Nowa powieść laureatki Pulitzera Jennifer Egan. Przeczytaj fragment „Domku z piernika”
Wydawnictwo Znak Literanova opublikowało najnowszą powieść laureatki Nagrody Pulitzera Jennifer Egan. „Domek z piernika” to swoista kontynuacja najpopularniejszej książki pisarki, „Zanim dopadnie nas czas”. Powraca tu wiele postaci, które wówczas opisała. Nowa powieść ma również podobną strukturę. Akcja „Domku z piernika” rozgrywa się w świecie zdominowanym przez technologie, w którym sztuczna inteligencja i media społecznościowe zatarły granice prywatności i wolności. Każdy może bowiem uzyskać nieograniczonych dostęp do wspomnień innych. Egan, będąc na studiach w związku ze Stevem Jobsem, obserwowała z bliska powstawanie i rozwój firmy Apple, a także motywacje i dylematy jej założyciela. W książce stawia pytania o to, jak wiele informacji o sobie jesteśmy w stanie oddać w zamian za dostęp do wiedzy i do najnowszych technologii? Co czyni nas ludźmi i odróżnia od naszych awatarów stworzonych przez sztuczną inteligencję? Czy ważniejsze są doświadczenia i dobro jednostki czy zbiorowości? Jak wyjść poza schemat w świecie, który w całości opisują algorytmy, i czy jest to w ogóle możliwe? Powieść można już dostać w księgarniach, a poniżej przeczytacie jej fragment.
W drodze do metra (pierwszy raz od dziesięciu lat) przystanął obok słupa latarni upstrzonego ogłoszeniami o zaginionych zwierzętach i używanych meblach. Jego wzrok zatrzymał się na drukowanym plakacie z zaproszeniem do kampusu na wykład antropolożki Mirandy Kline. Bix doskonale znał Mirandę Kline, a ona doskonale znała jego. Rok po stworzeniu Mandali natknął się na jej książkę „Wzorce podobieństwa” i zawarte w niej pomysły wystrzeliły w jego głowie niczym atrament z mątwy, a potem uczyniły go bardzo bogatym. To, że MK (jak czule nazywano Kline w jego świecie) potępiła zastosowanie, jakie Bix i jemu podobni znaleźli dla jej teorii, tylko spotęgowało jego fascynację tą kobietą.
Do plakatu przypięto zszywkami napisaną ręcznie ulotkę: „Porozmawiajmy! Wielkie pytania z różnych dziedzin zadawane prostym językiem”. Po wykładzie Kline za trzy tygodnie zaplanowano spotkanie. Bix poczuł, że jego serce w obliczu tego zbiegu okoliczności przyspiesza. Zrobił zdjęcie plakatu, a potem, dla zabawy, oderwał jeden z papierowych pasków u dołu ulotki i wsunął go do kieszeni, zadziwiony tym, że nawet w nowym świecie, który pomógł stworzyć, ludzie wciąż przyczepiają kartki do słupów latarni.
2
Trzy tygodnie później znalazł się na siódmym piętrze jednego z tych majestatycznych poszarzałych gmachów w pobliżu Uniwersytetu Columbia – może nawet tego samego, który wcześniej podziwiał z dołu. Mieszkanie odznaczało się przyjemnym podobieństwem do tego z jego wyobraźni: zniszczony parkiet, przybrudzone białe gzymsy, oprawione w ramki ryciny powieszone na ścianach oraz nad drzwiami, a także powtykane między rzędy książek i małe rzeźby (właściciele mieszkania byli profesorami historii sztuki).
Oprócz gospodarzy i jeszcze jednej pary wszystkich ośmioro uczestników grupy Porozmawiajmy było dla siebie obcymi ludźmi. Bix postanowił zrezygnować z wykładu Mirandy Kline (o ile w ogóle zdołałby załatwić sobie wejściówkę). Jej niechęć do jego osoby sprawiła, że obecność na nim wydawała mu się niestosowna. Nawet w przebraniu. Przebrał się za Waltera Wade’a, magistranta inżynierii elektrycznej – czyli za samego Bixa sprzed siedemnastu lat. Miał czelność po tak długim czasie pozować na studenta, ponieważ był przekonany, że w wieku czterdziestu jeden lat wygląda o wiele młodziej niż większość białych. Pomylił się jednak, zakładając, że pozostali członkowie grupy dyskusyjnej będą biali: Portia, historyczka sztuki i gospodyni spotkania, okazała się Azjatką; przyszła także latynoska profesor zoologii pochodząca z Brazylii. Rebecca Amari, najmłodsza ze wszystkich, doktorantka socjologii (jedyna studiująca oprócz „Waltera Wade’a”), wydawała się etnicznie niejednoznaczna i, jak przypuszczał, czarna – pojawiła się między nimi iskierka porozumienia. Poza tym Rebecca była rozbrajająco ładna, co podkreślały, zamiast przysłaniać, jej okulary w stylu Dicka Tracy’ego.
Na szczęście Bix uciekł się do innego sposobu zatajenia tożsamości. Kupił przez internet chustę z wystającymi spod niej z tyłu dredami. Była horrendalnie droga, ale dredy wyglądały jak prawdziwe i sprawiały też takie wrażenie w dotyku, a ich ciężar między łopatkami przypominał dotknięcie ducha. Bix doświadczał tego ciężaru przez wiele lat i z przyjemnością poczuł go znowu.
Gdy wszyscy usadowili się na kanapach i krzesłach oraz się przedstawili, Bix nie zdołał powstrzymać ciekawości.
– I jak było na wykładzie Mirandy Kline?
– Zaskakująco zabawnie – odpowiedział Ted Hollander, historyk i mąż Portii. Chyba dobiegał sześćdziesiątki, wydawał się o jedno pokolenie starszy od żony. Ich maleńka córka właśnie wtargnęła do salonu, ścigana przez nianię studentkę. – Myślałem, że będzie ponura, a była wręcz dowcipna.
– Robi się ponura przez tych, którzy kradną jej pomysły – stwierdziła Fern, dziekanka Wydziału Studiów Kobiecych, która sama sprawiała wrażenie ponurej.
– Ludzie wykorzystują jej pomysły w sposób sprzeczny z jej zamierzeniami – orzekł Ted. – Ale wątpię, żeby nawet ona nazywała to kradzieżą.
– Nazywa to „perwersją”, prawda? – wtrąciła nieśmiało Rebecca.
– Mnie zaskoczyła jej uroda – wyznała Tessa, młoda wykładowczyni specjalizująca się w tematyce tańca, której mąż Cyril (matematyk) także uczestniczył w spotkaniu. – Mimo jej sześćdziesięciu lat.
– Ehmm – chrząknął dobrodusznie Ted. – Sześćdziesiąt lat to nie aż tak dużo.
– Czy jej wygląd ma tu jakieś znaczenie? – zwróciła się Fern do Tessy wyzywającym tonem. Cyril, który we wszystkim brał stronę Tessy, żachnął się na to pytanie.
– Miranda Kine powiedziałaby, że tak – odparł. – Ponad połowa Cech Podobieństwa wymienionych w jej książce ma coś wspólnego z wyglądem.
– „Wzorce podobieństwa” prawdopodobnie wyjaśniłyby reakcję każdego z nas na Mirandę Kline – zauważyła Tessa.
Mimo potakujących pomruków Bix był pewny, że poza nim (a on nie zamierzał się do tego przyznać) tylko Cyril i Tessa przeczytali dzieło Kline, cienką monografię pełną algorytmów obrazujących zjawiska zaufania i wpływów wśród członków pewnego brazylijskiego plemienia. Często nazywano je Genomem Skłonności.
– To smutne – powiedziała Portia. – Kline jest bardziej znana z tego, że jej koncepcję zaadaptowały firmy z branży mediów społecznościowych, niż z samej koncepcji.
– Gdyby jej nie zaadaptowały, na jej wykład nie przyszłoby pięćset osób – odrzekł Eamon, historyk kultury z uniwersytetu w Edynburgu, piszący książkę o recepcji produktów. W jego pociągłej kamiennej twarzy Bix dostrzegł cień podejrzanej ekscytacji, co skojarzyło mu się z obrazem zwyczajnego domu skrywającego w swoich murach laboratorium metamfetaminy.
