści. Spa­ły­śmy na pi­ętro­wych łó­żkach w ośmio­oso­bo­wych dom­kach i ka­żde­go wie­czo­ru na­sza opie­kun­ka prze­gląda­ła nam gło­wy w po­szu­ki­wa­niu klesz­czy.

Ka­żde­go ran­ka pły­wa­ły­śmy w je­zio­rze, na­wet w po­chmur­ne dni, gdy woda była zim­na i męt­na. Inne dziew­częta je­dy­nie bro­dzi­ły, za­nu­rza­jąc się naj­wy­żej do ta­lii, i sta­ły bez ru­chu w płyt­kiej wo­dzie, cze­ka­jąc na mo­ment, gdy roz­le­gnie się dzwo­nek ozna­cza­jący porę po­si­łku.

Ale ja by­łam do­brą pły­wacz­ką. Do­sko­na­le czu­łam się w zim­nej, czar­nej wo­dzie. W nie­któ­re wie­czo­ry na­wet za­sy­pia­łam w ko­stiu­mie kąpie­lo­wym. Pew­ne­go ran­ka po­sta­no­wi­łam prze­pły­nąć całe je­zio­ro na dru­gą stro­nę – tam, gdzie miesz­ka­li chłop­cy – tyl­ko po to, by móc się po­chwa­lić, że to zro­bi­łam. Pły­nęłam więc i pły­nęłam, z ra­do­ścią czu­jąc siłę wła­snych rąk i nóg prze­ci­na­jących po­wierzch­nię wody, i je­dy­nie mgli­ście zda­wa­łam so­bie spra­wę z gwizd­ków ra­tow­ni­ka, któ­ry na­wo­ły­wał mnie z brze­gu do po­wro­tu.

W ko­ńcu za­trzy­ma­łam się, żeby po­pa­trzeć za sie­bie i spraw­dzić, jak da­le­ko do­pły­nęłam, i wte­dy go zo­ba­czy­łam. Za­pew­ne wpa­dł na ten sam po­my­sł, za­mie­rza­jąc prze­pły­nąć je­zio­ro na stro­nę, gdzie znaj­do­wał się obóz dziew­cząt.

– Hej! – za­wo­łał.

– Hej! – od­po­wie­dzia­łam.

Za­trzy­ma­li­śmy się, młó­cąc wodę wo­kół sie­bie, w od­le­gło­ści może pi­ęciu me­trów, i je­dy­nie po­pa­trzy­li­śmy na sie­bie. Nie­bo było za­ci­ągni­ęte chmu­ra­mi. W ka­żdej chwi­li na­le­ża­ło się spo­dzie­wać desz­czu. Na obu brze­gach ra­tow­ni­cy gwiz­da­li na nas jak opęta­ni. Pod­pły­nęli­śmy nie­co bli­żej, na tyle bli­sko, żeby wy­ci­ągnąć rękę i do­tknąć się czub­ka­mi pal­ców. Chło­pak miał ja­sno­ru­de wło­sy i wi­ęcej pie­gów, niż kie­dy­kol­wiek w ży­ciu wi­dzia­łam u chłop­ca czy dziew­czyn­ki – był tak pie­go­wa­ty, że nie­mal nie dało się do­strzec ko­lo­ru jego skó­ry. Uśmiech­nął się do mnie po­ro­zu­mie­waw­czo, jak­by­śmy zna­li się już wcze­śniej i umó­wi­li się na to spo­tka­nie na środ­ku je­zio­ra, w któ­rym poza nami nikt nie miał ocho­ty pły­wać.

Zer­k­nęłam przez ra­mię.

– Zda­je się, że mamy kło­po­ty.

– Nie, je­śli zo­sta­nie­my tu na za­wsze – od­pa­rł.

– Nie pły­wam aż tak do­brze. – Uśmiech­nęłam się.

– Mogę ci po­ka­zać, jak utrzy­my­wać się na po­wierzch­ni przez wie­le go­dzin. Mu­sisz tyl­ko spo­koj­nie po­ło­żyć się na wo­dzie i po­zwo­lić, żeby two­je my­śli od­pły­nęły. Wi­dzisz?

Od­chy­lił się do tyłu i za­nu­rzył gło­wę w taki spo­sób, że jego uszy zna­la­zły się pod wodą. Na po­wierzch­ni wi­dzia­łam tyl­ko jego twarz zwró­co­ną w stro­nę nie­ba. Tam, gdzie po­win­no być sło­ńce.

– I wca­le się nie męczysz? – Spe­cjal­nie spy­ta­łam gło­śniej, żeby mógł mnie usły­szeć.

Chło­piec wy­nu­rzył gło­wę i wy­trząsnął so­bie wodę z uszu.

– Ani tro­chę.

Po­sta­no­wi­łam więc spró­bo­wać.

Zna­le­źli­śmy się te­raz bli­sko sie­bie – na tyle, że mógł wy­ci­ągnąć rękę i do­tknąć mo­jej dło­ni. Wy­nu­rzy­łam gło­wę i ro­ze­śmia­łam się, prze­bie­ga­jąc czub­ka­mi pal­ców po jego ra­mie­niu.

– Wiem – po­wie­dział. – Je­stem strasz­nym pie­gu­sem.

Ra­tow­ni­cy po obu stro­nach nie prze­sta­wa­li dmu­chać w swo­je gwizd­ki – sły­sza­łam ich na­wet wte­dy, gdy za­nu­rza­łam uszy – ale wie­dzie­li­śmy, że nie wej­dą do wody i nie wy­ci­ągną nas na brzeg. Na­wet ra­tow­ni­cy nie mie­li ocho­ty na pły­wa­nie w tym je­zio­rze.

Nie wiem, jak dłu­go uno­si­li­śmy się na wo­dzie w ten spo­sób, ale za­pew­ne nie aż tak bar­dzo, jak mi się po­tem wy­da­wa­ło. Do­my­ślam się, że gdy­by to była hi­sto­ria ko­goś in­ne­go, nie moja, mo­żna by­ło­by po­wie­dzieć, że spo­tka­łam wte­dy swo­ją pierw­szą dzie­ci­ęcą mi­ło­ść.

Chło­piec miał na imię Luke i przez kil­ka na­stęp­nych dni uda­wa­ło mu się wy­naj­do­wać ró­żne spo­so­by na to, by się ze mną skon­tak­to­wać. Dwu­krot­nie zo­sta­wił mi list na po­dusz­ce, a po­tem pew­ne­go dnia za­pro­wa­dził mnie po lun­chu na tyły ja­dal­ni. Pod pa­chą trzy­mał ja­kieś pu­de­łko i gdy tyl­ko zna­le­źli­śmy ustron­ne miej­sce, zdjął po­kryw­kę i po­ka­zał mi ko­lek­cję pan­ce­rzy­ków cy­kad.

