Mało co tak psuje kobiecie premierę jak męski trup na sedesie. Przeczytaj fragment komedii kryminalnej „Nagle trup” Marty Kisiel

20 maja 2022

Wydawnictwo Mięta, które założyły Katarzyna Berenika Miszczuk i Agnieszka Trzeszkowska-Bereza, opublikowało pierwszą książkę w swoim katalogu. Pod szyldem oficyny ukazała się komedia kryminalna Marty Kisiel zatytułowana „Nagle trup”. Akcja powieści osadzona jest w branży książkowej. Gdy w toalecie siedziby wydawnictwa znaleziony zostaje trup redaktora, pozornie poukładany świat redakcji wywraca się do góry nogami. W nowej książce autorki „Dożywocia” i „Dywanu z wkładką” czekają nas nieoczywista zagadka kryminalna, kulisy pracy wydawniczej i humor w duchu Joanny Chmielewskiej. Poniżej możecie przeczytać pierwszy rozdział powieści „Nagle trup”.

PROLOG

Redaktor Chojnowski spoczywał na sedesie w pozie niedbałej, będąc wyraźnie pod wpływem grawitacji. Głowa opadła mu ciężko na pierś, okulary zatrzymały się tuż przed czubkiem nosa, a wystająca spod rozpiętej wiatrówki koszula w radosne wzory wydęła na brzuchu. Pewnie zsunąłby się całkiem na podłogę, gdyby nie jego nogi w szarych bermudach, które zatrzymały się jednym kolanem na załomie ściany, drugim zaś na umywalce, działając jak blokada. W rezultacie mężczyzna na pierwszy rzut oka przypominał skomplikowane skrzyżowanie żaby z ludzkim paragrafem. Jedynie stopy w mokasynach z czerwonego zamszu prezentowały się stylowo – bez skarpetek, jak należy. Lecz i ten przebłysk męskiej elegancji bladł nieco wobec faktu, że redaktor Chojnowski, choć w pozie swobodnej, na sedesie prezentował się przede wszystkim niezaprzeczalnie sztywno.

Przedstawiciele wydawnictwa w osobach zastygłego w drzwiach praktykanta Olafka oraz wyzierającej mu spod pachy Kasi przyglądali się sparagrafowanym zwłokom w głębokim oniemieniu.

– No, jak to mówią – wymamrotała w końcu Kasia – kiedy deadline wejdzie zbyt mocno…

ROZDZIAŁ 1

Brama wjazdowa była wciśnięta między nadgryzione zębem czasu kamienice, które ciągnęły się wzdłuż całej ulicy, i nie prezentowała się zbyt zachęcająco. Prawdę mówiąc, robiła wrażenie wręcz zniechęcające. Była głęboka, ciemna i trochę za wąska, żeby dało się w nią wjechać swobodnie czymkolwiek szerszym od malucha.

Starszy posterunkowy Michał Mogiła zatrzymał służbowy samochód w połowie skrętu w prawo i czekając z włączonym migaczem, aż chodnik przed nim opustoszeje, spojrzał pytająco na swojego pasażera. Ten w odpowiedzi pokiwał głową, że owszem, to właśnie tutaj. Tak mu podpowiadała dobra znajomość miejscowej topografii oraz jeszcze lepsza nawigacja w telefonie.

Przepuściwszy ostatniego pieszego, który w ten dość wczesny sierpniowy poranek kroczył przez świat krokiem ewidentnie wczorajszym, Michał ruszył pomalutku.

– Zmieścisz się, zmieścisz – zapewnił go pasażer, kiedy Mogiła przeciskał samochód centymetr za centymetrem między odrapanymi murami, modląc się w intencji służbowych lusterek.

– A jak nie?

– Będzie słychać.

Po drugiej stronie wąska gardziel otwierała się na wewnętrzne podwórko służące za chaotyczny parking. Pośrodku, w cieniu dwóch dorodnych drzew, pyszniła się bura bryła murowanego śmietnika z zadaszeniem. Stopień zakratowania okien na wysokości parteru oraz upstrzenia elewacji tabliczkami w różnych kolorach i kształtach wyraźnie zdradzał, że w budynkach po prawej mieściły się lokale mieszkalne, zaś w tych po lewej i na wprost lokale usługowe i warsztaty. Sam przejazd prowadził dalej prosto, do kolejnej bramy. Kawałek przed nią, dokładnie pod wymalowanym wielkimi wołami napisem NIE PARKOWAĆ, jeden za drugim stały dwa radiowozy. Mogiła zatrzymał się zaraz za nimi.

