Lektura obowiązkowa dla czytelników Stephena Kinga i Raya Bradbury’ego. Przeczytaj fragment powieści „Magiczne lata” Roberta McCammona
Wydawnictwo Vesper opublikowało jedną z najpopularniejszych książek Roberta McCammona zatytułowaną „Magiczne lata”. Dwunastoletni Cory Mackenson i jego ojciec widzą, jak do jeziora wpada samochód. Mężczyzna rzuca się do wody, by uratować kierowcę, ale w pojeździe znajduje jedynie trupa przykutego kajdankami do kierownicy. Tymczasem Cory zauważa, że scenie przygląda się z lasu tajemnicza postać w długim płaszczu. Przekonany, że w mieście żyje zabójca, postanawia go odnaleźć. Próba rozwiązania zagadki morderstwa stanowi jednak wyłącznie tło dla sentymentalnej opowieści o dorastaniu w małym miasteczku gdzieś w Alabamie w latach 60. XX wieku, która powinna spodobać się wielbicielom takich historii, jak „Ciało” Stephena Kinga, „Jakiś potwór tu nadchodzi” Raya Bradbury’ego, „Letnia noc” Dana Simmonsa czy „Świat według Garpa” Johna Irvinga. Poniżej możecie przeczytać sam początek książki.
Zanim wyruszymy razem w podróż, chcę wam wyjaśnić kilka istotnych rzeczy.
Przeżyłem to wszystko. I w tym sęk. Cały problem z narracją w pierwszej osobie polega na tym, że czytelnik wie, iż narrator nie zginął. Cokolwiek więc mogło mi się przytrafić – i cokolwiek się przytrafiło – możecie być pewni, że uszedłem z życiem. Rzecz jasna, każde z tych doświadczeń mogło mnie uczynić nieco lepszym lub nieco gorszym człowiekiem – sami zadecydujecie jakim.
W paru miejscach zechcecie pewnie powiedzieć: „Hola, skąd on może wiedzieć, że takie a takie wydarzenie miało miejsce albo że dana osoba powiedziała to czy zrobiła tamto, skoro w ogóle go tam nie było?”. Odpowiedź jest prosta: później dowiedziałem się wystarczająco dużo, by wypełnić luki. W kilku przypadkach zmyśliłem przebieg wydarzeń, a w kilku innych uznałem, że wszystko powinno się było potoczyć właśnie tak, choć w rzeczywistości było inaczej.
Urodziłem się w lipcu 1952 roku. Kiedy piszę te słowa, zbliżam się do czterdziestki. Ładny wiek, nie sądzicie? Nie jestem już, jak ongiś pisali moi recenzenci, „obiecujący”. Jestem tym, kim jestem. Zacząłem pisać jeszcze w szkole średniej, a wymyślać różne historie znacznie wcześniej, niż w ogóle pojąłem, czym się w istocie zajmuję. Od 1978 roku drukują to, co piszę. Zostałem więc pisarzem. Czy może „autorem”? „Autor powieści kieszonkowych” – śpiewali Beatlesi. Może słowo „pisarz” zarezerwowano dla tych, których książki oprawia się w tłoczoną skórę? Jedno jest pewne: moja własna skóra sporo przeszła w ciągu tych lat. Podobnie jak każdy z moich braci i sióstr w tym naszym wirującym wokół własnej osi domu, doświadczałem zarówno kopniaków, jak i uśmiechów losu. Ja jednak zostałem wyróżniony umiejętnością tworzenia postaci i światów z pochwyconych pojedynczych nitek. A zatem pisarz czy autor?
Może po prostu gawędziarz?
Chciałem przelać wspomnienia na papier, gdzie łatwiej je zatrzymać.
Czy wiecie, że wierzę w czary? Urodziłem się i wychowałem pośród czarodziejów, w czarodziejskim mieście i w czarownych czasach. O, mało kto zdawał sobie sprawę, że żyliśmy w pajęczynie magii, powiązanej srebrnymi nićmi przypadku i okoliczności. Ja wiedziałem o tym od samego początku. Kiedy miałem dwanaście lat, świat był dla mnie latarnią magiczną, w której zielonym blasku oglądałem przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Z wami pewnie było tak samo, tylko już zdążyliście o tym zapomnieć. Widzicie, jestem zdania, że na początku każdy z nas ma czarodziejską moc. Rodzimy się pełni cyklonów, płonących lasów i komet. Rozumiemy śpiew ptaków, umiemy czytać z chmur i dostrzegamy swoje przeznaczenie w ziarnkach piasku. Ale później w naszych duszach rozpiera się nauka. Magia zostaje z nich wyprana, wyczesana i wyegzorcyzmowana. Stawia się nas na prostej, utartej ścieżce i mówi o odpowiedzialności. Słyszymy, że jesteśmy już duzi. Każe się nam wreszcie dorosnąć, na miłość boską. A wiecie, dlaczego nam to mówią? Ponieważ ci, którzy nas pouczają, boją się naszej nieokiełznanej młodości; ponieważ nasza czarodziejska moc sprawia, że czują wstyd i tęsknotę za tym, czemu pozwolili rozsypać się w proch.
Kiedy odejdziesz tak daleko z krainy czarów, nigdy więcej nie będziesz miał do niej wstępu. Może czasem ją ujrzysz, rozpoznasz i przypomnisz sobie na ułamek sekundy. Jeśli ludzie płaczą na filmach, to dlatego, że w ciemnym kinie przez krótką chwilę dotykają złotego źródła magii. Potem wychodzą w jaskrawe światło rozsądku i logiki, gdzie źródło wysycha, ludzie zaś czują w sercu dziwny smutek, lecz nie wiedzą dlaczego. Kiedy jakaś piosenka poruszy w tobie wspomnienie, kiedy wirujące w promieniu światła pyłki odwrócą twoją uwagę od świata, kiedy nocą słyszysz w oddali stukot kół przejeżdżającego pociągu i zastanawiasz się, dokąd też on zmierza, wykraczasz poza człowieka, którym jesteś, i poza miejsce, w którym się znajdujesz. Na najkrótszą z krótkich chwil wkraczasz do czarodziejskiego królestwa.
Głęboko w to wierzę.
To, że z każdym mijającym rokiem oddalamy się od sedna tego, co się w nas zrodziło, jest zwykłą życiową prawdą. Dźwigamy na ramionach coraz więcej ciężarów. Niektóre z nich są pożyteczne, inne mniej. Przydarzają się nam różne rzeczy. Nasi bliscy umierają. Ludzie ulegają wypadkom, z których wychodzą kalecy. Z takiej czy innej przyczyny tracą poczucie kierunku. W tym pełnym zwariowanych labiryntów świecie wcale o to nietrudno. Samo życie robi, co może, by odebrać nam wspomnienie magii. A człowiek nie zdaje sobie z tego sprawy, aż wreszcie pewnego dnia czuje, że coś utracił… tylko nie ma pewności co. To tak, jak gdybyś puszczał oko do ładnej dziewczyny, a ona odezwałaby się do ciebie „proszę pana”. To się po prostu zdarza.
Pamięć o tym, kim byłem i gdzie mieszkałem, jest dla mnie bardzo ważna. W znacznej mierze składa się ona na to, kim będę, kiedy moja podróż dobiegnie końca. Potrzebne mi wspomnienie czarów, jeżeli kiedykolwiek jeszcze zechcę je odprawiać. Muszę wiedzieć. Muszę pamiętać. I chcę wam o tym opowiedzieć.