– Zna­la­złem je w krza­kach – oświad­czył, jak­by to był wiel­ki se­kret. – To są ich szkie­le­ty ze­wnętrz­ne. Zrzu­ca­ją je raz w ży­ciu. Czy to nie eks­tra? – Wy­jął je­den pan­ce­rzyk i wsu­nął do ust. – Są ca­łkiem smacz­ne – po­wie­dział, prze­żu­wa­jąc. – Dla­cze­go ro­bisz taką po­wa­żną minę?

– Wca­le nie ro­bię.

– Ro­bisz, ro­bisz. Nie bądź taką babą. – Wy­jął dru­gą sko­rup­kę. – Masz, spró­buj. – Chrup, chrup. – Mu­szę przy ko­la­cji ści­ągnąć ze sto­łu sol­nicz­kę. Będą smacz­niej­sze z odro­bi­ną soli.

Po­ło­żył sko­rup­kę na mo­jej dło­ni. Po­pa­trzy­łam na nią. Coś za­mi­go­ta­ło w ja­ki­mś mrocz­nym za­kąt­ku mo­je­go umy­słu: wie­dzia­łam, że pew­ne rze­czy nie są prze­zna­czo­ne do tego, aby je zja­dać.

Roz­le­gł się gwiz­dek wzy­wa­jący na po­po­łu­dnio­wy apel. Wrzu­ci­łam pan­ce­rzyk z po­wro­tem do pu­de­łka i ucie­kłam.

Wie­czo­rem zna­la­złam pod po­dusz­ką trze­cią kar­tecz­kę. Pierw­sze dwa li­sty na­pi­sał tak, jak­by się przed­sta­wiał no­wej ko­re­spon­den­cyj­nej ko­le­żan­ce:

Na­zy­wam się Luke Van­der­wall, je­stem ze Spring­field w De­la­wa­re. Mam dwie młod­sze sio­strzycz­ki. To jest moje trze­cie lato na obo­zie Ame­ewa­gan. Wa­ka­cje to mój ulu­bio­ny okres w roku. Cie­szę się, że tu je­steś. Te­raz mam ko­goś, z kim mogę po­pły­wać, na­wet je­śli mu­si­my zła­mać za­sa­dy, żeby to zro­bić.

Tym ra­zem list był krót­ki:

Spo­tkaj się ze mną na ze­wnątrz o 11 wie­czo­rem. Pój­dzie­my ra­zem do lasu i prze­ży­je­my wie­le przy­gód.

Tego wie­czo­ru mia­łam na so­bie pod pi­ża­mą ko­stium kąpie­lo­wy. Le­ża­łam w łó­żku, cze­ka­jąc, aż wszy­scy za­sną, i gdy usły­sza­łam, że od­dy­cha­ją rów­no i głębo­ko, od­su­nęłam za­suw­kę w drew­nia­nych drzwiach i wy­mknęłam się z dom­ku. Luke stał tuż za pla­mą świa­tła pa­da­jące­go z gan­ku. Ze­szłam do nie­go na pal­cach, a on wzi­ął mnie za rękę i po­ci­ągnął w ciem­no­ść.

– Cho­dź – szep­nął.

– Nie mogę. – W za­sa­dzie: „Nie po­win­nam”.

– Oczy­wi­ście, że mo­żesz. Cho­dź! Chcia­łem ci coś po­ka­zać.

Trzy­ma­jąc się za ręce, prze­szli­śmy szyb­ko obok ścia­ny na ty­łach ja­dal­ni w stro­nę obo­zu chłop­ców. Po kil­ku mi­nu­tach do­strze­głam ich dom­ki wi­docz­ne zza drzew, ale wte­dy Luke po­ci­ągnął mnie głębiej w ciem­no­ść.

Las nocą oka­zał się pe­łen ży­cia w spo­sób za­ska­ku­jąco inny od dzien­ne­go. Nad szczy­ta­mi drzew wi­siał skra­wek ksi­ęży­ca rzu­ca­jący wy­star­cza­jąco dużo świa­tła, że­by­śmy mo­gli się orien­to­wać w ciem­no­ściach. Wszędzie wo­kół uno­si­ły się świe­tli­ki, po­ły­sku­jąc zie­lo­no i zło­to, i za­sta­na­wia­łam się, co ta­kie­go mó­wią do sie­bie na­wza­jem. Owio­nęła nas lek­ka noc­na bry­za, świe­ża i chłod­na. Wy­obra­zi­łam so­bie, że to so­sny tak wzdy­cha­ją w tym do­brym, czy­stym po­wie­trzu. Cały las roz­brzmie­wał nie­wi­docz­ną or­kie­strą od­gło­sów, po­hu­ki­wa­niem sów i cy­ka­niem ko­ni­ków po­lnych, a z od­da­li do­bie­ga­ło re­cho­ta­nie żab.

Po­czu­łam za­pach pa­lo­ne­go drew­na. Gdzieś poza gra­ni­ca­mi obo­zu Ame­ewa­gan, ale nie­da­le­ko, ktoś roz­pa­lił duże ogni­sko.

– Chęt­nie zja­dłbym pa­rów­kę – roz­ma­rzył się Luke.

Chwi­lę pó­źniej za­ma­ja­czył przed nami czer­wo­ny blask, ale gdy po­de­szli­śmy bli­żej, zo­ba­czy­łam, że to wca­le nie jest ogni­sko.

W le­sie stał bo­wiem, cały roz­świe­tlo­ny od środ­ka, czer­wo­ny na­miot. Ale nie taki praw­dzi­wy, ze skła­da­ny­mi me­ta­lo­wy­mi masz­ta­mi i za­su­wa­nym zam­kiem, jaki mo­żna ku­pić w skle­pie. Ten na­miot był zu­pe­łnie inny i wła­śnie dla­te­go wy­da­wał się tak ta­jem­ni­czy. Luke zna­la­zł gdzieś płach­tę czer­wo­ne­go bre­zen­tu i za­wie­sił ją na ka­wa­łku sznur­ka roz­ci­ągni­ęte­go mi­ędzy dwie­ma so­sna­mi. Na dłu­ższą chwi­lę za­sty­głam bez ru­chu, po­dzi­wia­jąc jego dzie­ło. Mo­głam so­bie ła­two wy­obra­zić, że ten na­miot jest za­cza­ro­wa­ny i je­śli wej­dę do środ­ka, w oka­mgnie­niu znaj­dę się na ma­ro­ka­ńskim tar­go­wi­sku.

– Sam to zro­bi­łeś?

– Tak – po­wie­dział. – Dla cie­bie.