– Z rejonowej ktoś już jedzie? – rzucił do swojego pasażera.

– No. Podobno Buli.

– Buli? – powtórzył Michał, szczerze zdziwiony.

– Uhm.

O ile Michał Mogiła kojarzył, prokurator Buliński, zwany pieszczotliwie Bulim, ciałem, duchem, doświadczeniem i dyspozycją zawodową co prawda wciąż przynależał do prokuratury rejonowej, ale tylko do połowy sierpnia. Od następnego poniedziałku miał kontynuować karierę w prokuraturze okręgowej, oddalonej stąd o prawie sto kilometrów. Podobno zdążył już nawet przewieźć do nowego mieszkania wszystkie swoje rzeczy; w starym zostały mu tylko ciuchy na zmianę, szczoteczka do zębów i kubek. Jeżeli ta sprawa się przeciągnie, Bulego czeka sporo jeżdżenia. Bulego… albo ich.

Wysiedli z samochodu i rozejrzeli się po podwórku. Żadnych gapiów, a to świetnie. Cisza i dyskrecja z zasady dobrze robiły śledztwom.

– Weź ogarnij te tamte – rzucił Pozgonny i ruszył w stronę pilnowanych przez mundurowego drzwi wejściowych z białego PCV.

Michał Mogiła skinął głową. Przez te ostatnie dwa lata zdążył się trochę przyzwyczaić, poza tym od początku nie miał żadnych złudzeń. Nie dostał tej roboty ani za wybitną służbę, ani za piękne oczy, ani nawet za nazwisko. Stałby teraz z suszarką za jakimś krzakiem i suszył ku chwale lokalnego budżetu, jak na żółtodzioba przystało, gdyby czystym zrządzeniem losu nie był jedynym policjantem w powiecie, którego starszy sierżant Jerzy Pozgonny nie przyprawiał o ciężką nerwicę. Mało tego. Mogiła nie tylko znosił lakoniczność wyższego szarżą ze stoickim spokojem, ale też chwytał w lot rzucane półgębkiem komunikaty, wydobywając z nich pokłady ukrytych treści.

Jak teraz. „Te tamte” oznaczało świadków w liczbie trzech, z którymi należało się w miarę szybko rozmówić. Siedzieli na krawężniku w cieniu drzewa, z dyskretną asystą mundurowego, i w trybie przyspieszonym mierzyli się z koncepcją śmiertelności rodzaju ludzkiego, którą postanowiła im zaprezentować rzeczywistość. I to podobno z bliska.

Mogiła skinieniem głowy najpierw poprosił mundurowego na bok.

– Więc tak – zaczął mundurowy, posiłkując się notatkami. – Grzymska Katarzyna, Hanzel Olaf i Krawczyk Arkadiusz. Pracują w tej tutaj kamienicy, ulica Górnicza trzydzieści pięć a, w wydawnictwie… Ja… Mas. JaMas. Dziwna nazwa.

– Który to Krawczyk, a który Hanzel?

– Krawczyk to ten większy. Dużo większy.

– Zauważyłem. I kto znalazł zwłoki?

– Grzymska i ten mniejszy. Hanzel.

– I te zwłoki znaleźli w… – Michał Mogiła dobrze pamiętał treść zgłoszenia, które otrzymali kwadrans przed ósmą rano, wolał się jednak upewnić.

– W toalecie pracowniczej – dopowiedział mundurowy.

Tak, to by się zgadzało. No, mniej więcej. „Zwłoki w toalecie” brzmiały bardziej neutralnie niż zgłoszony dyspozytorowi rozhisteryzowanym głosem „trup na kiblu”.

– Znamy już może tożsamość? Tych zwłok?

– Świadkowie byli zgodni, zwłoki zostały zidentyfikowane jako niejaki Chojnowski. Paweł bądź… Piotr. No, w kwestii imienia zdania są podzielone – zakończył mundurowy i zamknął notatnik.

Szczęśliwi znalazcy zwłok Chojnowskiego Pawła vel Piotra siedzieli na murku otaczającym niegdyś trawnik, obecnie zaś szare klepisko, i gapili się na ceglaną elewację kamienicy przed sobą.