– Może walka o pierwotną intencję swojej pracy to jej sposób na zachowanie łączności z nią… albo na zachowanie własności – zasugerowała Kacia, pochodząca z Brazylii profesorka zoologii.
– Może wymyśliłaby już jakieś nowe teorie, gdyby nie była tak zajęta walką o stare – odparował Eamon.
– Ile przełomowych teorii może wyprodukować jedna osoba w ciągu swojego życia? – spytał Cyril.
– Właśnie – mruknął Bix i poczuł łaskotanie znajomego strachu. – Zwłaszcza jeśli późno zaczęła – dodała Fern.
– Albo jeśli urodziła dzieci – wtrąciła Portia, rzucając lękliwe spojrzenie na kolorową kuchenkę córki stojącą w kącie salonu.
– To dlatego Miranda Kline zaczęła późno – powiedziała Fern. – Urodziła dwie córki, jedną po drugiej, a mąż odszedł od niej, jak były jeszcze w pieluchach. Kline to jego nazwisko, nie jej. Był jakimś producentem muzycznym.
– Nieźle popieprzone. – W ramach swojego kamuflażu Bix zmusił się do przekleństwa. Słynął z tego, że nie przeklina. Jego matka, nauczycielka gramatyki w szóstych klasach, miała nudną monotonię i infantylną treść przekleństw w tak miażdżącej pogardzie, że zdołała je pozbawić ich transgresyjnej mocy. Później Bix napawał się wyjątkowym statusem, jaki nieprzeklinanie zapewniło mu wśród innych liderów techniki, słynących z niechlubnych wulgarnych wybuchów złości.
– Tak czy inaczej jej mąż już nie żyje – dodała Fern. – Do diabła z nim.
– Ooch, jest wśród nas afirmantka srogiej kary – odezwał się Eamon, sugestywnie poruszając brwiami. Mimo uzgodnienia, że będą używali „prostego języka”, pracownicy naukowi mieli beznadziejną skłonność do akademizowania. Bix wyobraził sobie rozmowy łóżkowe Cyrila i Tessy przed snem, zawierające takie słowa jak „dezyderat” i „czysto hipotetycznie”.
Rebecca pochwyciła jego spojrzenie i Bix się uśmiechnął – doznanie równie oszałamiające, jakby zdjął koszulę. Przed rokiem, na imprezie z okazji swoich czterdziestych urodzin, dostał w prezencie lśniącą broszurę zatytułowaną „Bixominy”, która przedstawiała, ze zdjęciami, cały system znaczeń przypisywanych ledwie zauważalnym ruchom jego oczu, rąk i ciała. Gdy jeszcze był jedynym czarnym doktorantem w laboratorium inżynierii Uniwersytetu Nowojorskiego, śmiał się głośno z żartów innych ludzi i próbował sam ich rozśmieszać, co wywoływało w nim poczucie pustki i przygnębienia. Po obronie doktoratu skończył ze śmianiem się w pracy, potem skończył z uśmiechaniem się i zamiast tego pielęgnował wizerunek człowieka hiperuważnego i zaabsorbowanego. Słuchał, patrzył, lecz prawie wcale nie reagował w widoczny sposób. Ta surowa dyscyplina pogłębiła jego skupienie, wynosząc je do poziomu, który – z perspektywy czasu nie miał co do tego wątpliwości – pomógł mu przechytrzyć i zmylić sprzymierzone siły trwające w gotowości, żeby go wchłonąć, wykorzystać, wymanewrować i zastąpić białymi mężczyznami, których wszyscy się spodziewali. I oczywiście tacy się pojawili – z góry i z dołu, ze środka i ze wszystkich stron. Czasami byli przyjaciółmi, czasami im ufał. Ale nigdy za bardzo. Przewidział każdą kampanię mającą go umniejszyć albo wysadzić z siodła, na długo zanim się wykluła, a kiedy już powstała, miał na nią gotową odpowiedź. Nie zdołali go wyprzedzić. Ostatecznie część z nich zatrudnił, zaprzęgając ich podstępną energię, by pchnąć do przodu własne dzieło.
Nawet rodzony ojciec Bixa podchodził do jego kariery nieufnie. Jako były pracownik firmy, noszący srebrny zegarek podarowany mu w chwili przejścia na emeryturę z kierowniczego stanowiska w przedsiębiorstwie z branży ogrzewania i chłodnictwa pod Filadelfią, bronił decyzji burmistrza Goode’a o zbombardowaniu domu „nierobów” z MOVE, którzy w 1985 roku „postawili go w sytuacji bez wyjścia” (tak brzmiały jego słowa). Bix miał szesnaście lat i kłótnie z ojcem o to bombardowanie, wskutek którego uległy zniszczeniu dwa bloki, stworzyły między nimi przepaść, która nigdy się do końca nie zasklepiła. Nawet teraz czuł powiew jego dezaprobaty – ponieważ za bardzo się wychylił albo został celebrytą (a zatem celem), bądź też dlatego, że nie wyciągnął nauki z ojcowskich wykładów (wygłaszanych ochoczo aż po dziś dzień zza steru małej łódki motorowej, w której ojciec wędkował u wybrzeża Florydy). Ich refren – w uszach Bixa – brzmiał: „Mierz nisko, bo inaczej oberwiesz”.
– Zastanawiam się – zaczęła nieśmiało Rebecca – czy to, co spotkało teorię Mirandy Kline, czyni z niej postać tragiczną. To znaczy w sensie starogreckim.
– Interesujące – powiedziała Tessa.
– Na pewno mamy tu gdzieś „Poetykę” – odezwała się Portia, a Bix patrzył ze zdumieniem, jak Ted wstaje z krzesła, by poszukać papierowego egzemplarza. Chyba żaden z tych naukowców nie miał czegoś takiego jak choćby BlackBerry, a tym bardziej iPhone’a – w 2010 roku! Czuł się tak, jakby infiltrował podziemie luddystów! Sam też się podniósł, niby po to, by pomóc Tedowi w poszukiwaniach, lecz tak naprawdę potrzebował pretekstu, żeby rozejrzeć się po mieszkaniu. Wzdłuż każdej ściany ciągnęły się wbudowane regały, nawet w korytarzu, a on chodził wśród nich spokojnym krokiem, przyglądając się grzbietom wielkich albumów o sztuce w twardych okładkach i starym pożółkłym książkom w miękkiej oprawie. Tu i ówdzie stały na półkach wypłowiałe zdjęcia w ramkach: mali chłopcy uśmiechający się przed nieforemnym domem na tle stosów zgrabionych liści, zasp albo bujnej letniej zieleni. Chłopcy z kijami bejsbolowymi, z piłkami futbolowymi. Kim mogli być? Odpowiedź przyniosło zdjęcie ukazujące znacznie młodszego Teda Hollandera podnoszącego jednego z nich, by mógł zatknąć gwiazdę na czubku choinki. Profesor miał zatem poprzednie życie – na przedmieściach albo może na 24 wsi, gdzie przed nastaniem fotografii cyfrowej wychowywał synów. Czy Portia była jego studentką? Dzieliła ich sugestywna różnica wieku. Ale dlaczego od razu zakładać, że Ted porzucił swoje dawne życie? Może to ono go porzuciło.
Czy można zacząć od nowa bez porzucenia wszystkiego?
(…)
Jennifer Egan „Domek z piernika”
Tłumaczenie: Anna Gralak
Wydawnictwo: Znak Literanova
Liczba stron: 464
Opis: Nigdy nie ufaj domkowi z piernika… Bix, półbóg technologii, chciał odzyskać wspomnienia z pewnego dnia swojej młodości. Stworzył aplikację, która podbiła świat. Dzięki programowi Poznaj swoją podświadomość użytkownicy mogli uzyskać nieograniczony dostęp do wspomnień innych. Musieli jedynie wgrać swoją pamięć – i robili to chętnie, niczym dzieci wchodzące do domku Baby Jagi. Bo zbiorowość jest jak grawitacja: prawie nikt nie potrafi jej się oprzeć – aż w końcu poddajemy się jej całkowicie. A potem już nie ma odwrotu. W „Domku z piernika” Laureatka Pulitzera przygląda się rzeczywistości, u progu której stoimy jako ludzkość.
fot. © Pieter M. Van Hattem
Kategoria: fragmenty książek