I wła­śnie w tym mo­men­cie po­czu­łam to po raz pierw­szy. Sto­jąc obok Luke’a w ciem­no­ściach i wdy­cha­jąc cie­płe po­wie­trze let­niej nocy, zo­rien­to­wa­łam się, że do­cie­ra­ją do mnie wszyst­kie jego za­pa­chy, na­wet te, któ­re wy­dzie­la­ły naj­drob­niej­sze wło­ski mi­ędzy pal­ca­mi u stóp. Chło­pak na­dal pach­niał je­zio­rem – chłod­ną wo­nią nie­co zgni­łej wil­go­ci. Nie umył zębów po ko­la­cji i w ka­żdym jego od­de­chu wy­chwy­ty­wa­łam te­raz woń chi­li ze wszyst­kich zje­dzo­nych przez nie­go ka­na­pek z mi­ęsem i ke­czu­pem.

A po­tem po­wo­li to do mnie do­ta­rło i aż się cała za­trzęsłam. Po­czu­łam głód oraz pew­no­ść. Nie wie­dzia­łam nic o Pen­ny Wil­son. Mia­łam jed­nak po­czu­cie, że zro­bi­łam kie­dyś coś prze­ra­ża­jące­go, gdy by­łam mała, i lada chwi­la może się to zda­rzyć po­now­nie. Ten na­miot wca­le nie był za­cza­ro­wa­ny i wie­dzia­łam, że jed­no z nas ni­g­dy z nie­go nie wyj­dzie.

– Mu­szę wró­cić – stwier­dzi­łam.

– Nie bądź ta­kim tchó­rzem! Nikt nas tu­taj nie znaj­dzie. Wszy­scy śpią. Nie chcesz się ze mną po­ba­wić?

– Chcę – wy­szep­ta­łam. – Ale…

Wzi­ął mnie za rękę i wpro­wa­dził do środ­ka.

Jak na kry­jów­kę skle­co­ną na­pręd­ce na­miot oka­zał się ca­łkiem do­brze wy­po­sa­żo­ny: dwie pusz­ki spri­te’a, pacz­ka fig New­tons i to­reb­ka chip­sów Do­ri­tos, do tego nie­bie­ski śpi­wór, pu­de­łko z pan­ce­rzy­ka­mi cy­kad, elek­trycz­na lamp­ka, po­wie­ść z se­rii Wy­bierz wła­sną przy­go­dę i ta­lia kart. Luke usia­dł ze skrzy­żo­wa­ny­mi no­ga­mi i wy­ci­ągnął po­dusz­kę ze swo­je­go śpi­wo­ra.

– Po­my­śla­łem, że mo­gli­by­śmy spędzić tu­taj noc. Po­zbie­ra­łem wszyst­kie pa­ty­ki. Zie­mia jest jesz­cze twar­da, ale wy­da­je mi się, że to do­bry tre­ning w sztu­ce prze­trwa­nia. Kie­dy do­ro­snę, za­mie­rzam zo­stać stra­żni­kiem le­śnym. Wiesz, kto to taki?

Po­kręci­łam gło­wą.

– Pa­tro­lu­ją lasy i spraw­dza­ją, czy nikt nie ści­na drzew albo nie za­bi­ja zwie­rząt, albo nie robi in­nych złych rze­czy. Tym wła­śnie za­mie­rzam się zaj­mo­wać.

Si­ęgnęłam po ksi­ążkę z se­rii Wy­bierz wła­sną przy­go­dę. No­si­ła ty­tuł Uciecz­ka z uto­pii. Na okład­ce dwo­je dzie­ci za­gu­bio­nych w dżun­gli, zie­mia pęka pod ich sto­pa­mi i otwie­ra się otchłań. „Wy­bierz jed­no z trzy­na­stu ró­żnych za­ko­ńczeń! Ten wy­bór może pro­wa­dzić do suk­ce­su albo ka­ta­stro­fy!” – prze­czy­ta­łam na okład­ce.

„Ka­ta­stro­fa”. Mia­łam złe prze­czu­cia.

– Chcesz może spri­te’a? – Luke otwo­rzył pusz­kę i mi po­dał. – Masz. Spró­buj ta­kże fig. – Wzi­ął jed­ną i za­czął ją ob­gry­zać. – Ale za­nim zo­sta­nę stra­żni­kiem le­śnym, będę uczest­ni­czył w tria­tlo­nach.

– Co to są tria­tlo­ny?

– Ta­kie za­wo­dy, kie­dy mu­sisz prze­biec sto mil, a po­tem prze­je­chać sto mil na ro­we­rze i prze­pły­nąć sto mil. I to wszyst­ko jed­ne­go dnia.

– To sza­le­ństwo – po­wie­dzia­łam. – Nikt nie może prze­pły­nąć stu mil.

– Skąd wiesz? Pró­bo­wa­łaś kie­dyś?

Ro­ze­śmia­łam się.

– Oczy­wi­ście, że nie.

– No wi­dzisz. Te­raz już wiesz, jak uno­sić się na wo­dzie w nie­sko­ńczo­no­ść. To do­bry po­czątek. Ja po­tra­fię uno­sić się bez ko­ńca, ale mu­szę jesz­cze na­uczyć się pły­wać w nie­sko­ńczo­no­ść. Dla­te­go będę tre­no­wał i tre­no­wał. Tak dłu­go, jak trze­ba, aż będę umiał. A po­tem będę je­ździł na ko­niu po Gó­rach Ska­li­stych i zwal­czał po­ża­ry, i będę miesz­kał w domu na drze­wie, któ­ry so­bie sam zbu­du­ję. Będzie miał dwa pi­ętra jak praw­dzi­wy dom, tyl­ko trze­ba będzie się do nie­go wdra­py­wać po sznu­ro­wej dra­bin­ce, a na dół będzie się zje­żdżać po spe­cjal­nym drągu. – Na­gle zmarsz­czył czo­ło, jak­by coś so­bie uświa­do­mił. – Ale ten drąg do zje­żdża­nia będę jed­nak mu­siał zro­bić z me­ta­lu, żeby mi się nie wbi­ja­ły drza­zgi.

– A jak będziesz jadł? Będziesz po­trze­bo­wał kuch­ni, ale wte­dy może się zda­rzyć, że spa­lisz swój dom.

– Och, będę miał żonę, któ­ra będzie dla mnie go­to­wać. Tyl­ko jesz­cze nie wiem, czy kuch­nia będzie na zie­mi, czy na drze­wie.

– Czy two­ja żona będzie mia­ła wła­sny dom na drze­wie?

– Nie sądzę, żeby po­trze­bo­wa­ła, ale będzie mo­gła mieć wła­sny po­kój na in­nej ga­łęzi, je­śli będzie mia­ła ocho­tę. Moja żona będzie ar­tyst­ką albo kimś ta­kim.

– To brzmi przy­jem­nie – po­wie­dzia­łam smut­no.

– O co ci cho­dzi? My­śla­łem, że lu­bisz być w le­sie.

– Lu­bię.

– My­śla­łem, że to cię ucie­szy.

– Cie­szy mnie. Ale będziesz miał kło­po­ty, je­śli nie wró­cisz do swo­je­go dom­ku kem­pin­go­we­go.

– Och, wszyst­ko mi jed­no. Naj­wy­żej będę ju­tro za karę wy­cie­rać sto­ły w ja­dal­ni. – Nie­dba­le mach­nął ręką. – Będę wie­dział, że było war­to.

„Ju­tro”. To sło­wo za­brzmia­ło dziw­nie, jak­by wy­cie­kło z nie­go wszel­kie zna­cze­nie.

– Nie to mia­łam na my­śli.

– Mo­żesz się mar­twić o to ju­tro rano. Te­raz usi­ądź tu koło mnie i za­gra­my w coś, a po­tem pój­dzie­my spać.

Usia­dłam obok nie­go, a on wy­ci­ągnął ta­lię kart i za­częli­śmy grać. Trzy­mał swo­je kar­ty w gó­rze, a ja wy­ci­ągnęłam jed­ną (oczy­wi­ście tra­fi­łam na Pio­tru­sia). Wzi­ęłam ją i po­ka­za­łam mu, a wte­dy on po­kręcił gło­wą i po­wie­dział, że­bym po­ta­so­wa­ła jesz­cze raz. Nie po­tra­fi­łam sku­pić się na grze. Cały czas czu­łam za­pach pa­pry­ki chi­li, zgni­łych ja­jek i kłacz­ków ba­we­łny. Jego ener­gia, od­wa­ga, pra­gnie­nie, żeby żyć w le­sie – wszyst­ko to ta­kże mia­ło swój za­pach, po­dob­nie jak mo­kre li­ście, sło­na skó­ra i go­rące ka­kao w kub­ku, któ­ry zna kszta­łt jego dło­ni.

– Nie chcę wi­ęcej grać – wy­szep­ta­łam i po­my­śla­łam: „On ni­g­dy nie do­ro­śnie. Ni­g­dy nie będzie stra­żni­kiem le­śnym. Ni­g­dy nie będzie je­ździł na ko­niu. Nie będzie wal­czył z po­ża­ra­mi la­sów. Ni­g­dy nie będzie miesz­kał w domu na drze­wie”.

Luke odło­żył kar­ty i wzi­ął mnie za ręce.

– Nie od­cho­dź, Ma­ren. Chcę, że­byś zo­sta­ła.

Nie chcia­łam zo­stać. Na­praw­dę, na­praw­dę nie chcia­łam. Po­chy­li­łam się i go po­wącha­łam. Za­pach chi­li, zgni­łych ja­jek, kłacz­ków ba­we­łny. Przy­tknęłam war­gi do jego gar­dła i po­czu­łam, jak cały ze­sztyw­niał w ocze­ki­wa­niu. Po­ło­żył rękę na moim war­ko­czy­ku i mu­snął go, jak­by gła­skał ko­nia. Owio­nął mnie jego od­dech, wy­czu­łam w nim za­pach chi­li i zro­zu­mia­łam, że nie ma od­wro­tu.

Nie­pew­nym kro­kiem wy­szłam z czer­wo­ne­go na­mio­tu i ru­szy­łam w stro­nę je­zio­ra. Na skra­ju przy­sta­ni wrzu­ci­łam do wody pla­sti­ko­wą tor­bę na za­ku­py. Po­tem ści­ągnęłam pi­ża­mę i od­rzu­ci­łam ją naj­da­lej, jak mo­głam. Przy­gląda­łam się, jak moja ko­szul­ka z Małą Sy­ren­ką to­nie, i usły­sza­łam bul­go­ta­nie wody w re­kla­mów­ce.

Opa­dłam na brzeg i ko­ły­sząc się tam i z po­wro­tem, z ręka­mi moc­no przy­ci­śni­ęty­mi do ust, sta­ra­łam się stłu­mić krzyk, ale wy­ry­wał się z taką mocą, że wy­da­wa­ło mi się, że lada mo­ment oczy wy­sko­czą mi z or­bit. W ko­ńcu nie mo­głam go dłu­żej po­wstrzy­my­wać, więc po­ło­ży­łam się na de­skach, za­nu­rzy­łam gło­wę i wy­pu­ści­łam go z sie­bie. Krzy­cza­łam tak z ca­łych sił, do­pó­ki woda nie wda­rła mi się do nosa.

Do­pie­ro gdy wra­ca­łam ście­żką wśród so­sen – mo­kra i zzi­ęb­ni­ęta, trzęsąc się na ze­wnątrz, a jed­no­cze­śnie prze­ra­ża­jąco roz­grza­na i pe­łna w środ­ku – do­pie­ro wte­dy po­my­śla­łam o ma­mie. „Och, mamo. Prze­sta­niesz mnie ko­chać, kie­dy usły­szysz, co zro­bi­łam”.

Mo­żli­wie jak naj­ci­szej za­kra­dłam się do swo­je­go dom­ku i wło­ży­łam na ko­stium kąpie­lo­wy za­pa­so­wą pi­ża­mę. Gdy­by ktoś mnie spy­tał, za­mie­rza­łam po­wie­dzieć, że po­szłam tyl­ko do ła­zien­ki. Le­ża­łam na łó­żku i cała się trzęsłam, zwi­ni­ęta w kłębek, moc­no, jak naj­moc­niej, jak gdy­bym mo­gła utrzy­mać cały świat jak naj­da­lej od sie­bie. Chcia­łam być cy­ka­dą. Chcia­łam zrzu­cić skó­rę i zo­sta­wić ją za sobą w za­ro­ślach, żeby nikt nie mó­głby mnie roz­po­znać, na­wet moja mat­ka. By­ła­bym wte­dy zu­pe­łnie inną oso­bą i nie pa­mi­ęta­ła­bym o ni­czym.

Ran­kiem pa­da­ło, a moje pa­znok­cie mia­ły czer­wo­ne ob­wód­ki. Za­rzu­ci­łam pon­czo, scho­wa­łam dło­nie pod spodem i szyb­ko po­bie­głam po ła­zien­ki. W nie­sko­ńczo­no­ść szo­ro­wa­łam dło­nie pod kra­nem, a mimo to ci­ągle to wi­dzia­łam. Jed­na z dziew­cząt wy­szła z ka­bi­ny umyć ręce i zro­bi­ła głu­pią minę. Moje pa­znok­cie były tak czy­ste, jak to tyl­ko mo­żli­we.

