Historia trzech kobiet kochających jednego mężczyznę ? przeczytaj pierwszy rozdział powieści „Pewnego rodzaju miłość” Alicji Gęścińskiej
Nakładem wydawnictwa W.A.B. ukazała się debiutancka powieść Alicji Gęścińskiej, filozofki polskiego pochodzenia mieszkającej w Belgii, gdzie prowadzi dla stacji telewizyjnej Canvas program filozoficzny „Wanderlust”. „Pewnego rodzaju miłość” to przepleciona cytatami, niecodzienna opowieść o codzienności i o miłości, która jest jak życie ? tyle że dłuższa. Historia trzech kobiet kochających jednego mężczyznę ? męża, profesora i ojca.
Autorka opisuje wydarzenia przedstawione z punktu widzenia córki Elżbiety oraz kochanki Anny. Elżbieta, zmagająca się z własnymi uczuciami po śmierci ojca, uwielbianego przez studentów profesora uniwersyteckiego i Anna, belgijska studentka na stypendium w Stanach Zjednoczonych.
Anna opowiada o swojej młodości, o szalonym studenckim życiu, którego, jako młoda kobieta, nie unikała. Uwikłana w intymną przyjaźń z Bernardem, trafia do elitarnego międzyuniwersyteckiego stowarzyszenia Exiles, przewodzonego przez profesora Raymonda Vernona. Profesor okazuje się charyzmatycznym i pełnym życiowej mądrości uczonym oraz niezwykle namiętnym mężczyzną. Opowieść Elżbiety jest próbą poradzenia sobie ze śmiercią ojca i przedmiotami, które po nim zostały, ze wspomnieniami o ojcu i o swoim dzieciństwie. Przedstawia też swoją relację z matką ? Zuzanną, która nigdy nie wybaczyła swojemu mężowi i usiłuje go nienawidzić, nawet po jego śmierci.
Gęścińska pokazuje mężczyznę oczami kobiet, z których każda kochała go w zupełnie inny sposób. Anna ? bezgranicznie, namiętnie, z zachwytem słuchała jego wykładów na temat niemieckiej kultury, muzyki, ale także cytatów wygłaszanych w codziennym życiu. Elżbieta przez wiele lat wspólnego życia buntowała się przeciw doskonałości swojego ojca, jego przyzwyczajeniom i jego mądrościom wypowiadanym przy każdej możliwej okazji.
Czy z tych dwóch opowieści można otrzymać portret jednego mężczyzny? Jaki naprawdę był Raymond Vernon?
Poniżej możecie przeczytać pierwszy rozdział powieści „Pewnego rodzaju miłość” Alicji Gęścińskiej w przekładzie Małgorzaty Diederen-Woźniak.
1
Walka pamięci
Pokoje pachną stęchlizną jak wszystkie pomieszczenia, w których mieszka się za długo, choć zbyt mało. Pachną przeżytym tam życiem, kurzem zbierającym się powoli w szczelinach i szparach nic nieznaczącego istnienia. Zapach, po którym, oprócz nicości, niczego nie można się już spodziewać. Zabija w zarodku wszystkie inne zapachy i bez zapowiedzi z dnia na dzień zajmuje wszystkie pomieszczenia. Pięć lat temu. Może dziesięć. Ten zapach wdarł się nawet do dziecięcych pokoi we wspomnieniach Elżbiety, bo mimo wysiłku nie zdołała sobie przypomnieć żadnego innego zapachu tego miejsca.
Nie chce siadać. Nikt nie zaproponuje jej filiżanki herbaty, nie wyciągnie pudełka z ciasteczkami i nie zapyta, co u niej słychać. Już nie. Postanawia nie zdejmować beżowego płaszczyka sięgającego kolan i kręci przecząco głową w stronę stojącego wieszaka, jak gdyby to on prosił, by zdjęła okrycie i usiadła.
Po raz pierwszy jest sama w tym domu. Nie odwiedzała go często. Ostatni raz chyba dziewięć miesięcy temu. To musiało być kilka dni po Bożym Narodzeniu, ale jeszcze przed Nowym Rokiem. Nie potrafiła powiedzieć dokładnie kiedy. W mrocznej porze dwóch zbyt szybko następujących po sobie świąt, pierwszego, które zamyka kolejny rok, i drugiego, kiedy fetuje się iluzję nowego początku, próbowała znaleźć czas dla niego. Wtedy również nie zdjęła płaszcza.
Odwraca się od wieszaka i wiszącego obok obrazu. Wiejska scenka z psem myśliwskim, pamiątka rodzinna dziedziczona od trzech pokoleń. Zajmował dawniej poczesne miejsce w domu, gdzie jej ojciec się urodził i wychował. Elżbieta nie lubi ani polowań, ani psów. Kiedy się teraz zastanawia, uświadamia sobie, że nie lubi też obrazów. Ściany w jej mieszkaniu są puste i prawie klinicznie białe.
Ojciec kochał ten obraz. Wystarczyło, że patrzył nań przez chwilę, a ogarniał go spokój i znów czuł się w tym świecie jak u siebie. Nigdy nie widziała w jego oczach tyle spokoju i poczucia bezpieczeństwa, kiedy patrzył na nią. Może dlatego nie cierpiała tego psa.
Wychodzi z holu, żeby oderwać się od przykrego uczucia, jakiego doznała za sprawą namalowanego psa. Przechodzi powoli i bezszelestnie z jednego pokoju do drugiego. Z salonu do kuchni, z kuchni do pracowni. Czasami dotyka jakiegoś mebla, bębni delikatnie opuszkami palców, sama nie wie dlaczego. Unika własnych myśli. Przynajmniej próbuje. Myśli mogą ją zawieźć tylko do krainy dzieciństwa. Nie chce niczego rozpamiętywać w tym domu, gdzie nie pozostało nic prócz wspomnień i resztek po życiu, które je kiedyś tworzyło.
Zdaje sobie sprawę, że stara się nie poświęcać zbyt wiele uwagi zarówno temu, co tutaj widzi i odczuwa, jak i wyczuwa. A że chce czuć jak najmniej, czuje jednak znacznie więcej. Rozgląda się dookoła pustym wzrokiem pasażera, który patrzy na krajobraz przesuwający się za oknem pociągu i prawie nic nie widzi. Jedyne, co można wyczytać z oczu podróżnego, to pragnienie, żeby ta podróż skończyła się jak najprędzej. Jej zamglone spojrzenie nie zmienia się, kiedy wzrok zatrzymuje się dłużej na jakimś meblu. Walkę pamięci przegrywa cicho. Atak każdego wspomnienia powoduje, że serce Elżbiety zaczyna bić szybciej ze strachu, żeby nie pochłonęła jej przeszłość. Z doświadczenia wie, że niechciane wspomnienia są dla duszy niczym ruchome piaski. Rozpoznaje to u wszystkich swoich pacjentów, niezależnie od tego, z czym przychodzą. Im bardziej człowiek walczy ze wspomnieniami, tym bardziej się w nich pogrąża.
Czy nasze wspomnienia są naprawdę naszymi wspomnieniami, czy może to one nami władają? Często zastanawiała się nad tym w pracy. Wszyscy myślimy, że jesteśmy panami własnych myśli, ale w istocie to one panują nad nami, nie odwrotnie. Myśli pozwalają nam wierzyć, że sterujemy naszym życiem, a tymczasem to one wyznaczają kurs. Jeśli ktoś jest samotny i ma dużo czasu na rozmyślania, w pewnym momencie wpadnie w pułapkę własnej wyobraźni i zaplącze się w jej wytwory. Każda terapia sprowadza się w znacznej mierze właśnie do uporządkowania rozbieganych myśli.
„Poczekaj i nie sprzedawaj wszystkiego od razu. Daj sobie czas na żałobę” ? powtarzała przez ostatnich kilka dni Sara, z którą dzieliła gabinet. Elżbieta znała wady i zalety teorii żałoby. Nawet najbardziej szczere słowa wypowiedziane w dobrej wierze mogą się okazać kiepską radą. Elżbiecie nie jest potrzebny czas i nie złości się na życie, które powoli opuściło jej ojca. Życie było dla niego łaskawe, za łaskawe. Nie może pozbyć się uczucia, że jego życie było zbyt długie. Czy trzeba go jeszcze żałować? Osiemdziesiąt sześć lat. To prawie nieprzyzwoicie długo, kiedy tylu ludzi, którzy mają mnóstwo marzeń i planów, musi zadowolić się krótszym życiem.
„Rodzice zawsze umierają za wcześnie, wiek nie ma znaczenia. Rozpacz jest jednakowo wielka” ? to kolejna sentencja Sary. Elżbieta w niej także nie widziała zbyt wiele prawdy, która by mogła dodać jej otuchy, chociaż coś podobnego powiedziała przyjaciółce potrzebującej pocieszenia. Sama nigdy nie wierzyła w te słowa. Ani wtedy, kiedy je wypowiedziała, ani z pewnością teraz. Gdyby ludzie mówili tylko to, w co wierzą, to alboby mówiono bardzo niewiele, alboby bez przerwy wybuchały kłótnie.
Co za bzdura, myśli znowu Elżbieta. Czy nie lepiej odejść wcześniej? Odnosi wrażenie, że nie wolno tak myśleć, i czuje się winna, ale nic nie może na to poradzić. Może wtedy lepiej znosiłaby ostatnie lata? Bez ciągłego, uwierającego poczucia winy, że nie ma ochoty odwiedzać starzejącego się ojca. Ojca, który za nią tęskni, ale niczego od niej nie wymaga poza odwiedzinami od czasu do czasu, jeśli wizyta pasuje do jej rozkładu zajęć. Może te lata byłyby i dla niego bardziej znośne, gdyby nie miał poczucia, że dorosła córka go nie odwiedza, jeśli to nie jest konieczne.
Meandrujące myśli Elżbiety przerywa niespokojne szczekanie. Wygląda przez okno i widzi dwa psy biegające po ogrodzie sąsiadek z naprzeciwka. Jeden z nich to doberman z białym bandażem na spiczastych uszach. Psy skaczą, krążą wokół swoich pań i ogromnej flagi z tęczą wetkniętej w trawnik. Już od trzech lat stoi obok niej mniejszy plakat z napisem: ?LGBT for Obama, 2012?. Zdaje się, że kobiety niezupełnie panują nad psami, bo kiedy je wołają, psy wcale nie reagują.
*
Elżbieta chce usiąść przy pianinie, ale się waha. Podnosi niepewnie wieko klawiatury. Klawisze są mniej pożółkłe, niż pamiętała; mają raczej kolor miękkiej, złamanej bieli niż zestarzałej żółci, kojarzącej się z odcieniem zębów palacza. Zastanawia się, czy ojciec kazał odnowić i wybielić klawiaturę, lecz ta myśl pierzcha, kiedy jej uwagę przyciągają oderwane końcówki kilku klawiszy. Obłamania kolejnych białych klawiszy: c, d, e, f oraz g wyglądają jak połamane paznokcie. I to w środkowej części klawiatury, której używa się najczęściej. Kiedy ojciec grał Preludium e-moll Chopina, dolegał mu trochę mały palec lewej ręki, szczególnie w trakcie ostatnich akordów. Kciuk i mały palec muszą spoczywać na końcówkach klawiszy, żeby objąć oktawę, ale jego małe dłonie z trudem pozwalały na takie rozpostarcie ręki, palce łatwo ześlizgiwały się z klawiszy.
Zapomniała o tym, chociaż za karę musiała stać w kącie. To był przełom w jej młodym życiu, była zmuszona pomyśleć, jak należy się obchodzić z cudzymi rzeczami. Ojciec nigdy nie posyłał jej do kąta. Uderzała głową drewnianej lalki w klawisze, aż ich odłamki rozpryskiwały się po podłodze. Nie pamiętała, dlaczego to zrobiła. Niewiele osób potrafi sobie przypomnieć wydarzenia z wieku trzech lat, a ci, którzy uważają, że pamiętają, tylko je rekonstruują na podstawie zdjęć i opowieści z drugiej ręki, aż stają się prawdziwym, żywym wspomnieniem. Prawdziwe i fałszywe wspomnienia. W myślach widziała siebie, jak stoi w kącie, chociaż nigdy przecież nie mogła widzieć stojącej tam dziewczynki. To ona jest tą dziewczynką z dwoma warkoczykami, głośno szlochającą: „Pianino boli, przepraszam pianino”. Ta historia była często powtarzana, kiedy tylko ktoś zapytał, dlaczego klawisze z kości słoniowej kosztownego bechsteina są obłamane.
Początkowo ojciec opowiadał tę historię z tłumioną irytacją, która z czasem zaniknęła, a w jej miejsce pojawiła się w jego opowieści czułość. Układał słowa tak, jakby obejmował Elżbietę. „Chciała zobaczyć, jak lalka zagra na pianinie, wskutek czego klawisze się połamały. Bardzo twórczy pomysł, muszę powiedzieć, a pianino wygląda teraz znacznie lepiej. Nabrało charakteru”. Tak uważał. Traktował klawisze obłamane przez Elżbietę podobnie, jak niektórzy ludzie traktują blizny, uważając je za powód do dumy. Stały się symbolem, wspomnieniem czasów, kiedy miał córkę blisko siebie.
Elżbieta nie ma ochoty liczyć, ile lat temu to było. Siada do pianina. Na niewygodnym, chwiejnym stołku, który przy regulowaniu wysokości wydaje przenikliwy pisk, a siedzenie opada lekko z lewa na prawo. Siedzi się bardzo niewygodnie. Pozostaje zagadką, dlaczego ojciec nigdy nie wymienił tego stołka na porządny taboret.
Dolna część jej płaszcza tkwi między pośladkami a siedzeniem stołka. Dlatego rękawy naciągają się pod pachami, co przeszkadza, kiedy kładzie dłonie na klawiaturze. Grać już chyba nie potrafi, nie z powodu rękawów, które przeszkadzają, ale dlatego że już od dawna nie grała. Na pierwszy rzut oka partytury leżące przed nią wydają się zbyt trudne. Patrzy więc tylko na swoje ręce, aż powoli dociera do niej, że palce przyjęły określoną pozycję.
Ogarnia ją dziwne uczucie, kiedy zdaje sobie sprawę, że ręce zapamiętały coś, co głowa widocznie zapomniała. Na twarzy Elżbiety pojawia się stłumiony uśmiech, prawy kącik ust unosi się lekko do góry. Ostatnio zawsze tłumi uśmiech.
Który utwór tak się zaczynał? Waha się, czy uderzyć w klawisze. Czy ręce same zaczną grać, kiedy usłyszą dźwięki? Nie ma odwagi spróbować. Z jakiegoś powodu wydaje jej się to niestosowne. To pewnie jakieś preludium Bacha. Ojciec uczył ją gry na pianinie przeważnie na utworach Bacha. Ciągle ten Bach.
Unosi pośladki, żeby poluzować płaszcz, i siada. Przykre uczucie nie ustępuje do końca. Przeszłość nadal ją dławi w piersiach. Nadchodzi moment, kiedy musi sprzedać rzecz tak cenną dla ojca. Dlaczego odszedł? Dlaczego opuścił matkę? Dla kogo? Dla nikogo? Dlaczego wolał być sam? Zabroniła sobie stawiać te pytania ponad piętnaście lat temu, teraz cisną się jej do głowy wszystkie naraz. Oddycha głęboko, żeby burza minęła. Tego prostego zabiegu uczy swoich pacjentów. Trzeba zrobić po prostu kilka głębokich wdechów i wydechów, skoncentrować się na oddychaniu. Czasami to wystarczy, żeby poczuć się lepiej.
Nie istnieje nic oprócz oddychania. Te słowa rozbrzmiewają jej w głowie jak zacinająca się płyta. Nic oprócz oddychania ? trzeszczy igła świadomości w rowkach myśli. Palcami wyciera kurz spomiędzy czarnych klawiszy. To zajęcie, połączone z oddychaniem, uspokaja ją. Po odkurzeniu klawiatury przychodzi kolej na świeczniki umieszczone z prawej i lewej strony pianina. Czubki palców zbierają szary osad czasu z ich licznych wygięć. Tkwią w nich nowe świece, paliły się najwyżej jakieś dwie godziny. Na świecie dużo się zmieniło, odkąd ojciec przeprowadził się tutaj, do tego domu na Farview Way, ale to osobliwe, że wszystko w tym miejscu zatrzymało się w czasie. Ojciec przez ponad dwadzieścia lat praktykował te same rytuały, a podczas godzinki gry na pianinie zawsze zapalał świece. Grał codziennie, aż do dnia, kiedy został zabrany do szpitala. Dowiedziała się o tym od sąsiadki, emerytowanej nauczycielki, której rytm dnia wyznaczał krokomierz. Lekarz poradził jej przechodzić codziennie pięć tysięcy kroków ? miała chore kolana, ale siedzenie w bezruchu mogło pogorszyć sytuację. Bez względu na pogodę spacerowała codziennie cztery razy po swojej ulicy, a wszystkie pozostałe zajęcia musiały się dopasować do tego harmonogramu.
? Moje letnie wieczory nigdy już nie będą takie same ? powiedziała Elżbiecie dzień przed śmiercią ojca. ? O ósmej zawsze zaczynał grać. Nie miał klimatyzacji, więc otwierał wszystkie okna i muzykę dobrze było słychać. Siadałam, kiedy zaczynał, i siedziałam, dopóki nie skończył. Nigdy mu tego nie powiedziałam, ale spędziliśmy razem wiele godzin. On przy pianinie, ja na fotelu. Oddzielała nas tylko trawa i drzewa stojące między naszymi domami.
To była ta sama sąsiadka, która umieściła nekrolog w gazecie, co Elżbieta świadomie usiłowała wyrzucić z pamięci.
? Masz tyle spraw na głowie. A na pewno są jacyś ludzie, koledzy i studenci, którzy będą chcieli go pożegnać ? oświadczyła Elżbiecie.
Sąsiadka zadzwoniła z tą wiadomością na dzień przed ukazaniem się nekrologu. Co miała zrobić? Mogła tylko podziękować za troskę. Nigdy by nie zdołała wytłumaczyć, że właśnie tych żegnających ojca ludzi nie chciała widzieć.
Dzień przed pogrzebem nie mogła usnąć z powodu gorąca. Wczesna wrześniowa noc nie spełniła obietnicy ochłodzenia. Następny dzień miał być najcieplejszy w roku. Nikt nie życzy sobie pogrzebu w takim dniu, trudno skazywać przybyłych żałobników na czarne stroje, chyba że zmarły chce jeszcze zemścić się na tych, co żyją. Elżbieta obawiała się, że utknie wśród masy spoconych ludzi, którzy cenili jej ojca. I być może znali go lepiej niż ona. A że był dość stary, na szczęście nie było już wielu takich, którzy chcieli go po raz ostatni pożegnać.
? Ach ta sąsiadka ? wzdycha Elżbieta głęboko.
Od czasu pogrzebu myśli o niej trochę nieśmiało, nawet z lekkim zażenowaniem. Czuła się bardzo niekomfortowo, kiedy podczas mszy zobaczyła płaczącą sąsiadkę, gdy tymczasem ona, jedyna córka, nie potrafiła wycisnąć z siebie nawet jednej łzy. W czasie uroczystości wielokrotnie próbowała nie okazywać obojętności wobec dawnych studentów i kolegów ojca, z których nie rozpoznawała i nie znała prawie nikogo oprócz Eryka. Sąsiadkę natychmiast otoczyła grupka ludzi. Zużyła już jedną paczkę chusteczek i całkowicie pogrążona w rozpaczy zaczęła drugą. Większość wychodzących z kościoła najpierw jej ściskała rękę ze współczuciem, a dopiero potem żałobnicy składali kondolencje Elżbiecie. To była nieprzyjemna sytuacja nie dlatego, że ją pomijano. Elżbieta nie miała ochoty ściskać tych wszystkich rąk, chciała jak najszybciej wrócić do domu, a sąsiadka, wywołując współczucie, niepotrzebnie przedłużała ceremonię. Dwukrotnie. Najpierw w kościele, a potem na cmentarzu. Opuszczenie cmentarza wydawało się Elżbiecie niestosowne, kiedy nad świeżo wykopanym grobem składano kondolencje sąsiadce.
? Świat stał się teraz taki cichy, a ja nie miałam nawet okazji zapytać go, co to był za utwór. Przez ostatnie miesiące grał wciąż to samo ? powiedziała sąsiadka i wzięła ją pod rękę, co wzmocniło wrażenie, że opuszczały cmentarz jak matka z córką. Żegnając się, sąsiadka wzięła obie dłonie Elżbiety w swoje ręce i przytrzymała przez chwilę. Nie bardzo długo, ale Elżbiecie wydawało się, że trwało to z pół dnia. Kara, którą musiała ponieść za brak łez na pogrzebie ojca.
*
Bierze do ręki partyturę leżącą na pianinie. Pieśni Schuberta. Czy to właśnie grał? Schubert, bardzo go kochał. Jego nazwisko przypomniało jej kartkę urodzinową, którą dostała w zeszłym roku na swoje trzydzieste drugie urodziny. Ojciec napisał: „Wiesz, że Schubertowi nie dane było żyć dłużej niż trzydzieści dwa lata. Ciesz się czasem, jakim Bóg Cię obdarzył”. Okropne, pomyślała. Pogorszył jeszcze sprawę, dopisując wers z Dantego: „Smutno czas tracić temu, kto go ceni”. Wyrzuciła kartkę do starych gazet, a następnego dnia wyniosła na śmieci. Przerzuca partytury. Niektóre strony są bardziej pożółkłe od innych. Czasami nad nutami widnieją napisane ołówkiem cyfry, które mają wskazywać ułożenie palców. Można dzięki temu zobaczyć, które pieśni ojciec ćwiczył, a których nie, chociaż notatki robił z rzadka. Jego ręce potrafiły dość łatwo tłumaczyć nuty na dźwięki. W głowie rozbrzmiewał jej początek Kołysanki z suity Dolly Faurégo. Za namową ojca całe lato ćwiczyła z nim ten utwór na cztery ręce. Razem siedzieli przy pianinie. Początkowo robiła to z zapałem. Miała cichą nadzieję, że ojciec wróci do domu, jeśli nauczy się dobrze grać na pianinie, chociaż nie wiedziała, dlaczego miałoby się to ze sobą wiązać. Może dlatego, że ojciec zawsze chętnie otaczał się muzyką. Ja będę jego muzyką, pomyślała wtedy. Jego domem z dźwięków.
Jednak kiedy utwór okazał się za trudny, zainteresowanie przekroczyło jej cierpliwość i robiła niewielkie postępy. Entuzjazm opadł, aż w końcu całkiem zgasł. Szukała wymówek, żeby nie zasiadać z ojcem do pianina. Widziała w jego oczach rozczarowanie, ale wolała go zawieść, niż ciągle od nowa mieć do czynienia z własną ignorancją. Trudniej jest rozczarować siebie niż kogoś, dlatego lepiej nie podejmować żadnego trudu, niż trudzić się daremnie. Elżbieta do tej pory stosuje tę strategię, aby spokojnie płynąć przez życie, odtrącając od siebie każdą frustrację.
Po tym lecie ojciec nigdy nie nalegał, żeby grała na pianinie. Grał odtąd sam. Nigdy nie zmienił wieczornego rytuału. Po kolacji grał na pianinie, a przed pójściem spać czytał to, co napisał w ciągu dnia. Kiedy pewnego razu grał wyjątkowo długo, zapytała go z łagodnym buntem grzecznej nastolatki w głosie, dlaczego poświęca na pianino tyle czasu.
? Poświęcasz mnóstwo czasu na grę, ale pianistą koncertowym i tak już nie zostaniesz. Czy nie lepiej wykorzystać ten czas inaczej? Świat nie czeka na twoją interpretację impromptu Schuberta. A kiedy ludzie chcą posłuchać muzyki klasycznej, to po prostu nastawiają płytę.
? Pewnie tak, ale ja nie gram po to, żeby mnie inni słuchali. Gram, ponieważ podczas gry, jako człowiek, dotykam rdzenia tego, co znaczy być człowiekiem. Dotykanie klawiatury to dla mnie za każdym razem przeżycie metafizyczne.
Elżbieta popatrzyła na niego tak, jakby odpowiedział w języku z manuskryptu Wojnicza.
? Nadal nie rozumiem, po co to robisz, przecież wiesz, że jesteś człowiekiem. Musisz sobie to codziennie na nowo udowadniać?
? Nie mogę wyjść z siebie, Elżuniu, zrezygnować ze swojego człowieczeństwa. Muszę grać. Nawet jeśli nikt mnie nie słucha.
Po chwili ciszy, która świadczyła o tym, że Elżbieta nie za dobrze wiedziała, o co mu chodzi, dodał:
? Traktuj to jak modlitwę przed snem. Nikt nie przestaje się modlić dlatego, że śpi obok niewierzącego.
Nigdy nie zrozumiała, co miało znaczyć to ostatnie sformułowanie. Do tej pory go nie rozumie i nic nie czuje, kiedy słucha pieśni lub impromptu Schuberta. Najwyżej podskórną niechęć, zarówno do Schuberta i jego niebywałego talentu, jak i do myśli, że powinna pielęgnować swój ułomny talent, otrzymany od Boga, w którego i tak niezbyt wierzyła.
(…)
Alicja Gęścińska „Pewnego rodzaju miłość”
Tłumaczenie: Małgorzata Diederen-Woźniak
Wydawnictwo: W.A.B.
Liczba stron: 288
Opis: Trzy kobiety oraz jeden mężczyzna, który każdej z nich pozostawia zagadki do rozwiązania oraz pewnego rodzaju miłość. Historia pełna wzruszeń i opowieść o dopiero dojrzewających uczuciach. Przepleciona cytatami, niecodzienna opowieść o codzienności. Rodzinne losy i studencki świat wypełniony przygodami – nie tylko intelektualnymi, ale, przede wszystkim, pełnymi namiętności i emocji. Opowieść o miłości, która jest jak życie ? tyle, że dłuższa, czyli historia trzech kobiet kochających jednego mężczyznę ? męża, profesora i ojca.
TweetKategoria: fragmenty książek