Nazywam się Cory Jay Mackenson. Wychowałem się w miejscowości Zephyr w południowej Alabamie. Nigdy nie było tam za zimno ani za gorąco. Ulice tonęły w cieniu dębów, wszystkie domy miały ganki i siatki w oknach. W miasteczku był park, a w nim dwa boiska do baseballu – jedno dla dzieci, drugie dla dorosłych. Był również publiczny basen z błękitną czystą wodą. Dzieci zawsze nurkowały w najgłębszym miejscu w poszukiwaniu upuszczonych miedziaków. Czwartego Lipca odbywał się festyn, a pod koniec lata – konkurs literacki. Kiedy w 1964 roku skończyłem dwanaście lat, Zephyr miało około tysiąca pięciuset mieszkańców. Była tam kawiarnia „Pod Błyszczącą Gwiazdą”, skład Woolwortha i mały sklepik spożywczy pod nazwą „Piggly-Wiggly”, a przy drodze numer 10 stał dom, w którym mieszkały sprzedajne dziewczyny. Nie każda rodzina posiadała odbiornik telewizyjny. W całym hrabstwie obowiązywała prohibicja, co oznacza, że kwitł nielegalny handel alkoholem. Drogi rozchodziły się z miasta na cztery strony świata, a nocą mieszkańcy słyszeli pociąg towarowy do Birmingham, który pozostawiał za sobą zapach rozgrzanego żelaza. Zephyr miało cztery kościoły, szkołę podstawową i cmentarz na Poulter Hill. W pobliżu było jezioro – tak głębokie, iż całkiem możliwe, że wcale nie miało dna. Moje rodzinne miasteczko pełne było bohaterów i łotrów; ludzi uczciwych, którzy znali urodę prawdy, i takich, których sama uroda była kłamstwem. Prawdopodobnie niewiele się różniło od waszego miasta.
Ale Zephyr było czarodziejskim miejscem. W blasku księżyca przechadzały się tu duchy. Opuszczały porośnięty trawą cmentarz, stawały na wzgórzu i rozmawiały o dawnych dobrych czasach, kiedy coca-cola naprawdę miała niepowtarzalny smak i można było odróżnić demokratę od republikanina. Wiem, bo sam je słyszałem. Wiatr wnosił do domów aromat kapryfolium i rodzącej się miłości. Błękitne postrzępione błyskawice uderzały w ziemię i budziły nienawiść. Znosiliśmy wichury i susze, a przepływająca obok miasta rzeka miała brzydki zwyczaj wylewania z brzegów. Pewnej wiosny, kiedy miałem pięć lat, powódź przyniosła na ulice roje węży. Wtedy niczym czarny huragan z nieba sfrunęły setki sokołów i uniosły węże w śmiercionośnych dziobach, a rzeka cofnęła się do koryta jak zbity pies. Potem na głos niesłyszalnej trąbki zza chmur wymaszerowało słońce, a ze splamionych krwią dachów mojego miasteczka uniosła się para.
Mieliśmy czarną królową, która liczyła sobie sto sześć lat. Mieliśmy rewolwerowca, który ocalił życie Wyattowi Earpowi w corralu O.K. Mieliśmy potwora w rzece i tajemnicę w jeziorze. Mieliśmy ducha, grasującego po szosach za kierownicą czarnego sportowego samochodu z płomieniami wymalowanymi na masce. Mieliśmy Gabriela i Lucyfera, i Zbója, który powstał z martwych. Mieliśmy najeźdźcę z kosmosu, chłopca o niezawodnym ramieniu i dinozaura, który do woli buszował po Merchants Street.
To było cudowne miejsce.
Wciąż są we mnie wspomnienia chłopięcych lat, spędzonych w tej zaczarowanej krainie.
Pamiętam.
I to już wszystko, co chciałem wam wyjaśnić.
I
CIENIE WIOSNY
1
PRZED BRZASKIEM
– Cory! Obudź się, synku! Już czas.
Pozwalam się wyciągnąć z ciemnej jaskini snu, otwieram oczy i patrzę na niego. Jest już ubrany, ma na sobie brązowy kombinezon z imieniem „Tom” wypisanym białymi literami w poprzek kieszeni na piersi. Dolatuje mnie zapach jajek na bekonie; w kuchni cicho gra radio, szczęka patelnia i podzwaniają szklanki: to mama porusza się w swoim żywiole tak pewnie, jak pstrąg w potoku.
– Już czas – powtarza ojciec i zapala lampkę przy łóżku.
Mrużę powieki, pod którymi bledną ostatnie senne obrazy.
Słońce jeszcze nie wzeszło. Jest początek marca, chłodny wiatr targa drzewami za oknem. Czuję go, kiedy przyłożę dłoń do szyby. Tato wraca do kuchni na kawę, a mama, wiedząc, że nie śpię, nastawia radio troszkę głośniej, żeby usłyszeć prognozę pogody. Wiosna trwa już od kilku dni, lecz tegoroczna zima miała ostre kły i pazury, którymi uczepiła się Południa niczym biała kocica. Nie było śniegu – tu nigdy nie pada – ale zimny wiatr dął z całą mocą wprost z płuc bieguna.
– Włóż ciepły sweter! – woła mama. – Słyszysz?
– Słyszę! – odkrzykuję i wyciągam z bieliźniarki gruby zielony sweter.
Patrzę na swój pokój, wypełniony teraz żółtym światłem lampki i pomrukiwaniem grzejnika: oto indiańska makata, czerwona jak krew Cochise’a; biurko z siedmioma magicznymi szufladami; krzesło pokryte aksamitem, którego niebieskawa czerń przywodzi na myśl pelerynę Batmana; akwarium, a w nim maleńkie rybki – tak przezroczyste, że widać, jak biją im serduszka; dalej wspomniana już bieliźniarka, oblepiona kalkomaniami, które można znaleźć w pudełkach z modelami samolotów do sklejania firmy Revell; łóżko, a na nim kołdra uszyta przez krewną Jeffersona Davisa; szafka i półki – o tak, przede wszystkim półki. Kopalnia skarbów. Mieści się tu cała moja biblioteczka: setki komiksów – Liga Sprawiedliwości, Flash, Zielona Latarnia, Batman, Duch, Czarny Sokół, Sierżant Rock, Aquaman i Fantastyczna Czwórka. Są tu sterty magazynów „Świat Chłopca”, dziesiątki tomików serii „Słynne Potwory Krainy Filmu”, „Groza na ekranie” i „Mechanika dla wszystkich”. Jest równy rząd żółtych okładek „National Geographic”; muszę się przyznać ze wstydem, że wiem, gdzie się podziały wszystkie zdjęcia z Afryki.
Półki ciągną się całymi milami. Moja kolekcja marmurów lśni w kamionkowym słoju. Uśpiona cykada oczekuje lata, żeby znów zaśpiewać. Obok leży jo-jo, które gwiżdże, chyba że sznurek się zerwie i tato musi go naprawić. Dalej niewielki katalog z próbkami materiałów – prezent od pana Parlowe’a z Magazynu Konfekcji Męskiej Stagga. Wyklejam nimi podłogi kabin w modelach samolotów, a fotele wycinam z kartonu. Dalej srebrna kula, odlana przez Samotnego Jeźdźca dla łowcy wilkołaków. Guzik z czasów wojny secesyjnej, który oderwał się od brunatnego munduru, kiedy burza przeszła nad Shiloh. Gumowy nóż do walki z krwiożerczymi krokodylami w wannie. Kanadyjskie monety, gładkie jak równiny Północy. Jestem bogaty ponad wszelką miarę.
– Śniadanie na stole! – woła mama.
Zapinam suwak swetra w tym samym odcieniu co wystrzępiona koszula sierżanta Rocka. Łaty na kolanach moich błękitnych dżinsów niczym medale za odwagę upamiętniają potyczki ze żwirem i drutem kolczastym. Mam na sobie czerwoną flanelową koszulę, dość jaskrawą, żeby rozwścieczyć byka, skarpetki białe jak gołębie skrzydła i tenisówki, dla odmiany czarne jak noc. Moja mama jest ślepa na kolory, a tato myśli, że to dziedziczne. Ale ja nie jestem daltonistą.
Swoją drogą, zabawnie jest patrzeć na ludzi, którym zawdzięcza się przyjście na ten świat, i tak wyraźnie dostrzegać w nich siebie. Dochodzisz wtedy do wniosku, że każdy człowiek jest genetycznym kompromisem. Mam drobną budowę matki i jej ciemne faliste włosy, ale odziedziczyłem też ostry nos i niebieskie oczy ojca. Po mamie mam dłonie o długich palcach – „dłonie artysty”, jak twierdzi, kiedy się martwię, że są takie chude – a po ojcu gęste brwi i niewielką bruzdę w podbródku. Czasami marzę przed zaśnięciem, że kiedy się obudzę, będę wyglądał jak Stuart Whitman w Cimarron Strip albo Clint Walker w Cheyenne, ale prawda przedstawia się tak, że jestem chudym, gapowatym smarkaczem średniego wzrostu i przeciętnej postury, a kiedy zamknę oczy i wstrzymam oddech, zlewam się z tapetą. Za to w wyobraźni nieraz ścigam przestępców pospołu z detektywami i kowbojami, którzy co wieczór paradują przed nami na telewizyjnym ekranie, pomagam Tarzanowi zwoływać lwy w lesie za domem i strzelam do Niemców, tocząc z nimi samotną wojnę. Mam małą grupkę przyjaciół, takich jak Johnny Wilson, Davy Ray Callan czy Ben Sears, ale nigdy nie byłem kimś, kogo się nazywa duszą towarzystwa. Czasem, gdy z kimś rozmawiam, ze zdenerwowania plącze mi się język, więc wolę milczeć. Moi koledzy nie różnią się zbytnio ode mnie wiekiem, wzrostem czy temperamentem. Jeśli nie mamy szans na zwycięstwo, unikamy walki, a zresztą żaden z nas nie umie się dobrze bić.
I chyba właśnie tak zaczyna się literatura lub – jeśli wolicie – korekta rzeczywistości; nadawanie światu kształtu, jaki zapewne by przyjął, gdyby Pan Bóg nie miał zeza i dwóch lewych rąk. W prawdziwym świecie byłem bezsilny; w moim królestwie stawałem się Herkulesem uwolnionym z okowów.
Wiem, że jedno na pewno odziedziczyłem po dziadku Jaybirdzie, ojcu taty: jego ciekawość świata. Dziadek skończył już siedemdziesiąt sześć lat, był żylasty jak stary wół, miał plugawy język i jeszcze bardziej plugawe maniery, ale wciąż buszował po lasach wokół swojej farmy. Przynosił do domu rzeczy, na których widok babcia Sara mdlała: wężowe skórki, puste gniazda szerszeni, nawet zdechłe zwierzęta. Miał zwyczaj rozcinać je scyzorykiem i zaglądać, co mają w środku. Okrwawione wnętrzności rozkładał na gazetach. Pewnego razu powiesił na drzewie martwą ropuchę, zawołał mnie i kazał patrzeć, jak muchy się na niej pasą. Przynosił do domu jutowy worek pełen liści, wytrząsał je we frontowym pokoju i po kolei oglądał przez szkło powiększające, po czym zapisywał różnice między nimi w jednym ze swoich niezliczonych notesów. Zbierał niedopałki cygar i zeschnięte kawałki przeżutego tytoniu, które trzymał w szklanych fiolkach. Potrafił godzinami siedzieć i patrzeć na księżyc.
Możliwe, że był stuknięty. Możliwe, że „stuknięty” to słowo na określenie kogoś, kto przestawszy być dzieckiem, zachowuje czarodziejską moc. Bo przecież to dziadek Jaybird czytał mi niedzielne komiksy i opowiadał o nawiedzonym domu w małej osadzie, w której się urodził. Może i był przyziemny, małostkowy czy głupi, ale zapalił we mnie płomyk ciekawości, w którego świetle potrafiłem dostrzec daleki świat poza Zephyr.
Tamtego ranka przed wschodem słońca jadłem śniadanie z mamą i tatą w naszym domu przy Hilltop Street. Był rok 1964. Na świecie zachodziły wielkie zmiany, o których nie miałem pojęcia. W tamtej chwili wiedziałem tylko, że mam ochotę na jeszcze jedną szklankę soku pomarańczowego i że będę pomagał tacie na trasie, zanim odwiezie mnie do szkoły. Kiedy więc skończyliśmy jeść i naczynia zostały sprzątnięte, wyszedłem na dwór, żeby się przywitać ze Zbójem i nałożyć mu do miski zawiesistej karmy dla psów. Mama ucałowała nas na pożegnanie, a ja włożyłem watowaną kurtkę, złapałem książki i popędziłem za ojcem do starej dychawicznej furgonetki. Spuszczony z uwięzi Zbój odprowadził nas kawałek, ale na rogu Hilltop i Shawson zaczynało się terytorium Bodoga – dobermana Ramseyów. Słysząc werble, grające w krtani rywala, Zbój wycofał się dyplomatycznie.
Przed nami rozciągało się pogrążone w cichym śnie miasteczko Zephyr, a na niebie tkwił biały sierp księżyca.
W kilku oknach paliły się światła. Było ich niewiele; dochodziła dopiero piąta. Krzywy księżyc odbijał się w powolnym zakolu Rzeki Tecumseha, a jeśli tej nocy pływał w niej Stary Mojżesz, chyba szorował skórzastym brzuchem po dnie. Drzewa na ulicach, wciąż jeszcze bezlistne, poruszały gałęziami na wietrze. Wszystkie cztery światła uliczne w miejscu, które można było nazwać głównym skrzyżowaniem, pulsowały żółto w zgodnym rytmie. Na wschodzie szeroką rozpadlinę koryta rzeki przecinał kamienny most z zamyślonymi gargulcami. Niektórzy twierdzili, że twarze gargulców, wyrzeźbione w początku lat dwudziestych, przedstawiały różnych generałów Konfederacji, występujących tu w roli upadłych aniołów. Na zachodzie autostrada przedzierała się przez porośnięte lasem wzgórza w drodze ku innym miastom. Tory kolejowe biegły przez północne rubieże Zephyr – dzielnicę Bruton, gdzie mieszkali wszyscy Murzyni. Na południu znajdował się miejski park z muszlą koncertową i dwoma ziemnymi boiskami do baseballu. Park nosił imię Clifforda Graya Hainesa, założyciela Zephyr. Był tu pomnik owego dostojnego męża, który siedział na kamieniu, oparłszy podbródek na dłoni. (Według taty wyglądał zupełnie, jakby miał zatwardzenie i nie mógł się załatwić ani też wstać z nocnika). Dalej na południe droga numer 10 przecinała granicę miasteczka i niczym czarny wąż wodny wiła się przez podmokłe lasy, omijając parking dla przyczep i Jezioro Saksońskie, którego brzegi opadały w dół ku niezmierzonej otchłani.
Tato skręcił w Merchants Street i jechaliśmy teraz przez handlowe centrum Zephyr. Odgrodzone chodnikiem od przelotowej ulicy, pyszniły się Zakład Fryzjerski Dollara, za nim Magazyn Konfekcji Męskiej Stagga, Magazyn Sprzętu i Pasz, sklep spożywczy o dźwięcznej nazwie „Piggly-Wiggly”, skład Woolwortha, kinoteatr „Liryczny” oraz inne atrakcje. Nie było ich wiele; ledwie się człowiek obejrzał, już był na końcu ulicy. Ojciec minął przejazd kolejowy, pokonał jeszcze dwie mile i skręcił w bramę, nad którą wisiał szyld: MLECZARNIA „ZIELONE ŁĄKI”. Ciężarówki podjeżdżały do rampy i ładowały towar. Panował tu duży ruch; zakład otwierano wcześnie, bo mleczarze musieli rano obsłużyć wyznaczone trasy.
Czasem, gdy ojciec miał szczególnie napięty harmonogram, prosił mnie, żebym pomógł mu w pracy. Lubiłem ciszę i bezruch poranka. Lubiłem oglądać świat przed świtaniem. Lubiłem się dowiadywać, co zamawiali w mleczarni różni ludzie – nie wiem dlaczego. Może dochodziła we mnie do głosu ciekawość dziadka Jaybirda.
Ojciec przejrzał listę dostaw z brygadzistą, wielkim barczystym chłopem o nazwisku Bowers, a potem obaj wzięliśmy się do załadunku. Pakowaliśmy do furgonetki butelki z mlekiem, kartony świeżych jaj, kubki twarogu i sałatki ziemniaczano-fasolowej, będącej specjalnością „Zielonych Łąk”. Po wyjęciu z chłodni wszystko było lodowato zimne; w świetle wiszących nad rampą latarni skrzył się szron na butelkach. Papierowe kapsle zdobiła twarz uśmiechniętego mleczarza i słowa: „Na zdrowie!”. Pan Bowers oparł notatnik na biodrze i z ołówkiem zatkniętym za ucho przyglądał się, jak pracujemy.
– Pewnie chciałbyś zostać mleczarzem, co, Cory? – zapytał, a ja odpowiedziałem, że to możliwe.
– Świat zawsze będzie potrzebował mleczarzy – ciągnął pan Bowers. – Nie mam racji, Tom?
– Jasne jak słońce – przyznał ojciec. Było to jego powiedzonko na wszystkie okazje; posługiwał się nim, gdy słuchał rozmówcy tylko jednym uchem.
– Złóż podanie, kiedy skończysz osiemnaście lat – rzekł do mnie pan Bowers. – Znajdziemy coś dla ciebie.
Klepnął mnie w ramię z takim impetem, że omal nie pogubiłem zębów, a butelki w drucianym koszu, który niosłem, zakolebały się z głośnym brzęknięciem.
Tato usiadł za kierownicą o grubych poprzeczkach. Kiedy wdrapałem się na fotel obok niego, przekręcił kluczyk, silnik zaskoczył i wycofaliśmy się spod rampy razem z naszym mlecznym ładunkiem. Księżyc opadał za horyzont wprost przed nami, a na krawędzi nocy wisiała jeszcze ostatnia gwiazda.
– I co ty na to? – spytał ojciec. – Mam na myśli, czy miałbyś ochotę zostać mleczarzem.
– Niezła zabawa – orzekłem.
– Tylko w teorii. No, nie mam powodów się skarżyć, ale żadna praca nie bawi, kiedy wykonujesz ją codziennie. Chyba jeszcze nigdy nie mówiliśmy o tym, co chciałbyś robić w życiu, prawda?
– Nie, tatusiu.
– No cóż, nie uważam, że powinieneś być mleczarzem tylko dlatego, że ja nim jestem. Widzisz, wcale nie zamierzałem być mleczarzem. Dziadek Jaybird chciał, żebym został farmerem jak on. Babcia Sara widziała we mnie przyszłego lekarza. Potrafisz to sobie wyobrazić? – Zerknął na mnie i wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Ja lekarzem! Doktor Tom! Nie, moi państwo, to nie dla mnie.
– A kim chciałeś zostać? – zapytałem.
Tato milczał przez chwilę. Wyglądało na to, że rozmyśla nad moim pytaniem. Doszedłem do wniosku, że chyba dotąd nikt jeszcze mu takiego nie zadał. Ujął mocniej kierownicę i płynnie wszedł w zakręt drogi, która rozwijała się przed nami w świetle reflektorów, a potem powiedział:
– Pierwszym człowiekiem na Wenus. Albo jeźdźcem na rodeo. Albo człowiekiem, który patrzy na pusty plac i oczyma duszy widzi dom, jaki na nim zbuduje, calusieńki, aż do ostatniego gwoździa. Albo detektywem. – W gardle zadrżał mu śmiech. – Ale w mleczarni szukali dostawcy, więc jestem tym, kim jestem.
– Wcale bym się nie obraził, gdybym został kierowcą wyścigowym – stwierdziłem. Tato zabierał mnie czasem na wyścigi ciężarówek na torze pod Barnesboro. Siedzieliśmy, jedliśmy hot dogi i patrzyliśmy na snopy iskier, wylatujące w powietrze po każdym zderzeniu powyginanych blach. – Detektyw to też klawy zawód. Rozwiązywałbym zagadki kryminalne, jak chłopcy Hardy’ego.
– Tak, to byłoby niezłe – zgodził się tato. – Ale prawda jest taka, że nigdy nie wiadomo, jak sprawy się potoczą. Celujesz w dziesiątkę, niechybnie jak strzała, ale zanim trafisz do celu, porywa cię wiatr. Nie wydaje mi się, bym kiedykolwiek spotkał choć jedną osobę, która ostatecznie została tym, kim chciała być w dzieciństwie.
– Ja chciałbym być każdym na świecie. Chciałbym żyć milion razy.
– Hm. – Ojciec pokiwał głową ze zrozumieniem. – To by dopiero był cud, nie sądzisz? – Wyciągnął rękę. – Tu mamy pierwszy przystanek.
Mieszkańcy tego domu musieli mieć dzieci, bo zamawiali dwie kwarty mleka zwykłego i dwie kakaowego. Po chwili ruszyliśmy dalej przez ulice, których ciszę mąciły tylko wiatr i poszczekiwanie zbudzonych ze snu psów. Zatrzymaliśmy się na Shantuck Street, żeby dostarczyć maślankę i twaróg komuś, kto widocznie lubił kwaśne rzeczy. Zostawiliśmy lśniące butelki na stopniach większości domów przy Bevard Lane. Ojciec roznosił je prędko, ja tymczasem sprawdzałem listę i kompletowałem zamówienie dla następnego domu, wyjmując chłodne opakowania z wnętrza furgonetki. Stanowiliśmy zgrany zespół.
Tato powiedział, że ma kilku klientów nad Jeziorem Saksońskim, na południe od miasta. Potem zawróci do centrum, żebyśmy mogli rozwieźć resztę dostaw, zanim zabrzmi dzwonek na lekcje. Minęliśmy park i wkrótce wyjechaliśmy z Zephyr. Po obu stronach szosy gęstniał las.
Zbliżała się szósta. Na wschodzie, ponad wzgórzami porośniętymi sosną i kudzu, niebo zaczynało się już rozjaśniać. Minął nas samochód jadący w przeciwnym kierunku. Szofer mrugnął światłami, a ojciec mu pomachał.
– To Marty Barklee. Rozwozi gazety – wyjaśnił.
Zadumałem się nad faktem, że istnieje cały odrębny świat, którego życie toczy się przed wschodem słońca, a ludzie, którzy teraz dopiero się budzą, nie mają z nim nic wspólnego.
Skręciliśmy z szosy numer 10 i przejechaliśmy kawałek polną drogą, żeby dostarczyć mleko, maślankę i sałatkę ziemniaczaną do małego domku ukrytego w lesie. Potem ruszyliśmy dalej w stronę jeziora.
– Studia – odezwał się ojciec. – Zdaje się, że powinieneś iść na studia.
– Chyba tak – bąknąłem, ale to wszystko wydawało mi się bardzo odległe od punktu, w którym znajdowałem się teraz.
Wiedziałem tylko, że istnieją akademickie drużyny futbolowe na uniwersytecie stanowym i że niektórzy chwalą Beara Bryanta, a inni wielbią Shuga Jordana. W moim przekonaniu uczelnię wybierało się w zależności od ulubionej drużyny.
– Żeby się dostać na studia, trzeba mieć dobre stopnie – ciągnął tato. – Musisz się pilnie uczyć.
– Czy detektywi muszą kończyć studia?
– Myślę, że tak, jeśli chcą dobrze wykonywać swój zawód. Gdybym poszedł na studia, kto wie… może zostałbym człowiekiem, który potrafi wybudować dom na pustym placu. Nie przewidzisz, co niesie ci los, i taka jest…
„Prawda” – miał zamiar powiedzieć, ale nie skończył zdania, bo w chwili, gdy wyszliśmy z zakrętu, tuż przed nami wyskoczył z lasu brązowy samochód. Ojciec wrzasnął, jak gdyby ukąsił go szerszeń, z całej siły wcisnął hamulec i odbił kierownicą w lewo.
Brązowe auto minęło nas o centymetry. Zobaczyłem, że zjeżdża z szosy numer 10 i stacza się z nasypu po prawej stronie drogi. Reflektory miało wyłączone, ale za kierownicą ktoś siedział. Opony z chrzęstem przedarły się przez zarośla; wóz wjechał na niewielką, urwiście zakończoną czerwoną skałę i zniknął w mroku. Bryzgi wody poleciały do góry i wtedy uświadomiłem sobie, że samochód właśnie zsunął się do jeziora.
– Wpadł do wody! – krzyknąłem.
Ojciec zatrzymał wóz, zaciągnął ręczny hamulec i wyskoczył na zarośnięte zielskiem pobocze. Zanim zdążyłem wygramolić się z furgonetki, już biegł w stronę jeziora. Wiatr ze świstem wirował wokół nas. Tato przystanął na czerwonym urwisku. W nikłym różowawym świetle ujrzeliśmy, jak samochód pogrąża się w wodzie; z bagażnika dobywały się wielkie bąble powietrza.
– Hej! – wrzasnął ojciec, zwijając dłonie w trąbkę wokół ust. – Wyskakuj stamtąd!
Wszyscy wiedzieli, że Jezioro Saksońskie jest głębokie jak otchłań piekielna. Gdy samochód zniknie w atramentowej czerni, nikt go już nigdy nie wydobędzie.
– Wyskakuj! – krzyknął ponownie tata, ale kierowca, kimkolwiek był, nie odpowiadał. – Pewnie stracił przytomność – rzekł do mnie ojciec, zdejmując buty.
Samochód zaczął się przechylać na stronę, po której siedział kierowca. Rozległ się okropny, podobny do wycia dźwięk, wydawany przez wodę wdzierającą się do środka.
– Odsuń się – rzucił tato i skoczył do jeziora.
Był dobrym pływakiem. Kilkoma potężnymi uderzeniami ramion dotarł do samochodu i wtedy zobaczył, że szyba po stronie kierowcy jest opuszczona. Czuł ssanie wody, która opływała mu nogi, wciągając auto w bezdenną głębinę.
– Wyłaź! – ryknął, ale człowiek wciąż siedział bez ruchu.
Ojciec uczepił się drzwi i złapał go za ramię. Kierowca był mężczyzną, nie miał na sobie koszuli. Jego ciało było białe i zimne; głowa bezwładnie opadła w tył. Ojciec poczuł, że włos mu się jeży. Tamten miał krótko ostrzyżone jasne włosy, otwarte usta i zamknięte oczy, które ginęły w czarnych siniakach. Cała twarz była opuchnięta i bestialsko zmasakrowana. Gardło miał omotane miedzianą struną do pianina. Cienki drut zaciągnięto tak mocno, że przeciął skórę i zagłębił się w ciało.
– Jezu! – szepnął tato, rozgarniając wodę.
Samochód chwiał się i syczał. Głowa mężczyzny pochyliła się teraz na pierś, jak gdyby do modlitwy. Woda sięgała mu już powyżej gołych kolan. Ojciec uświadomił sobie, że kierowca był zupełnie nagi, nie miał na sobie nawet strzępka odzienia. Na kierownicy coś błysnęło i ojciec zobaczył kajdanki, mocujące prawy przegub trupa do wewnętrznej poprzeczki.
Mój tato żył na tym świecie trzydzieści cztery lata. Widywał już nieboszczyków. Hodge Klemson, jeden z jego najserdeczniejszych przyjaciół, utonął w Rzece Tecumseha, kiedy obaj mieli po piętnaście lat. Rozdęte ciało odnaleziono po trzech dniach. Pokryte żółtym dennym mułem, wyglądało jak zeskorupiała starożytna mumia. Ojciec widział to, co zostało z Waltera i Jeanine Traynorów przed sześciu laty po czołowym zderzeniu buicka Waltera z tartaczną ciężarówką, prowadzoną przez otumanionego prochami smarkacza. Widział czarne połyskliwe szczątki Małego Steviego Cauleya, kiedy strażacy zdusili ogień, buchający z poskręcanej karoserii Nocnej Mony. Kilkakrotnie patrzył w uśmiechniętą szyderczo twarz śmierci i znosił ten widok jak mężczyzna. Ale tym razem było inaczej.
Tym razem śmierć miała oblicze mordu.
Samochód tonął. Maska szła coraz głębiej pod wodę, tylne stateczniki zaczęły się unosić. Ciało za kierownicą znów zmieniło pozycję, a wtedy ojciec dostrzegł coś na ramieniu mężczyzny – błękitną plamkę, wyraźnie widoczną na tle białej skóry. To nie był siniec, lecz tatuaż – trupia czaszka z odwiniętymi do tyłu skrzydłami, wyrastającymi wprost ze skroni.
Woda gwałtownie wypchnęła z samochodu kolejną porcję wielkich baniek powietrza. Jeziora nie wolno było lekceważyć: upominało się o swoją zabawkę, żeby zamknąć ją przed światem w sekretnym schowku.
Kiedy samochód zaczął osuwać się w otchłań, wir porwał mojego ojca za nogi i wciągnął go pod wodę.
Patrzyłem na to wszystko z czerwonej skały na brzegu. W pewnej chwili jego głowa zniknęła.
– Tato! – krzyknąłem przerażony.
Pod wodą mój ojciec mocował się z ramionami jeziora. Samochód osunął mu się spod nóg i zniknął w głębinie. Kiedy tata miotał się, szukając jakiegokolwiek oparcia w tym płynnym grobie, ku powierzchni pospieszyły następne pęcherzyki. Uwolniony przez nie z lepkich objęć wody, wspiął się po nich jak po srebrzystych schodach na dach jeziora, gdzie mógł zaczerpnąć tchu.
Zobaczyłem, że jego głowa wynurza się na powierzchnię.
– Tato! – zawołałem jeszcze raz. – Tato, wracaj!
– Nic mi nie jest! – odkrzyknął, ale głos mu drżał. – Już wracam!
Zaczął płynąć pieskiem w stronę brzegu, nagle opadły z sił jak wyżęty gałgan. Jezioro wciąż burzyło się w miejscu, gdzie tonący samochód poruszył jego wnętrzności, jak gdyby usiłowało strawić niejadalny kąsek. Ojciec nie był w stanie sforsować skalnego urwiska, więc podpłynął trochę dalej, gdzie mógł podciągnąć się na kamienie, czepiając się pędów kudzu.
– Nic mi nie jest – powtórzył, kiedy jednak znalazł się już na brzegu, nogi się pod nim ugięły i opadł na kolana w błoto.
Żółw wielkości półmiska prześliznął się obok niego i zanurkował, chrapnąwszy z zakłopotaniem.
Obejrzałem się w stronę furgonetki. Nie wiem dlaczego, ale się obejrzałem. Zobaczyłem człowieka, który stał w lesie po drugiej stronie drogi.
Po prostu tam stał. Miał na sobie długi płaszcz, którego poły powiewały na wietrze. Może poczułem jego wzrok, kiedy mnie obserwował, podczas gdy ja patrzyłem, jak ojciec płynie do tonącego auta. Przeniknął mnie chłód; zadygotałem, mrugnąłem parę razy i w miejscu, gdzie stał tamten człowiek, ujrzałem tylko targany wiatrem las.
– Cory! – zawołał tato. – Podaj mi rękę, synku!
Zsunąłem się na mulisty brzeg i pomogłem mu na tyle, na ile mógł pomóc zziębnięty, przerażony dzieciak. Kiedy tato poczuł pod nogami twardy grunt, odgarnął mokre włosy z czoła i rzekł gorączkowo:
– Musimy się dostać do telefonu. W tym samochodzie był człowiek. Poszedł prosto na dno!
– Widziałem… Widziałem… – Wskazałem las po drugiej stronie drogi numer 10. – Tam był…
– No chodźże prędzej!
Ojciec biegł już przez szosę na sztywnych, mokrych nogach. Buty trzymał w ręku. Zerwałem się i podążyłem za nim, blisko jak cień. Mój wzrok powędrował w kierunku miejsca, gdzie widziałem tajemniczą postać, ale nie było tam nikogo, zupełnie nikogo.
Tato uruchomił silnik i włączył nagrzewnicę. Zęby mu szczękały; w szarym świetle poranka twarz miał bladą jak wosk.
– Cholerny świat! – powiedział.
Byłem wstrząśnięty, bo nigdy przy mnie nie klął.
– Ten gość był przykuty kajdankami do kierownicy. Kajdankami! Boże, całą twarz miał zbitą na miazgę!
– Kto to był?
– Nie wiem. – Podkręcił grzanie i ruszył na południe ku najbliższym zabudowaniom. – Ktoś go załatwił, to pewne! Jezu, jak mi zimno!
Skręcił w drogę gruntową, która odbijała w prawo. Niecałe pięćdziesiąt metrów od szosy numer 10 stał biały domek z oszkloną werandą. Z boku przylegał do niego ogród z krzakami róż. Pod plastikową wiatą parkowały dwa samochody: czerwony mustang i stary cadillac upstrzony plamami rdzy. Ojciec zatrzymał się tuż przed budynkiem.
– Zaczekaj tutaj – mruknął.
W mokrych skarpetkach podszedł do drzwi i nacisnął przycisk dzwonka. Musiał zrobić to jeszcze dwukrotnie, zanim drzwi wreszcie otwarły się z brzękiem i stanęła w nich ruda kobieta, na oko trzy razy tęższa od mojej mamy. Miała na sobie niebieski szlafrok w czarne kwiaty.
– Panno Grace, muszę od pani zatelefonować. To pilne.
– Ależ pan jest cały mokry! – Głos panny Grace przypominał zębate ostrze zardzewiałej piły. Na palcach dłoni, w której trzymała papierosa, połyskiwały pierścionki.
– Stało się nieszczęście – wyjaśnił ojciec.
Panna Grace westchnęła jak ruda chmura gradowa.
– No dobrze, niech pan wejdzie. Tylko proszę uważać na dywan.
Tato wszedł do środka; dzwoneczek znów brzęknął, kiedy drzwi się za nim zamknęły.
Siedziałem w furgonetce. Pierwsze pomarańczowe promienie słońca wydostały się spoza wzgórz na wschodzie. W kabinie czuć było zapach jeziora, na podłodze pod fotelem ojca zebrała się kałuża.
Widziałem kogoś, kto stał w lesie. Wiem, że go widziałem. Ale czy na pewno?
Dlaczego nie podszedł, nie zainteresował się losem człowieka w samochodzie? I kim był tamten człowiek w samochodzie?
Właśnie głowiłem się nad tym, kiedy drzwi uchyliły się ponownie i ukazała się w nich panna Grace. Tym razem na błękitny szlafrok narzuciła puszysty biały sweter, włożyła też tenisówki. Jej kostki i łydki były krzepkie jak młode drzewa. W jednej ręce trzymała pudełko herbatników „Lorna Doone”, a w drugiej zapalonego papierosa. Podeszła do furgonetki i uśmiechnęła się do mnie.
– Cześć – zagaiła. – Ty jesteś Cory?
– Tak, psze pani – odpowiedziałem.
Jej uśmiech nie wyglądał na szczery. Miała wąskie wargi, szeroki spłaszczony nos, a zamiast brwi cienkie kreski wymalowane nad głęboko osadzonymi niebieskimi oczyma. Podsunęła mi pudełko.
– Chcesz ciastko?
Nie byłem głodny, ale rodzice zawsze mnie uczyli, że się nie odmawia, kiedy ktoś częstuje. Wziąłem jedno.
– Weź jeszcze – zachęciła mnie panna Grace, więc sięgnąłem po następne.
Panna Grace też zjadła jedno, a potem zaciągnęła się papierosem i wypuściła dym przez nos.
– Twój tato dostarcza nam nabiał – powiedziała. – Na pewno macie nas na liście. Sześć kwart mleka, dwie maślanki, dwie kwarty kakao i trzy pinty śmietany.
Sprawdziłem listę. Było tam jej nazwisko – Grace Stafford – i zamówienie. Zgadzało się co do joty.
Powiedziałem, że zaraz wszystko przygotuję, i zacząłem wyjmować butelki z wozu.
– Ile masz lat? – zapytała. – Dwanaście?
– Dopiero w lipcu będę miał dwanaście, psze pani.
– Też mam syna. – Panna Grace strzepnęła popiół z papierosa i włożyła do ust następne ciasteczko. – W grudniu skończył dwadzieścia. Mieszka w San Antonio. Wiesz, gdzie to jest?
– Tak, psze pani. W Teksasie. Tam, gdzie Alamo.
– Zgadza się. A skoro on ma dwadzieścia, to ja trzydzieści osiem. Stare próchno ze mnie, nie sądzisz?
Domyśliłem się, że pytanie było podchwytliwe.
– Nie, psze pani – odpowiedziałem po namyśle.
– O, widzę, że mam do czynienia z młodym dyplomatą! – Tym razem uśmiechnęły się również jej oczy. – Zjedz jeszcze ciasteczko.
Podała mi pudełko, zawróciła do drzwi i wrzasnęła przez nie:
– Lainie! Lainie, rusz tyłek, chodź no tutaj!
Najpierw jednak pojawił się ojciec. W ostrym świetle poranka wyglądał staro, pod oczami miał ciemne kręgi.
– Dzwoniłem do biura szeryfa – powiedział, sadowiąc się na przemoczonym fotelu i wpychając stopy do butów. – Mamy zaczekać na nich w miejscu, gdzie samochód stoczył się do jeziora.
– Kto to mógł być, u diabła? – spytała panna Grace.
– Nie mam pojęcia. Twarz miał… – Ojciec zerknął na mnie, potem z powrotem na nią. – Był paskudnie pobity.
– Musiał być zalany. Pewnie bimbrem.
– Nie sądzę.
Ojciec nie wspomniał przez telefon o tym, że kierowca był nagi, uduszony struną z pianina i przykuty do kierownicy. Ta informacja była przeznaczona dla uszu szeryfa, a nie panny Grace czy kogokolwiek innego.
– Nie widziała pani może faceta z tatuażem na lewym ramieniu? Wyglądało to jak czaszka, z której wyrastają skrzydła.
– Oglądałam więcej tatuaży, niż ma ich cała marynarka wojenna – stwierdziła panna Grace – ale nie przypominam sobie, żebym w tej okolicy natknęła się na coś takiego. Dlaczego pan pyta? Facet był bez koszuli?
– Właśnie. Miał tę skrzydlatą czaszkę wytatuowaną mniej więcej w tym miejscu. – Tato dotknął swojego lewego ramienia, znów się wzdrygnął i nerwowo zatarł dłonie. – Nigdy go nie wydobędą… Nigdy. To jezioro ma pewnie ze sto metrów głębokości.
Zadźwięczały dzwoneczki. Z koszem pełnym butelek obróciłem się w stronę drzwi.
Chwiejnym krokiem wyszła z nich dziewczyna o oczach zapuchniętych od snu. Miała na sobie długi szlafrok w szkocką kratę i była boso. Na ramiona opadały jej włosy o barwie jedwabistych kit kukurydzy. Skierowała się ku nam, przymrużyła oczy w jasnym świetle i powiedziała:
– Czuję się, jakbym była przepieprzona na wylot.
O mały włos nie zemdlałem. Nigdy w życiu nie słyszałem, żeby kobieta wymówiła tak plugawe słowo. Oczywiście wiedziałem, co oznacza, ale kiedy bez skrępowania padło z tych ładnych ust, byłem wstrząśnięty.
– Tu jest młody człowiek, Lainie – powiedziała panna Grace głosem, który mógłby skręcić żelazny gwóźdź. – Uważaj, co mówisz, jeśli łaska.
Lainie spojrzała na mnie. Pod jej chłodnym spojrzeniem poczułem się zupełnie tak jak wtedy, gdy włożyłem widelec do kontaktu. Oczy miała czekoladowe, a na wargach półuśmiech, który równie dobrze mógł być szyderczym grymasem. W jej twarzy było coś twardego, czujnego, jakby nie ufała już nikomu. W zagłębieniu szyi zauważyłem małą czerwoną plamkę.
– Czyj to dzieciak? – spytała.
– Syn pana Mackensona. Pokaż trochę klasy, dobrze?
Z trudem przełknąłem ślinę i oderwałem wzrok od oczu Lainie. Jej szlafrok rozchylał się dyskretnie. Nagle dotarło do mnie, jakie dziewczęta używają brzydkich słów i co to za miejsce. Zarówno od Johnny’ego Wilsona, jak i od Bena Searsa słyszałem, że gdzieś w pobliżu Zephyr jest dom pełen dziwek. Nawet w szkole podstawowej wszyscy o tym wiedzieli. Kiedy mówiłeś komuś: „Idź do burdelu”, narażałeś się na to, że ten ktoś wybije ci zęby. Zawsze jednak wyobrażałem sobie burdel jako elegancką posiadłość, okoloną płaczącymi wierzbami, w której czarni lokaje podają gościom koktajle miętowe na werandzie. W rzeczywistości burdel okazał się niewiele wytworniejszy od zakotwiczonej na stałe przyczepy kempingowej. Tak czy owak, widziałem go w całej okazałości, a dziewczyna o kukurydzianych włosach i niewyparzonym języku czerpała dochody z rozkoszy cielesnych. Czułem, jak plecy pokrywa mi gęsia skórka; scen, które niczym powolny, groźny orkan zamajaczyły mi w wyobraźni, wolałbym wam nie opowiadać.
– Zabierz to mleko do kuchni – ponagliła dziewczynę panna Grace.
Szyderstwo przeważyło nad uśmiechem, a czekoladowe oczy stały się niemal czarne.
– Dlaczego ja? W tym tygodniu dyżur ma Donna Ann!
– Dyżur w kuchni ma ta, której każę, moja panno, a ty powinnaś go mieć przez cały miesiąc i dobrze wiesz dlaczego! Rób, co mówię, i zamknij tę wyszczekaną buzię!
Usta Lainie sprawnie złożyły się w ciup, ale oczy nie przybrały tak łatwo wyrazu fałszywej pokory; wciąż czaiły się w nich zimne ostrza gniewu. Wzięła ode mnie kosz z butelkami i stojąc odwrócona plecami do taty i panny Grace, pokazała mi wilgotny różowy język, po czym zwinęła go w trąbkę. Następnie język wsunął się z powrotem do ust, jego właścicielka zaś obróciła się na pięcie i uraczyła nas wszystkich podstępnym jak cios miecza pierdnięciem, po czym powlokła się do domu. Kiedy zniknęła nam z oczu, panna Grace chrząknęła i powiedziała:
– Ta dziewucha ma tyle ogłady, co kołek w płocie.
– A z innymi jest lepiej? – zapytał tato.
Panna Grace wydmuchnęła kółko z papierosowego dymu i odparła:
– Nie, ale ta nawet nie udaje, że ma jakiekolwiek maniery. – Jej wzrok spoczął na mnie. – Weź sobie resztę ciastek, Cory, dobrze?
Spojrzałem na ojca. Wzruszył ramionami.
– Dobrze, psze pani – powiedziałem.
– Świetnie. Bardzo się cieszę, że cię poznałam. – Panna Grace z powrotem skupiła uwagę na moim ojcu i papierosie tkwiącym w kąciku ust. – Niech mi pan da znać, kiedy coś się wyjaśni.
– Oczywiście. Dziękuję, że pozwoliła mi pani skorzystać z telefonu. – Tato wśliznął się za kierownicę. – Kosz zabiorę przy następnym kursie.
– Niech pan uważa na siebie – rzuciła panna Grace i weszła do pomalowanego na biało burdelu, ojciec zaś włączył silnik i spuścił ręczny hamulec.
Pojechaliśmy z powrotem na miejsce wypadku. W porannym świetle tafla jeziora mieniła się błękitnymi i purpurowymi smugami. Tato zaparkował furgonetkę na polnej drodze – tej samej, z której wypadł fatalny samochód, jak sobie obaj uświadomiliśmy. Potem usiedliśmy i czekaliśmy na szeryfa. Słońce świeciło coraz mocniej, a niebo zmieniło barwę na lazurową.
Mój umysł podzielił się na dwie części: jedna myślała o samochodzie i zauważonej w lesie postaci, druga się zastanawiała, skąd mój tato tak dobrze zna pannę Grace i jej burdel. Co prawda tato znał wszystkich swoich klientów; często rozmawiał o nich z mamą przy obiedzie. Nigdy jednak nie słyszałem, żeby choć słowem wspomniał o pannie Grace czy też o burdelu. No cóż, nie był to najwłaściwszy temat do rozmowy przy stole. A poza tym i tak nie poruszyliby go w mojej obecności, chociaż moi koledzy i w ogóle wszyscy w szkole, poczynając od czwartej klasy, wiedzieli, że gdzieś pod Zephyr jest dom sprzedajnych dziewczyn.
Byłem tam. Na własne oczy widziałem sprzedajną dziewczynę. Widziałem jej zwinięty język i pośladki kołyszące się w fałdach szlafroka.
Doszedłem do wniosku, że powinno mi to przysporzyć niemałej sławy.
– Cory? – odezwał się cicho ojciec. – Wiesz, czym zajmuje się panna Grace w tamtym domu?
– Ja… – Nawet trzecioklasista mógł się tego domyślić. – Wiem, tato.
– Kiedy indziej po prostu zostawiłbym towar pod drzwiami. – Patrzył na jezioro, jak gdyby wciąż widział opadający powoli w głębinę samochód z martwym ciałem przykutym do kierownicy. – Mam ją na liście dostaw od dwóch lat. W każdy poniedziałek i czwartek, jak w zegarku. A w razie gdybyś był ciekaw… twoja mama wie, że tu jeżdżę.
Nic nie odpowiedziałem, ale poczułem się o wiele lepiej.
– Nie chcę, żebyś z kimkolwiek rozmawiał o pannie Grace i tym domu – ciągnął ojciec. – Chcę, abyś zapomniał, że tu byłeś, jak również o wszystkim, co widziałeś i słyszałeś. Czy możesz to dla mnie zrobić?
– Dlaczego? – Musiałem o to zapytać.
– Panna Grace może się różnić od ciebie, mnie czy mamy, może robić wrażenie osoby źle wychowanej albo jędzy, a pastor na pewno nie pochwala sposobu, w jaki ona zarabia na życie, ale to dobra kobieta. Po prostu nie chcę, żeby po mieście zaczęły krążyć plotki. Im mniej się mówi o pannie Grace i tym domu, tym lepiej. Rozumiesz?
– Chyba tak.
– To dobrze.
Rozluźnił palce zaciśnięte na kierownicy. Temat został zamknięty. Dotrzymałem obietnicy. Moja sława rozwiała się jak dym, i tyle.
Właśnie miałem powiedzieć tacie o człowieku, którego widziałem w lesie, kiedy zza zakrętu wyjechał czarno-biały ford z kogutem na dachu i herbem Zephyr na drzwiach. Samochód zwolnił i zatrzymał się w pobliżu naszej furgonetki. Wysiadł z niego szeryf J.T. Amory (J.T. było skrótem od Junior Talmadge). Ojciec wyszedł mu na spotkanie.
Szeryf Amory był chudym, wysokim mężczyzną o końskiej twarzy. Na jego widok przypomniał mi się widziany kiedyś obrazek z Ichabodem Crane’em ściganym przez Jeźdźca bez Głowy. Szeryf miał wielkie dłonie i stopy oraz parę uszu zdolnych wpędzić w kompleksy słonia Dumbo. Jego nos wystarczyłoby tylko trochę powiększyć, żeby godnie zastąpił chorągiewkę na dachu. Gwiazdę nosił przypiętą do kapelusza, którym nakrywał łysą czaszkę okoloną wianuszkiem ciemnych włosów. Nasunąwszy kapelusz głębiej na spocone czoło, szeryf przeszedł z ojcem na brzeg jeziora, gdzie wdali się w długą rozmowę. Obserwowałem ruchy rąk taty, gdy pokazywał Amory’emu, skąd wyjechał samochód i w którym miejscu zatonął. Obaj spojrzeli na gładką powierzchnię jeziora. Wiedziałem, o czym myślą.
Samochód mógł się zapaść aż do środka ziemi. Nawet kąśliwe żółwie, które żyły przy brzegu, nie potrafiły nurkować dostatecznie głęboko, by kiedykolwiek go ujrzeć. Nieznany kierowca siedział teraz w ciemności, a w zębach miał muł.
– Przykuty kajdankami – rzekł cicho pan Amory. Miał oczy koloru węgli, a bladość jego skóry nasuwała myśl, że woli noc od dnia. – Jesteś tego pewien, Tom? I tego, że uduszono go drutem?
– Jestem pewien. Ktoś dołożył starań, żeby go załatwić na amen. Jeszcze trochę, a byłby mu odciął głowę od tułowia.
– Przykuty – powtórzył szeryf. – Zapewne po to, żeby nie wypłynął. – W zamyśleniu postukał się palcem w dolną wargę. – No cóż – rzekł w końcu – zdaje się, że mamy tu morderstwo, nie sądzisz?
– Jeśli to nie morderstwo, to nie wiem, co nim jest.
W tym czasie wysiadłem z furgonetki i udałem się w miejsce, skąd – jak mi się wydawało – obserwował mnie tajemniczy mężczyzna. Nie znalazłem nic oprócz ziemi, kamieni i zielska. Jeśli to był mężczyzna – pomyślałem. A może kobieta? Nie zauważyłem, czy postać miała długie włosy, ale właściwie widziałem tylko płaszcz łopoczący na wietrze. Przeszedłem się tam i z powrotem wzdłuż linii drzew. Dalej las gęstniał i stawał się coraz bardziej podmokły. Wróciłem z pustymi rękami.
– Przyjdź potem do mnie do biura, spiszemy raport – rzekł do ojca szeryf. – I lepiej wstąp do domu przebrać się w coś suchego.
Ojciec skinął głową.
– Muszę skończyć dostawę i odwieźć Cory’ego do szkoły.
– W porządku. I tak niewiele możemy zrobić dla tego faceta na dnie. – Szeryf chrząknął i wepchnął ręce do kieszeni. – Morderstwo. Ostatnie morderstwo mieliśmy tu w sześćdziesiątym pierwszym roku. Pamiętasz, jak Bo Kallagan zabił żonę pucharem, który wygrał w kręgle?
Wróciłem do furgonetki. Czekałem na ojca. Słońce było już wysoko i sumiennie oświetlało cały świat, ale mnie było ciężko na sercu. Zdawało mi się, że istnieją dwa światy: jeden przed brzaskiem i drugi – słoneczny. Jeśli to prawda, istnieją też ludzie należący do tych dwóch różnych światów. Jedni przemykają się przez krainę nocy, drudzy trzymają się jasnych godzin dnia. Może widziałem właśnie jednego z mieszkańców ciemności, świata sprzed brzasku. I może – na samą myśl poczułem chłód – może on też spostrzegł, że ja go widzę.
Uświadomiłem sobie, że naniosłem brudu do furgonetki. Całe tenisówki miałem oblepione błotem. Obejrzałem usmarowane podeszwy.
Do jednej przyczepiło się małe zielone piórko.
(…)
Robert McCammon „Magiczne lata”
Tłumaczenie: Maria Grabska-Ryńska
Wydawnictwo: Vesper
Liczba stron: 656
Opis: Niewielkie miasteczko Zephyr w Alabamie, lata 60. XX wieku. Pewnego marcowego ranka jedenastoletni Cory Mackenson oraz jego ojciec są świadkami tajemniczego wypadku: w głąb jeziora stacza się samochód ze zmasakrowanymi zwłokami mężczyzny. Miejscowy szeryf nie potrafi rozwikłać zagadki okrutnej zbrodni, nie znajduje żadnych śladów mordercy, nie wiadomo też, kim jest ofiara. Cory, wstrząśnięty myślą, że w jego mieście żyje zabójca, postanawia sam go znaleźć. Jedyny trop, jakim dysponuje, to małe zielone piórko, które znalazł wtedy nad jeziorem, oraz mgliste wspomnienie skrytej w mroku lasu sylwetki w długim płaszczu. Nie mając innych poszlak, zaczyna uważniej przyglądać się mieszkańcom Zephyr. Zagadka, którą próbuje rozwikłać, realistyczne sny, jakie go nawiedzają, odkrywanie tajemnic mieszkańców… wszystko to sprawia, że pamiętne lato będzie ostatnim beztroskim okresem jego dzieciństwa. „Magiczne lata” to nie tylko podszyty nutką grozy kryminał, to przede wszystkim opowieść o dojrzewaniu, o odzieraniu świata z magii, niesamowitości i – przede wszystkim – niewinności. Żywy język, plejada barwnych, wielowymiarowych postaci i wspaniale sportretowana społeczność niewielkiego miasteczka gdzieś w Ameryce lat 60. XX wieku. Jedna z najważniejszych i najbardziej osobista z powieści Roberta McCammona („Zew nocnego ptaka”, „Łabędzi śpiew”, „Godzina wilka”). Książka porównywana z „To” Kinga oraz z „Letnią nocą” Simmonsa, ale bardziej kameralna, wzruszająca, sentymentalna, jednym słowem – magiczna.
Kategoria: fragmenty książek