– Dzień dobry, starszy posterunkowy Michał Mogiła, komenda powiatowa policji – przedstawił się funkcjonariusz. – Chciałbym zadać państwu kilka pytań, jeżeli są państwo w stanie…

Katarzyna Grzymska i Olaf Hanzel – słodkie dziewczę w zwiewnej sukieneczce w kwiatki i białych tenisówkach oraz klasowy prymus odprasowany w kancik – nie wyglądali na szczególnie obecnych umysłem czy duchem. Na pracowników wydawnictwa zresztą też nie za bardzo. Raczej na dwoje licealistów, którzy urwali się z pierwszej lekcji, zostali przyłapani na gorącym uczynku i właśnie się zastanawiają, jak to teraz wytłumaczą rodzicom. Hanzel tulił nawet do piersi granatowy plecaczek, tylko blacha z ciastem, którą piastowała Kasia, trochę psuła wrażenie.

– Nie, widzę, że państwo dwoje raczej nie są w stanie – stwierdził Mogiła po krótkim namyśle, po czym zwrócił się do Krawczyka: – Pan może jest?

Arkadiusz Krawczyk ewidentnie urwał się z zupełnie innej bajki niż tamtych dwoje. Takiej o krasnoludkach, które odkryły odżywki białkowe i martwy ciąg. Miał jakieś dwa metry wzrostu, modną brodę na drwala, tatuaże od nadgarstków po łokcie i obiecująco przytomne spojrzenie. Dłonie trzymał nonszalancko w kieszeniach krótkich dżinsów. W odpowiedzi na zadane mu pytanie skinął głową. Powoli.

– Świetnie. Państwo tu pracują, tak? W wydawnictwie… JaMas?

Kolejne przytaknięcie, równie powolne co poprzednie.

– Tak nie za wiele was – rzucił Mogiła niezobowiązująco. – Trzy osoby? Na całe wydawnictwo?

– No nie. – Wbrew krasnoludzkiemu imidżowi Arkadiusz Krawczyk miał głos niski i aksamitny, mruczący niczym Barry White wieczorową porą. Aż się w człowieku budziła tęsknota za pościelą, miękkim blaskiem zapalonych świec i aktywnością fizyczną.

Znaczy w każdym z wyjątkiem Michała Mogiły. W nim obudziły się przeczucia.

– Co „nie”?

– Nie trzy.

No i cały efekt diabli wzięli. Mogiła nabrał pomału powietrza.

– Reszta na urlopach? Spóźniona? Pracują na zmiany? – podrzucał z wprawą opcję za opcją, wypatrując śladu reakcji ze strony Krawczyka.

– Jeszcze nie przyszli.

– A kiedy przyjdą?

– Zależy. Tak… różnie.

– Rozumiem. Czyli nie wszyscy pracownicy zaczynają pracę o tej samej godzinie. – Tu śledczy urwał na moment, żeby Krawczyk mógł potwierdzić lub zaprzeczyć. Albo chociaż mrugnąć.

Nic.

– W takim razie poprosiłbym o przekazanie listy wszystkich pracowników, takiej z kadr. Razem z godzinami.

– A co dzisiaj mamy?

– Poniedziałek.

– Aha. – Krawczyk ściągnął usta w ciup i cmoknął. – To nie.

– W poniedziałki nie ma listy?

– Nie ma kadr – odparł Krawczyk, tym razem dorzucając czasownik gratis. – Kadry są wyłącznie we wtorki i czwartki.

– To czy w takim razie mógłby mi pan podyktować nazwiska?

– Mógłbym.

Przez chwilę patrzyli sobie w oczy z taką intensywnością, że Barry White jak nic westchnąłby z ukontentowaniem. Michał Mogiła już miał wstąpić na wyżyny autorytetu i napomknąć coś o utrudnianiu śledztwa i związanych z tym przykrościach, kiedy podeszła do nich kobieta w musztardowym kombinezonie na ramiączkach. Pod pachą trzymała wielki bidon z wodą, w jednej ręce sporą torbę, chyba z jakimś sprzętem, w drugiej zaś telefon z podłączonym kłębowiskiem słuchawek. Sądząc po intensywnym rytmicznym łoskocie, który z nich dobiegał, słuchała albo metalu, albo nagranych odgłosów z torowiska na linii dalekobieżnej.

– Areczku, z oblachowania wynika, że ten pan raczej nie jest telemarketerem. Czyli możesz z nim rozmawiać po ludzku – obsztorcowała delikatnie Krawczyka, by zaraz wyjaśnić Mogile: – Pan się nie jeży, Areczek jest sekretarką z przykrym doświadczeniem i odruchami.

– Chyba raczej sekretarzem?

– Sekretarką – powtórzył brodaty Krawczyk z wyżyn swej wyrzeźbionej cielesności. – Feminatyw to nie anabolik, jądra się od niego nie kurczą.

– No dobra, jądra jądrami, ale tak w ogóle to co tu się dzieje? Skąd tu policja? – dopytywała kobieta w musztardzie i wtedy jej wzrok padł na dwoje szczęśliwych znalazców wciąż siedzących na krawężniku. – Kasiu, wszystko gra? – zwróciła się do kwiecistego dziewczęcia. – Coś się stało?

Dziewczę nie było jednak zdolne do wydania z siebie jakiegokolwiek komunikatu. Zamiast tego chlipnęło, zadrżało i zaniosło się cichutkim bekiem.

Kobieta w musztardzie, widząc to, z miejsca zmieniła ton.

– Kasiu? To on? Nie mów, że to on? To on. Co on znowu zrobił?!

– Nie, nie, on… nic… on… – wychlipała Kasia. Uwolniła jedną rękę spod blachy i machnęła nią chaotycznie w kierunku nieokreślonym. – Sztywny… tam… w kiblu… amen…

– Ale… ale że co w tym kiblu?

– Sztywny… no… SZTYWNY! NA ŚMIERĆ!!!

– Sztywny… na śmierć… – Kobieta w musztardzie powtórzyła słowa dziewczęcia z takim rozmarzeniem w oczach i głosie, z taką błogością, że Mogiła zdębiał. Chciał zaprotestować, że to chyba nie wypada tak radośnie o nieboszczyku, zwłaszcza świeżym, lecz wszystko popsuł cięty na telemarketerów Arkadiusz Krawczyk.

– Sorry, Daniela, ale nie ten sztywny. Tamten już dzwonił i pyszczył o ten potykacz.

– Szlag by go ciężki… Przecież mówiłam, że mają urlop i wyślą dopiero drugiego! Ty, czekaj – zreflektowała się nagle. – To skoro nie ten, to który?

– Chojnowski.

– Chojnowski? W sensie, że… kaput?

– Kaput.

– No wie pan. – Już nie tak rozmarzona Daniela odwróciła się z powrotem do Mogiły. Włosy miała krótkie, ufarbowane na rubinową czerwień i obcięte nowocześnie, jakby od linijki, ze wsparciem cyrkla i kątomierza. Gęsta grzywka zachodziła jej aż na brwi, co trochę maskowało ich aktywność. Jasnych oczu, pełnych ewidentnej urazy, już nie sięgała. – Nieładnie tak robić ludziom nadzieję.

– Starszy posterunkowy Michał Mogiła, dzień dobry – wyrecytował, jednocześnie walcząc z narastającym poczuciem przytłoczenia, bo wyraźnie nie nadążał. – Obawiam się, że nie rozumiem.

– Proszę się przyzwyczajać. Daniela Majewska.

– I pani też tu pracuje, tak? – Mogiła czym prędzej uchwycił się bardziej dla siebie zrozumiałych konkretów, zanim ta rozmowa całkiem wymknie mu się spod kontroli. – W wydawnictwie JaMas?

– Zgadza się, w wydawnictwie JaMas.

– Od kiedy?

– Od dwa tysiące ósmego.

– Od kiedy… w sensie zegarowym. Od której godziny?

– A to już zależy od łaski PKP. Mieszkam na wsi i dojeżdżam do pracy pociągiem – wyjaśniła Majewska, bo mina Mogiły świadczyła dobitnie, że pytania nie przestawały w nim pączkować. – Najwyraźniej PKP uważa, że w obliczu wakacji wszyscy powinni być równi i albo wstawać razem z kurami, albo powstrzymać się od życia zawodowego, i radośnie zawiesza część połączeń. Dlatego w roku szkolnym pracuję od godziny ósmej, poza rokiem szkolnym od dziewiątej.

– Rozumiem. To jeszcze pan. – Mogiła wskazał długopisem na Krawczyka. – O której godzinie pan zaczyna pracę?

– O siódmej – odparł sekretarka prawie bez ociągania, bo Majewska w musztardzie nie odrywała od niego karcącego spojrzenia. – Przychodzę pierwszy.

– A ci państwo? – Teraz policjant wskazał długopisem za siebie na wciąż oszołomionych młodych ludzi siedzących na krawężniku.

– Kasia i Olafek są z redakcji – wyjaśniła Daniela. – Oni tam zaczynają o ósmej.

– Też – mruknął brodacz.

– Areczku, nie komplikuj, pan jest wystarczająco zmieszany.

Michał Mogiła przez grzeczność nie zaprzeczył.

– Dobrze. Czyli pan przychodzi pierwszy, na godzinę siódmą. Potem państwo z redakcji na ósmą. Są wakacje, więc pani pracuje od dziewiątej. A w jakim dziale?

– W pechu.

– W czym? Przepraszam, nie orientuję się w tajnikach branży.

– W tak zwanym pechu. Pech, od pe-ha, czyli promocja i handel. Ja robię za pe – uściśliła Daniela.

Naraz od strony ulicy dobiegł ich zniecierpliwiony dźwięk klaksonu. Kilka sekund później rozległ się ponownie i zaraz znowu, tyle że tym razem bliżej i donośniej. Chwilę potem z wąskiej bramy wjazdowej wyłoniło się zgrabne clio w kolorze strażackiej czerwieni. Zza kierownicy ledwo wystawała głowa – niewątpliwie damska, choć połowę twarzy zasłaniały okulary przeciwsłoneczne. Nad nimi wznosiła się chmura jasnych włosów, natapirowanych na wysokość w naturze całkowicie nieosiągalną i utwardzonych lakierem.

Centymetry za clio, trąbiąc raz po raz, jechało kolejne auto. A na samym końcu sznureczka sunął, wyjątkowo cierpliwie, van policyjnych techników.

Mimo to kobieta za kierownicą clio nawet na moment nie przyspieszyła. Minęła radiowozy i zniknęła za drugą bramą, a za nią wciąż trąbiący samochód. Van techników dołączył do kolegów z policji, blokując na amen co najmniej połowę przejazdu.

– Niechby to… – Daniela Majewska spojrzała na zegarek i aż syknęła. – Tu się zaraz rozpęta piekło jak nic. Czy możemy wejść do środka i tam… kontynuować?

– Przed wyjściem techników? – Mogiła pokręcił głową. – Nie sądzę.

Trąbienie, które jeszcze przez chwilę niosło się echem z głębi podwórka, w końcu ucichło. Teraz dla odmiany w ich stronę zbliżał się dynamiczny stukot.

Źródłem tego nowego dźwięku ponownie okazała się kobieta w okularach przeciwsłonecznych, która po chwili wyłoniła się z bramy. Szła po nierównych płytach chodnikowych z taką swobodą, jak gdyby miała na stopach trampki, nie zaś niebotyczne szpilki z odkrytym palcem.

– A wy co tu tak stoicie, moi drodzy? – zapytała, kiedy już dotarła do zebranych przy krawężniku. – Przecież już prawie dziewiąta.

Michał Mogiła tylko rozdziawił usta, chwilowo oszołomiony serią następujących po sobie odkryć. Kobieta była ubrana w luźną sukienkę w kolorze chyba najwścieklejszej fuksji, jaką zdołał wytworzyć przemysł odzieżowy. A do tego miała najlepsze nogi, jakie kiedykolwiek widział – i prawdopodobnie mogłaby być jego matką. No, pod warunkiem że wstrzymałaby się z porodem tak mniej więcej do czterdziestki.

Arkadiusz Krawczyk i Daniela Majewska spojrzeli najpierw po sobie, potem na Kasię z Olafkiem, wciąż niezdolnych do interakcji głębszej niż tulenie akcesoriów, i wreszcie na damę w fuksji. Krawczyk z wrażenia aż wyciągnął ręce z kieszeni.

– Bo widzi pani, pani Barbaro, zdarzyła się pewna przykrość… – zaczął, po czym urwał.

– Boże jedyny, co tym razem? Znowu wybiło z kanalizacji? – Pani Barbara skinęła głową na policyjnych techników, którzy wysiedli już z nieoznakowanego vana i pomału zakładali gustowne wdzianka ochronne.

– W sumie… w sumie można to tak ująć.
(…)

Marta Kisiel „Nagle trup”
Tłumaczenie:
Wydawnictwo: Mięta
Liczba stron: 352

Opis: Kiedy spłoszony praktykant znajduje w toalecie świeże zwłoki redaktora współpracującego, w wydawnictwie JaMas nie robi to na nikim większego wrażenia. Ojca dyrektora zajmują głównie ciasteczka, dział redakcji walczy z rękopisem grozy, kierowniczka chce dotrwać do zasłużonej emerytury, a nowy szef promocji (bez handlu) doprowadza wszystkich na skraj apopleksji, usiłując wykreować bestseller momentalny. W tych oto warunkach dwaj zdezorientowani policjanci próbują dojść, kto wykończył Pawła Chojnowskiego. I to możliwie szybko, gdyż w kark dyszy im autorka wspomnianego bestsellera oraz była komendantka policji w jednej imponującej osobie. Bo mało co tak psuje kobiecie premierę jak męski trup na sedesie. Wszyscy są zgodni wyłącznie co do jednego. To nie ma sensu…


Tematy: , , , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek