Mamy już fragment nigdy niepublikowanej powieści Marka Hłaski „Wilk”!
Prezentujemy fragment niepublikowanej dotąd, debiutanckiej powieści Marka Hłaski „Wilk”, która ukaże się we wrześniu nakładem wydawnictwa Iskry.
Uliczka była brudna. Uliczka przycupnięta drewnianymi, zapadłymi koślawo w ziemię domkami jak wszystkie inne ulice Marymontu: piaszczyste i krzywe, krzywe ? jakby je ktoś pijanymi wyznaczał krokami.
Pasowały jednak te płotki i do krzywej latarni na rogu, i do ciemnego sklepu z piwem i warzywami. Schodziło się doń po wygryzionych, skrzypiących schodkach, piszczały drzwi, jęczał przeciągle dzwonek i gruba sklepiczarka Masołowska podnosiła znad kontuaru wyblakłe, senne oczy.
Pachniały mocno i mdławo warzywa, muchy kołysały się na lepach, a z blaszanego szyldu Haberbuscha uśmiechał się reklamowo zażywny, rumiany staruszek z kuflem pienistego piwa w ręku. W miejscu nosa odprysnęła emalia i patrząc na staruszka, odnosiło się wrażenie, że szczury odgryzły mu wspomniany organ. Bo po ulicy przemykały tłuste, spasione szczury: chyba tylko one jedne syte na tej ulicy.
Najwięcej ich było w śmietnikach, pomiędzy którymi rozkraczały się Cygańskie Budy, przy ulicy, która nazywała się dumnym imieniem Marii Kazimiery. W śmietnikach dzieci babrały się radośnie, wyszperywały stamtąd niepojęte skarby: puszki po sardynkach, nadtłuczone butelki i poszczerbione, wyłysiałe grzebienie.
To wszystko. Zwykła ulica, marymoncka ulica. Nawet nie można napisać, że bruk był wyboisty i dziurawy ? wcale go nie było.
Podczas gwałtownych jesiennych lub wiosennych deszczy ulica zamieniała się w olbrzymią czarną kałużę, po której dzieci puszczały łódki zrobione z gazety.
Było to zależnie od umowy: Morze Czarne, Ocean Atlantycki lub Zatoka Cudnej Przygody. I nad brudną kałużą unosiły się duchy straszliwych korsarzy, wąsatych, z kindżałami za pasem, płynęły buńczuczne fregaty, rozbrzmiewały krwiożercze okrzyki, huczały groźnie salwy spiżowych dział.
A armatą był mały, chudy Icek od Grynszpanów, który oprócz gruźlicy i wyświechtanej jarmułki na rudym łebku miał jeszcze cudowny dar naśladowania głosów ptaków, strzałów, a także tramwaju z wiaduktu. Rudek umarł którejś październikowej, rozchlapanej nocy, umarł ? z wyrazem zdziwienia w niebieskich, prawie lazurowych oczach, oczach zgoła nieżydowskich, oczach ? koloru nieba nad Zatoką Cudnej Przygody. Przygody, gdzie spieniona woda rozbija się o postrzępione, ostroszczyte skały, gdzie białe mewy biją skrzydłami o fale i wiatr huczy w dumne, korsarskie żagle.
Rozmaicie biegły uliczki marymonckie: w dół, łagodnie spływały do Wisły, i pięły się piaszczysto, z wysiłkiem pod górę. Okrążały się wzajemnie łukiem i krzyżowały ze sobą jak ludzkie nieszczęścia. Stanowczo ludzie z Marymontu nie mieli zmysłu estetycznego ? ludzie z ulicy Godowskiej, furmani ze stajni Lewańskiego na Szlacheckiej, szewcy z Pekinu na Warszawskiej i ci, dla których nie było miejsca pod słońcem ? bezrobotniaki z Cygańskich Bud, których głównym zajęciem był brak zajęcia, i z innych, takich samych ulic: biednych, głodowskich. A na ulicy Potockiej chlapało się w kałużach stadko kaczek, mlaskając płaskimi, czerwonymi dziobami. Na kaczuszki dybał w skupieniu kot siedzący na płocie. Mrużył do słońca zbójeckie oczy i wysuwał koniuszek ostrego języka. A na ulicy Kamedułów, gdzie jedną stroną ulicy waliły się rudery, a drugą płynęła mętna łacha, wyciągał się w niebo czerwony komin Warszawskiej Fabryki Wyrobów Blaszanych Bielany, którą ludziska nazywali ? Blaszanka.
Przy tych ulicach krzywych i prostych, idących z góry na dół i z dołu do góry, długich i krótkich, prowadzących od jednej bidy do drugiej, w tym całym pokurczonym labiryncie głodu stały domki i domy rozmaite. Domy chwackie i bogackie, murowane, przemawiające do oka solidną czerwienią cegły, stawiane pod winkiel i pion staranną rzemieślniczą ręką, i drewniane, krzywe chałupiny stojące z boku: zastrachane i jakby zawstydzone takim sąsiedztwem, a na ostatku jeszcze ni to domy, ni to budy, sklecone byle jak i nie wiadomo z czego, połatane blachą i skrawkami papy znalezionej na budowie, po prostu czort wie co, najeżone nieprzyjaźnie zardzewiałymi rurami od piecyków. I to stojące gdzie? Jak na pusty śmiech i urągowisko ? przy ulicy Potockiej, ulicy, zdawało się z nazwy ? hrabiowskiej.
Na tej hrabiowskiej ulicy nigdy żaden hrabia nie mieszkał ani chyba nawet nie przechodził, bo musiałby ugrząźć w piachu i we własnym wstydzie. Owszem, trochę dalej ? w Pekinie na Warszawskiej ulicy ? był taki jeden, co twierdził, że pochodzi z nieślubnych hrabiów, tylko go zła matka porzuciła.
A obok, na ulicy Szlacheckiej, mieszkali dwaj bracia Zielińscy, o których pieśni śpiewano po więzieniach jak Polska długa i szeroka. Ci nie mieli żadnych pretensji do hrabiowskich tytułów i pałek: trzymali za mordę całą dzielnicę, a ulice, po których chodzili, były starannie omijane przez granatowych.
W cieniu ich sławy żyli sobie w krótkich przerwach pomiędzy więziennymi odsiadkami bracia Michalszczaki ? złodzieje dolinowi, czyli fachowo mówiąc ? szopenfeldziarze, oraz ojciec z synem Kosiorki ? szpicle, żyjące z łaski pana komisarza Pogorzelskiego. Wyżej, na samym szczycie piaszczystej ulicy, mieszkał najsłynniejszy z najznakomitszych: bandzior Leon, którego zdrobniale, pieszczotliwie przezywano ? Loluszka, bo podobno był to człowiek o gołębim sercu i zanim począł z nożem chodzić po prośbie, to dziesięć lat chodził za pracą: ? ?Ślusarz jestem, wielmożni panowie, na wojnie byłem, medal mam?? ? ale się nie doprosił.
Cóż więcej można jeszcze napisać o pięknej dzielnicy Marymont?
Na Potockiej, koło wodociągu, drzemał całymi dniami magistracki dziad i pobierał od kobiet po groszu za kubeł wody. Tym, co często i gęsto nie mieli ani grosza bożego, dawał bardzo rzadko za darmo, bo serce miał niemagistrackie.
Przy Potoku ? knajpa Turalskiego, nieco dalej, na Bielanach ? słynny Bochenek, gdzie nierzadko ludzie roznosili się na nożach o drobiazgi.
Było także boisko sportowe, założone przez tak zwane dobre panie z Koła Polek, gdzie RKS Marymont rozgrywał mecze piłki nożnej z Makabi, rozgrywał nie tylko za pomocą piłki. Drużyna żydowska wychodziła po meczu na czworakach, a w następną niedzielę rewanżowała się analogicznie w rodzinnej Falenicy czy Otwocku.
Poza tym, wiadomo: jesienią grząskie błoto, zimą jeszcze chłodniej i głodniej, aby tylko człowiekowi na gorsze, latem gorąco i jeszcze gorzej, bo nie było śniegu, do którego chodzili bezrobotni na magistrackie odgarnianie, a wiosną ? niebo czyste i przejrzyste, niebo wesoło roześmiane.
Ale niebo jest wysokie, bardzo wysokie, i nie widzi twarzy ludzi, którym błękitnieje. Jednak jesienią, kiedy niechętne i szare wisiało ciężko nad Marymontem, wszyscy tęsknili do tamtej bezkresnej ultramaryny: i robotnicy od pana dyrektora Więckowskiego z Blaszanki, ordynarnie wzbogaconego chama, który ich oszukiwał po pańsku, i robotnicy ze Śmigłówki, których oszukiwał i żałował po chamsku trochę par excellence inteligentny, szpakowaty pan dyrektor, i ci, dla których nie było miejsca pod słońcem ? z Cygańskich Bud, i smutny nożownik Loluszka, którego oszukał cały świat, a przecież papiery miał, na wojnie był i order dostał ? za ojczyznę.
(…)
Marek Hłasko „Wilk”
Tłumaczenie:
Wydawnictwo: Iskry
Liczba stron: 348
Opis: Nigdy nie opublikowana powieść Marka Hłaski „Wilk”, która była jego debiutem literackim, choć na publikację musiała czekać 62 lata. „Wilk” to historia chłopaka z Marymontu, dorastającego w dwudziestoleciu międzywojennym. Rysiek Lewandowski mieszka w biednej dzielnicy. Środowisko lumpenproletariatu to głównie złodzieje i bezrobotni, bezustannie szukający okazji do zarobienia kilku groszy. Młody chłopiec, zapatrzony w westerny, szuka dla siebie szlachetnego wzorca do naśladowania, aby zmienić otaczające go realia. Śni o lepszym życiu, nie do końca wiedząc, czym to ?lepsze życie? ma być.
TweetKategoria: fragmenty książek