Po­szłam za in­ny­mi dziew­czyn­ka­mi do ja­dal­ni tak od­rętwia­ła, że nie czu­łam zie­mi pod sto­pa­mi. Sta­nęłam w ko­lej­ce do bu­fe­tu, wzi­ęłam ja­kie­goś wa­fla, ale nie po­tra­fi­łam ni­cze­go prze­łk­nąć. Kie­row­nik obo­zu sta­nął przed nami i włączył mi­kro­fon.

– Bar­dzo nam przy­kro, ale mu­si­my oznaj­mić, że za­gi­nął je­den z wa­szych ko­le­gów. Dla wa­sze­go bez­pie­cze­ństwa za­wia­do­mi­li­śmy ro­dzi­ców i wszy­scy zo­sta­nie­cie ode­bra­ni dziś po po­łud­niu. Na ra­zie sko­ńczy­cie śnia­da­nie i wró­ci­cie do swo­ich dom­ków. Ni­ko­mu nie wol­no wy­cho­dzić aż do przy­jaz­du ro­dzi­ców.

Wy­szły­śmy z ja­dal­ni i zo­ba­czy­ły­śmy na par­kin­gu sa­mo­cho­dy miej­sco­wej sta­cji te­le­wi­zyj­nej. Kie­row­nik obo­zu nie chciał roz­ma­wiać z dzien­ni­ka­rza­mi.

Dziew­czyn­ki w moim dom­ku stło­czy­ły się wo­kół tu­ry­stycz­ne­go sto­li­ka sto­jące­go po­środ­ku.

– Sły­sza­łam, jak dy­rek­tor roz­ma­wiał z kimś pod ła­zien­ką – wy­szep­ta­ła jed­na z nich. – Oni my­ślą, że Luke zo­stał za­mor­do­wa­ny.

Po­zo­sta­łe wes­tchnęły gło­śno.

– Dla­cze­go mie­li­by tak my­śleć? I kto to zro­bił?

– Dziew­częta! – prze­rwa­ła im na­sza opie­kun­ka. Z ręka­mi za­ło­żo­ny­mi na pier­siach sta­ła w roz­su­wa­nych drzwiach, ob­ser­wu­jąc, jak deszcz za­mie­nia w bło­to ście­żkę mi­ędzy drze­wa­mi. – Nie chcę wi­ęcej sły­szeć ta­kich roz­mów. Na dzi­siaj wy­star­czy.

Przed­tem była bar­dzo we­so­ła, chęt­nie za­pla­ta­ła nam war­ko­cze albo po­zwa­la­ła na ró­żne za­ba­wy. To była moja wina, że już się nie uśmie­cha­ła; moja wina, że Luke znik­nął; moja wina, że wszy­scy mu­szą po­je­chać do domu. Po­ło­ży­łam się na swo­im łó­żku i uda­wa­łam, że czy­tam.

Bu­rza na­dal sza­le­je, woda si­ęga ci do pasa i sto­isz w rze­ce bło­ta. Szłaś przez dżun­glę wie­le dni i nie mo­żesz zna­le­źć su­che­go miej­sca, żeby się prze­spać. Wy­czer­pa­na za­my­kasz oczy i osu­wasz się pod po­wierzch­nię wody, a wte­dy rze­ka cię po­ry­wa i uno­si cię prąd.
KO­NIEC.

Za­mknęłam ksi­ążkę z głębo­kim wes­tchnie­niem. „Chcia­ła­bym, żeby tak było”.

– On po­wie­dział, że Luke sa­mo­wol­nie po­sze­dł do lasu ostat­niej nocy – mó­wi­ła da­lej pierw­sza dziew­czyn­ka, tym ra­zem ci­szej. – Zna­le­źli jego śpi­wór cały we krwi.

– Po­wie­dzia­łam: wy­star­czy.

Nikt już się nie ode­zwał. Po­zo­sta­łe dziew­czyn­ki za­częły za­pla­tać nowe bran­so­let­ki, a ja le­ża­łam w rogu dom­ku i z ca­łych sił pra­gnęłam znik­nąć. Ja­koś po go­dzi­nie przy­je­cha­li pierw­si ro­dzi­ce i dziew­czyn­ki za­częły wy­cho­dzić, jed­na po dru­giej, za­bie­ra­jąc swo­je ba­ga­że.

Zja­wi­ła się moja mat­ka, bla­da i mil­cząca, i za­pro­wa­dzi­ła mnie na par­king. Po­zo­sta­li ro­dzi­ce sta­li w grup­kach, z za­ło­żo­ny­mi ręka­mi albo ner­wo­wo po­brzęku­jąc klu­czy­ka­mi od sa­mo­cho­du. Roz­ma­wia­li ci­cho, pra­wie szep­tem, ale zdo­ła­łam uchwy­cić nie­któ­re sło­wa:

– Sa­mo­wol­nie ucie­kł… Cze­go szu­kał w le­sie… Na tym obo­zie nie ma żad­nej dys­cy­pli­ny…

– Ten kie­row­nik uda­je, że nic się nie sta­ło… Po pro­stu dzi­ęku­ję Bogu, że Bet­sy jest le­piej wy­cho­wa­na…

– Mó­wią, że to zde­cy­do­wa­nie nie był nie­dźwie­dź…

– Śpi­wór był cały prze­si­ąk­ni­ęty krwią. Mó­wią, że nie ma szans, by jesz­cze żył…

– Przy­pusz­czam, że prze­szu­ka­ją je­zio­ro…

– Sły­sza­łem, że prze­słu­chu­ją wszyst­kich w pro­mie­niu dzie­si­ęciu mil. Po­dej­rze­wa­ją, że to mu­siał być ktoś, kto miesz­ka w po­bli­żu.

Gdzie są jego ro­dzi­ce? A je­śli przy­ja­dą, za­nim mama zdąży mnie za­brać, czy wy­star­czy, że na mnie po­pa­trzą, i od razu się do­my­ślą, że to ja? Pu­ści­łam rękę mamy i ucie­kłam z po­wro­tem do dom­ku.

Wszy­scy już po­szli i cała po­ściel le­ża­ła rzu­co­na na ster­tę na drew­nia­nej podło­dze. Wczo­łga­łam się na swo­je miej­sce pi­ętro­we­go łó­żka w rogu i opa­dłam na goły ma­te­rac, cho­wa­jąc twarz w sta­rej, po­zbi­ja­nej po­dusz­ce. Mama we­szła i usia­dła na skra­ju łó­żka.

– Ma­ren – po­wie­dzia­ła ci­cho. – Ma­ren, po­patrz na mnie.

Unio­słam twarz znad po­dusz­ki, ale nie po­tra­fi­łam się zmu­sić, żeby spoj­rzeć jej w oczy.

– Po­patrz na mnie.

Unio­słam wzrok. Była dziw­nie spo­koj­na jak na oso­bę, któ­ra wie, że jej cór­ka ko­goś zja­dła.

– Po­wiedz mi, że to nie­praw­da – po­pro­si­ła.

Zno­wu skry­łam twarz.

– Nie mogę.

Mu­sia­ła mnie wy­nie­ść do sa­mo­cho­du.

„Bied­na dziew­czyn­ka” – mó­wi­li inni ro­dzi­ce. „Strasz­nie moc­no to prze­ży­wa”.

Mama chcia­ła wy­je­chać na­tych­miast. Obóz Ame­ewa­gan znaj­do­wał się trzy go­dzi­ny jaz­dy od na­sze­go domu, ale kie­row­nik miał w kar­to­te­ce nasz ad­res i gdy­by od­kry­li, że by­łam tej nocy ra­zem z Lu­kiem w na­mio­cie, mo­gli­by nas wy­tro­pić. Mama spo­koj­nie mi to wszyst­ko wy­ja­śni­ła i po­wie­dzia­ła, że będę mu­sia­ła ze­brać swo­je rze­czy mo­żli­wie jak naj­szyb­ciej.

– Po pro­stu mu­si­my wy­je­chać?

Po­lu­zo­wa­łam pas bez­pie­cze­ństwa i po­chy­li­łam się do przo­du, opie­ra­jąc po­li­czek na przed­nim sie­dze­niu. Ob­ser­wo­wa­łam, jak wy­cie­racz­ki z pi­skiem prze­su­wa­ją się po przed­niej szy­bie i as­falt zni­ka, roz­ma­za­ny, pod ma­ską sa­mo­cho­du, aż wresz­cie zmącił mi się wzrok. Po­czu­łam się dziw­nie. Mam iść do trze­ciej kla­sy w in­nej szko­le?

– Nie wiem, co jesz­cze mo­że­my zro­bić.

– Po­wie­dzia­łaś, że po­win­nam za­wsze mó­wić praw­dę.

Wes­tchnęła.

– Tak. Ale my­śla­łam o tym, Ma­ren. Nie mo­że­my ni­ko­mu nic wy­ja­wić.

– Ale gdy­bym tak ja opo­wie­dzia­ła im o Luke’u, a ty o Pen­ny…

– To nie ta­kie pro­ste. Cza­sa­mi lu­dzie przy­zna­ją się do mor­der­stwa, któ­re­go nie po­pe­łni­li.

– Po co mie­li­by tak ro­bić?

– Żeby ści­ągnąć na sie­bie uwa­gę, jak sądzę.

Je­cha­ły­śmy da­lej w mil­cze­niu. Sło­wa mamy za­wi­sły mi­ędzy nami: mor­der­stwo i to, że ja je po­pe­łni­łam. A to ozna­cza­ło, że je­stem mor­der­czy­nią. Po­my­śla­łam o Luke’u i jego ko­niu, o jego domu na drze­wie i stu mi­lach, któ­re chciał prze­pły­nąć. Sta­ra­łam się nie my­śleć o jego pal­cach oraz ka­nap­kach, któ­re zja­dł, ani o tym, że jego krew była cie­pła i mia­ła smak sta­rych mo­net.

W moim uchu utkwi­ła te­raz ja­kaś cy­ka­da. Wy­do­sta­ła się ze swo­jej po­wło­ki i sie­dzia­ła, brzęcząc za moim pra­wym okiem. Sku­li­łam się na sie­dze­niu i opa­rłam czo­ło o szy­bę, ale brzęcze­nie tyl­ko się na­si­li­ło.

„Je­stem strasz­nym pie­gu­sem”. „Nie bądź taką babą”. „Mu­szę jesz­cze na­uczyć się pły­wać w nie­sko­ńczo­no­ść”.

Za­częło mnie bo­leć ucho, ale po­wie­dzia­łam so­bie, że to nic w po­rów­na­niu z tym, co on czuł.

– Ale mó­wi­łaś – wy­mam­ro­ta­łam – że nikt tak na­praw­dę nie może uciec od ni­cze­go bez­kar­nie.

Przez kil­ka mi­nut mama się nie od­zy­wa­ła i wy­da­wa­ło mi się, że już mi nie od­po­wie.

– Pew­ne­go dnia będziesz mu­sia­ła po­nie­ść kon­se­kwen­cje tego, co zro­bi­łaś. – Ode­zwa­ła się wresz­cie, wpa­tru­jąc się w dro­gę przed sobą. – Pew­ne­go dnia ktoś ci uwie­rzy.

„Wo­la­ła­bym ra­czej od­po­wie­dzieć za to te­raz” – po­my­śla­łam i po­ta­rłam ucho. „Za­bierz mnie, ka­wa­łek po ka­wa­łku. Moje ży­cie za jego ży­cie”.

Mama po­pa­trzy­ła na mnie w lu­ster­ku wstecz­nym.

– Co się dzie­je?

– Ucho mnie boli.

Kie­dy za­je­cha­ły­śmy pod dom, ból na­si­lił się już tak bar­dzo, że prze­sło­nił gro­zę mi­nio­nej nocy. Sły­sza­łam, jak mama mówi do sie­bie, gdy wy­ci­ąga­ła mnie z sa­mo­cho­du:

– Wie­dzia­łam, że to je­zio­ro jest za­tru­te… Nie sądzę, żeby kie­dy­kol­wiek da­wa­li wam kro­ple do uszu po pły­wa­niu. W ogó­le nie po­win­nam była wy­sy­łać cię na ten głu­pi obóz…

Jej głos brzmiał dziw­nie, jak­by spod wody, z od­le­gło­ści wie­lu mil. Po­ło­ży­ła mnie do łó­żka i wy­trząsnęła z bu­te­lecz­ki kil­ka pa­sty­lek ty­le­no­lu.

Tej nocy ja­kiś mężczy­zna klęczał obok mo­je­go łó­żka i grze­bał w moim uchu, prze­bi­ja­jąc bębe­nek no­żem tak ostrym, że aż nie­wi­docz­nym. Oczy­wi­ście mężczy­zny ta­kże nie po­tra­fi­łam do­strzec, ale wie­dzia­łam, że tam jest i dźga mnie tym no­żem w rytm ude­rzeń mo­je­go ser­ca. „Ukłu­cie. Ob­rót. Ukłu­cie. Ob­rót”. We śnie zo­ba­czy­łam, jak po­ka­zu­je mi bębe­nek mo­je­go ucha, na­bi­ty na czu­bek noża, i przy­ty­ka mi go do warg. Mężczy­zna miał dłu­gie, ko­ści­ste pal­ce i lo­do­wa­ty od­dech. Mama zo­sta­wi­ła w ko­ry­ta­rzu za­pa­lo­ne świa­tło, ale nie po­tra­fi­łam do­strzec jego twa­rzy. Może w ogó­le nie miał twa­rzy.

Ob­ró­ci­łam się i ja­kiś cień po­ja­wił się w ko­ry­ta­rzu.

– Ma­ren? – Mama pod­bie­gła do łó­żka i wsa­dzi­ła pa­lec do mo­ich ust zu­pe­łnie jak wte­dy, gdy by­łam ma­łym dziec­kiem. – Co to jest? Co ty żu­jesz?

„Bębe­nek mo­je­go ucha”.

Opa­dła na ko­la­na, po­ło­ży­ła po­li­czek na łó­żku i za­częła pła­kać.

„Ona go wi­dzi” – po­my­śla­łam. „Ona go wi­dzi i wie, kto to jest, ale nie może nic zro­bić, żeby so­bie po­sze­dł”.

Ran­kiem usły­sza­łam, jak dzwo­ni do agen­cji po­śred­nic­twa pra­cy i mówi, że musi zre­zy­gno­wać ze swo­ich obo­wi­ąz­ków. A po­tem we­szła do mo­jej sy­pial­ni ze szklan­ką na­po­ju im­bi­ro­we­go, sta­ra­jąc się ły­żecz­ką do her­ba­ty roz­mie­szać bąbel­ki.

– Wiem, że on chce mnie uka­rać – po­wie­dzia­łam.

Przyj­rza­ła mi się uwa­żnie.

– Kto?

– Bóg.

– Ma­ren… – Mama usia­dła na skra­ju mo­je­go łó­żka, za­mknęła oczy i po­ta­rła czo­ło u na­sa­dy nosa. – Nie ma żad­ne­go Boga.

– Skąd o tym wiesz?

– Nikt tego nie wie. Ale sądzę, że mo­żna ca­łkiem bez­piecz­nie po­wie­dzieć, że Bóg to coś, co lu­dzie so­bie wy­my­śli­li, by nadać swo­je­mu ży­ciu sens. By mieć ko­goś, kogo mo­gli­by ob­wi­niać, kie­dy dzie­ją się strasz­ne rze­czy.

Sło­wa, któ­rych mama wte­dy nie wy­po­wie­dzia­ła, za­wi­sły w po­wie­trzu, kie­dy już po­szła i zo­sta­łam sama. „Je­śli nie ma Boga, na­sze ży­cie ma sens”.

Nie ja­dłam przez wie­le dni. Nie wy­pi­łam im­bi­ro­we­go na­po­ju i moc­no za­ci­ska­łam usta, ile­kroć mama pró­bo­wa­ła po­dać mi an­ty­bio­tyk. Ja­kieś plam­ki za­częły wi­ro­wać mi przed ocza­mi, moje war­gi skur­czy­ły się i po­pęka­ły, czu­łam pu­sty­nię w ustach, ale nie dba­łam o to. Ból w uchu osła­bł i za­mie­nił się w tępe pul­so­wa­nie. Nie­mal nie sły­sza­łam mamy, gdy bła­ga­ła mnie, że­bym coś wy­pi­ła.

– Je­steś taka od­wod­nio­na. – Chwy­ci­ła mnie za ra­mio­na i pró­bo­wa­ła po­sa­dzić, ale by­łam bez­wład­na. – Je­śli da­lej będziesz tak ro­bić, będę mu­sia­ła za­brać cię do szpi­ta­la.

Nie słu­cha­łam jej. Nie ru­szy­łam się. Wkrót­ce za­mknęłam oczy i wszyst­ko znik­nęło.

Kie­dy się zbu­dzi­łam, le­ża­łam w szpi­ta­lu na od­dzia­le pe­dia­trycz­nym. Mama sie­dzia­ła na krze­śle obok, ob­gry­za­jąc kciu­ki i wpa­tru­jąc się w pust­kę. Na jej ko­la­nach do­strze­głam ja­kąś za­czy­ta­ną ksi­ążkę w ta­niej opra­wie. Po dru­giej stro­nie łó­żka kręci­ła się pie­lęgniar­ka, uśmie­cha­jąc się nie­wy­ra­źnie, gdy ma­ni­pu­lo­wa­ła przy igle wbi­tej w zgi­ęciu mo­je­go łok­cia.

– Za­raz doj­dziesz do sie­bie – wy­mam­ro­ta­ła ko­bie­ta, od­gar­nia­jąc mi wło­sy z czo­ła, jak gdy­by do­brze mnie zna­ła. – Te­raz już wszyst­ko będzie do­brze.

Mama odło­ży­ła ksi­ążkę na pa­ra­pet i po­chy­li­ła się w moją stro­nę, gdy pie­lęgniar­ka prze­szła na dru­gi ko­niec sali, żeby na­pe­łnić mały tek­tu­ro­wy ku­bek wodą z kra­nu. Wzi­ęła mnie za rękę, ale nie po­wie­dzia­ła ani sło­wa. Mama ni­g­dy nie sta­ra­ła się po­cie­szać mnie sło­wa­mi, któ­re nie były praw­dzi­we.

– Dla­cze­go mnie tu przy­wio­złaś? – Na­wet po tym wszyst­kim, co zro­bi­łam, chcia­ła, że­bym żyła da­lej.

– Je­stem two­ją mat­ką – od­pa­rła. – Mu­sia­łam.

– Dla­te­go, że mnie ko­chasz?

Za­wa­ha­ła się na mo­ment. Tak krót­ki, że nikt inny by tego nie za­uwa­żył.

– Oczy­wi­ście – po­wie­dzia­ła i pu­ści­ła moją dłoń, gdy zja­wi­ła się pie­lęgniar­ka z kub­kiem wody.

– Mu­sisz być bar­dzo spra­gnio­na – oświad­czy­ła pie­lęgniar­ka ra­do­śnie.

Pó­źniej tego sa­me­go dnia w drzwiach po­ja­wi­ła się ja­kaś ko­bie­ta, któ­ra nie była pie­lęgniar­ką, i spy­ta­ła, czy może po­roz­ma­wiać z moją mamą. Ode­szły ra­zem ko­ry­ta­rzem i dłu­go nie wra­ca­ły.

Pie­lęgniar­ka przy­nio­sła nową kro­plów­kę.

– Bra­wo! Cie­szę się, że tro­chę wró­ci­ły ci ko­lor­ki. Sko­ro już się obu­dzi­łaś, mo­że­my dać ci coś praw­dzi­we­go do je­dze­nia. Co byś po­wie­dzia­ła na ham­bur­ge­ra na obiad? A na de­ser ga­la­ret­ka albo lody? – Wci­snęła pe­dał ko­sza na od­pad­ki me­dycz­ne i wy­rzu­ci­ła pu­ste opa­ko­wa­nie po kro­plów­ce. – A może ga­la­ret­ka i lody, co? – Uśmiech­nęła się zno­wu w sty­lu „taki nasz mały se­kret”. – Ju­tro, kie­dy tyl­ko za­czniesz jeść i pić, od­sta­wi­my kro­plów­ki. Masz szczęście, Ma­ren.

W ogó­le nie czu­łam się szczęśli­wa. Nie­zna­na ko­bie­ta mó­wi­ła do mnie po imie­niu w miej­scu pe­łnym dziw­nych za­pa­chów, po­spiesz­nych gło­sów i me­cha­nicz­ne­go pi­ka­nia i pisz­cze­nia ró­żnych urządzeń. Sły­sząc swo­je imię w jej ustach, sku­li­łam się w środ­ku.

– Chcę moją mamę – po­wie­dzia­łam. – Kim jest ta ko­bie­ta, któ­ra ode­szła z moją mamą?

– To pra­cow­ni­ca so­cjal­na. Musi po­roz­ma­wiać z two­ją mamą o tym, co trze­ba zro­bić, że­byś się do­brze po­czu­ła.

Kłam­stwo, oczy­wi­ście. Po­pa­trzy­łam jej w oczy, a wte­dy od­wró­ci­ła wzrok i szyb­ko wy­szła z sali.

Po oko­ło go­dzi­nie mama wró­ci­ła. Wy­gląda­ła, jak­by na­praw­dę była bar­dzo zmęczo­na.

– Cze­go ona chcia­ła? – spy­ta­łam.

– Ona my­śli, że cię nie kar­mię.

– I co jej po­wie­dzia­łaś?

– Praw­dę. W ka­żdym ra­zie wi­ęk­szo­ść praw­dy. Po­wie­dzia­łam, że je­steś bar­dzo przy­gnębio­na, po­nie­waż na obo­zie let­nim mia­łaś przy­ja­cie­la, któ­ry zo­stał… – Wes­tchnęła. – Mu­sia­łam po­dać jej szcze­gó­ły, bo ina­czej by mi nie uwie­rzy­ła. – Zbli­ży­ła do sie­bie kciuk i pa­lec wska­zu­jący. – Tyle bra­ko­wa­ło, a po­szła­byś do ro­dzi­ny za­stęp­czej.

Po­pa­trzy­łam na nią zdu­mio­na. Ktoś inny mó­głby mieć ze mną pro­blem.

– Pro­szę, po pro­stu jedz i pij wszyst­ko, co ci przy­nio­są, że­by­śmy mo­gły się stąd wy­do­stać. Do­brze?

Na­stęp­ne­go dnia z sa­me­go rana, za­nim po­ja­wi­ła się mama, pra­cow­ni­ca so­cjal­na wró­ci­ła ze swo­ją pod­kład­ką, do któ­rej mia­ła przy­pi­ęte ró­żne pa­pie­ry. Uści­snęła mi dłoń i po­wie­dzia­ła, że na­zy­wa się Don­na, a po­tem za­da­ła mi mnó­stwo py­tań o mamę i o to, jak wy­gląda na­sze ży­cie. Po­wie­dzia­łam jej, że bar­dzo o mnie dba i za­wsze mam mnó­stwo je­dze­nia, a Don­na uwa­żnie ob­ser­wo­wa­ła, jak pla­sti­ko­wym wi­del­czy­kiem wty­kam so­bie ja­jecz­ni­cę do ust. Wresz­cie sko­ńczy­ły jej się py­ta­nia i zo­sta­wi­ła mnie w spo­ko­ju. Ani razu nie spy­ta­ła o obóz let­ni.

Na­stęp­ne­go dnia wy­pu­ści­li mnie do domu. Mama ob­jęła mnie ra­mie­niem, kie­dy od­pro­wa­dza­ła mnie do sa­mo­cho­du. A gdy wsia­da­łam, zo­ba­czy­łam, że tyl­ne sie­dze­nie jest po jed­nej stro­nie za­sta­wio­ne aż po su­fit pla­sti­ko­wy­mi tor­ba­mi i tek­tu­ro­wy­mi pu­de­łka­mi. Dru­gie tyle to­reb le­ża­ło z przo­du, na sie­dze­niu pa­sa­że­ra, i bez wąt­pie­nia jesz­cze wi­ęcej mama upchnęła w ba­ga­żni­ku. Pod­czas gdy ja wy­ja­da­łam ga­la­ret­kę z pla­sti­ko­we­go ku­becz­ka, mama sta­ra­ła się we­pchnąć do na­sze­go sa­mo­cho­du tak wie­le na­szych rze­czy, jak tyl­ko się dało.
(…)

Camille DeAngelis „Do ostatniej kości”
Tłumaczenie: Jarosław Mikos
Wydawnictwo: Poradnia K
Liczba stron: 328

Opis: Maren Yearly nie tylko łamie serca, ona je pożera. „Do ostatniej kości” jest horrorem, który prowokuje, wstrząsa, pochłania. To przede wszystkim jednak historia o głodzie miłości i akceptacji. Love story na miarę XXI wieku. Porzucona przez rodzinę nastoletnia kanibalka Maren wyrusza w podróż po Ameryce. Zabiera ze sobą trochę pieniędzy i kilka książek, ale też dręczące wspomnienia i swój nienasycony głód. W drodze poznaje chłopaka. Pociągający i tajemniczy Lee widzi Maren taką, jaka jest. Bo i on jest kimś takim jak ona. Przy nim Maren nie czuje się już tak bardzo samotna i przerażona. Dalej jadą razem, para wyrzutków skazanych na ukrywanie się przed ludźmi i… ich zjadanie. We dwójkę Maren i Lee są silni i nietykalni. Ale czy ta więź i bezwarunkowa miłość ocali ich przed samymi sobą i światem, do którego nie należą? „Do ostatniej kości” to oryginalny horror i inteligentnie poprowadzona powieść grozy, która jest jednocześnie przejmującą opowieścią o dojrzewaniu, poszukiwaniu miłości i akceptacji. Książka wytrąca ze strefy komfortu. Autorka stawia w nim ciekawe pytania na temat tabu, przymusu i pożądania. Nic dziwnego, że historią młodych kanibali szybko zainteresowało się kino. Adaptacja filmowa książki Camille DeAngelis w reżyserii Luki Guadagnina była sensacją Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Wenecji i otrzymała nagrody za reżyserię i debiut aktorski. W głównych bohaterów wcielili się Taylor Russell i Timothée Chalamet, z którym reżyser spotkał się wcześniej na planie filmu „Tamte dni, tamte noce” (nakręconego na podstawie powieści André Acimana).

fot. Metro-Goldwyn-Mayer Pictures


Tematy: , , , , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek