Historia o kobiecej przyjaźni i miłości do kina. Przeczytaj fragment powieści „Babetta” Niny Wähä

15 września 2023

Kolejna po „Testamencie” powieść Niny Wähä w Serii Dzieł Pisarzy Skandynawskich Wydawnictwa Poznańskiego. „Babetta” opowiada o relacji między dwoma przyjaciółkami, które poznały się w klasie teatralnej w Sztokholmie. Wiele lat później jedna z nich jest aktorką z międzynarodowym hitem kinowym w dorobku i zaprasza drugą na wakacje do zamku na południu Francji, gdzie mieszka ze znacznie starszym, znanym filmowcem. Fragment książki przeczytacie poniżej.

I

(…)

Zimą miała sza­rawy od­cień skóry. Do­póki nie za­częła uży­wać sa­mo­opa­la­cza. I cho­dzić na so­la­rium, ale tylko raz w ty­go­dniu. Na­uczyła ją tego jedna z cha­rak­te­ry­za­to­rek. Częst­sze opa­la­nie się nie jest do­bre, po­sta­rza skórę. Nie­od­wra­cal­nie. Obo­wiąz­kowy krem z fil­trem. Oczy­wi­ście. To jedna z rze­czy, które cię wy­róż­niają, po­ka­zują, kim je­steś, gdzie sto­isz w hie­rar­chii, do ja­kiej grupy przy­na­le­żysz.

Zbu­do­wała wi­ze­ru­nek osoby, która prze­nigdy nie zro­bi­łaby nic tylko dla uzna­nia. Uzna­nie ba­zuje na po­trze­bie. To coś cie­le­snego. Z ko­lei praca ba­zuje na prze­ko­na­niu, że zo­stało się stwo­rzo­nym do cze­goś wspa­nia­łego, cze­goś od­cie­le­śnio­nego i waż­nego. Dla niej za­wsze li­czyła się p r a c a. Za­wsze sku­piała się na pracy i pro­ce­sie. Była taka zdy­scy­pli­no­wana. „To je­dyny spo­sób, by coś osią­gnąć”. I ten du­alizm: chcieć coś osią­gnąć, ale pod żad­nym po­zo­rem nie zo­stać ka­rie­ro­wi­czem. Bo prze­cież suk­ces aż tak się nie li­czy. No cóż, ła­two tak mó­wić ko­muś, kto go od­niósł.
 
 
To był wielki film. Pod każ­dym wzglę­dem. Nie do prze­ocze­nia. Nikt jej tego nie od­bie­rze. Ba­bettę obej­rzały mi­liony wi­dzów na ca­łym świe­cie, do­stała Zło­tego Niedź­wie­dzia na fe­sti­walu w Ber­li­nie i kilka Osca­rów, mię­dzy in­nymi za naj­lep­sze zdję­cia i naj­lep­szą sce­no­gra­fię (no­mi­no­wano ją też w ka­te­go­rii naj­lep­szy film, ale nie wy­grała), wy­świe­tlano ją we wszyst­kich ki­nach w Szwe­cji, ga­zety roz­pi­sy­wały się o niej w sa­mych su­per­la­ty­wach. Zna­la­zła się na ję­zy­kach ca­łego świata. I otwo­rzyła Lou drzwi do ka­riery. Nie da się za­prze­czyć. Nie­za­leż­nie od tego, co mówi się dzi­siaj, ten film jest le­gen­darny.
 
 
Ba­betta opo­wiada o słu­żą­cej mło­dego hra­biego Istvána Széche­ny­iego, za­trud­nio­nej w jego ro­dzin­nej po­sia­dło­ści w ko­mi­ta­cie Győr-Mo­son-So­pron, który na po­czątku dzie­więt­na­stego wieku znaj­do­wał się po wę­gier­skiej stro­nie Ce­sar­stwa Au­strii. Lou wcie­liła się w główną rolę. To był jej pierw­szy wy­stęp w mię­dzy­na­ro­do­wej pro­duk­cji. To zna­czy Lou ro­biła wcze­śniej krót­ko­me­tra­żówki na kur­sie let­nim w lon­dyń­skiej fil­mówce, poza tym na­gra­ły­śmy jesz­cze na­szą za­gra­niczną po­dróż po­cią­giem, ale to była jej pierw­sza rola w praw­dzi­wym fil­mie. Rola, która miała zmie­nić wszystko.

Lu­dzie wy­da­wali się tacy zdzi­wieni, mam na my­śli me­dia i ogól­nie tych, któ­rzy jej nie znali. Ale ja wie­dzia­łam, że dla niej to żadne za­sko­cze­nie. To nie było dzieło przy­padku.
 
 
„Całe ży­cie się do tego przy­go­to­wy­wa­łam” – wy­znała. Sie­dzia­ły­śmy w parku Björns träd­gård, był późny wie­czór albo wcze­sny po­ra­nek, zaj­rza­ły­śmy do pie­karni przy Tjär­ho­vs­ga­tan, bo za­mknęli już Kvar­nen, ja­kim cu­dem wpu­ścili nas do klubu noc­nego, skoro mia­ły­śmy tylko dzie­więt­na­ście lat, pew­nie wła­śnie dla­tego, cho­dziło o na­szą mło­dość, nasz wiek, wciąż nie­winny, tamto świa­tło re­flek­tora.

Sie­dzia­ły­śmy tak nad świeżo upie­czoną droż­dżówką wiel­ko­ści fris­bee, po­da­jąc ją so­bie z rąk do rąk. Lou ostroż­nie odła­my­wała ma­lut­kie ka­wa­łeczki, jak myszka, a resztę pod­ty­kała mnie. Mia­łam do­bry ape­tyt i zja­dłam pra­wie całą. Nie po­tra­fi­łam się wtedy kon­tro­lo­wać. Nie zda­wa­łam so­bie sprawy, że ocze­kuje się ode mnie cze­goś in­nego. Nie by­łam szcze­gól­nie zdy­scy­pli­no­wana. Nie tak jak ona. Jak to „całe ży­cie”, my­śla­łam. Prze­cież ono jesz­cze się nie za­częło. Tak czu­łam. Że moje ży­cie jesz­cze się nie za­częło. Nie mia­łam sa­mo­dy­scy­pliny ani per­spek­tyw. Wciąż wy­da­wało mi się, że na wszystko przyj­dzie czas, że nie trzeba się śpie­szyć, bo ży­cie jest dłu­gie, a ja mam mnó­stwo czasu. By­łam taka głu­pia. Nie tak jak Lou.

Bo trzeba być też mą­drym. Sam ta­lent nie wy­star­czy. Je­śli czło­wiek chce coś w ży­ciu osią­gnąć, musi mieć plan. Ty­dzień póź­niej Lou miała le­cieć do An­glii na pre­pro­duk­cję. Próbny ma­ki­jaż, próbna fry­zura. Przy­miarki. Ćwi­cze­nia głosu. Tre­ner per­so­nalny. Próby (choć to ra­czej dru­go­rzędne, bo re­ży­ser był strasz­nie apo­dyk­tyczny i ste­ro­wał nimi jak ma­rio­net­kami) i lek­cje ba­letu pod okiem tan­cerki z Ba­letu Kró­lew­skiego w Lon­dy­nie. Od­kąd oka­zało się, że do­stała rolę, wy­twór­nia fil­mowa wy­dzwa­niała do niej kilka razy dzien­nie. Sie­dzia­łam obok niej, w tym sa­mym po­koju lub na jed­nym kocu, i pa­trzy­łam, jak wstaje z miej­sca i prze­cha­dza się w tę i we w tę wzdłuż bul­waru na Lån­ghol­men. Wi­dzia­łam po jej mo­wie ciała, że jest cza­ru­jąca, na­wet gdy roz­ma­wia przez te­le­fon, i to po an­giel­sku. Efekt Lou dzia­łał we wszyst­kich ję­zy­kach, niósł się po li­niach te­le­fo­nicz­nych.
 
 
W czerwcu skoń­czy­ły­śmy li­ceum. Klasę te­atralną w Södra La­tin. My­śla­łam, że za­raz się za­cznie, ży­cie i tak da­lej. Ale się my­li­łam. By­łam taka głu­pia.

II

Je­ste­śmy naj­lep­szymi przy­ja­ciół­kami. I to od tak dawna, że na­wet nie pa­mię­tam, jak to się za­częło. Jak za­czy­nają się re­la­cje? Mi­łość ła­two opa­trzyć datą, ma wy­raźny po­czą­tek i ko­niec. Pierw­szy po­ca­łu­nek. Ze­rwa­nie. Ale co z przy­jaź­nią? Ona się do nas za­krada.

W li­ceum tra­fi­ły­śmy do jed­nej klasy. Pa­mię­tam, jak się cie­szy­łam, że do­sta­łam się do naj­lep­szej klasy te­atral­nej w mie­ście – do­wód na to, że by­łam kimś, a przy­naj­mniej, że mo­głam się nim stać. Ale czy to miało dla mnie ja­kie­kol­wiek zna­cze­nie? Nie pa­mię­tam. Nie pa­mię­tam po­czątku se­me­stru, pierw­szych ner­wo­wych dni, szkol­nego bo­iska, klas, nic. Żad­nych ko­le­ża­nek ani ko­le­gów, jej też nie. Ale szybko za­przy­jaź­ni­ły­śmy się tak, jak tylko można się za­przy­jaź­nić, gdy wła­ści­wie jest się jesz­cze dziec­kiem, i od tam­tej pory by­ły­śmy ra­zem. Całe li­ceum. Aż do nie­skoń­czo­no­ści.

Wszystko ro­bi­ły­śmy ra­zem. Wtedy się nad tym nie za­sta­na­wia­łam, ale te­raz mi wstyd, ni­komu o tym nie mó­wię i naj­chęt­niej bym o tym za­po­mniała. Ale te my­śli i tak cza­sem wra­cają, wbrew mo­jej woli.

Jak choćby to, że dziw­nie ką­pać się ra­zem, gdy nie jest się ra­zem. Dziw­nie tak czę­sto u sie­bie spać. W jed­nym łóżku. Na do­brą sprawę nago, w sa­mej ko­szulce, bez maj­tek. Dziw­nie szu­kać chło­paka, który jest naj­lep­szym przy­ja­cie­lem chło­paka tej dru­giej, bo ina­czej by się to nie spraw­dziło. Dziw­nie jeść z jed­nego ta­le­rza, uży­wać tego sa­mego wi­delca, tej sa­mej szklanki, dzie­lić się ka­napką. Dzwo­nić do sie­bie wie­czo­rem przed snem i rano przed pój­ściem do szkoły. Koń­czyć na­wza­jem swoje zda­nia. Sta­ły­śmy się jed­nym or­ga­ni­zmem. Wszy­scy po­wta­rzali, że je­ste­śmy do sie­bie po­dobne. „Mu­si­cie być sio­strami”. By­łam z tego taka dumna. A te­raz się wsty­dzę. To zna­czy nie wsty­dzę się na­szej przy­jaźni. Ani jej. W tej bli­sko­ści i bez­bron­no­ści było coś bez­re­flek­syj­nego, po­dob­nie jak w my­śle­niu, że taka może być przy­jaźń. Bo prze­cież nie może. Nie może, prawda?
 
 
Od pre­miery Ba­betty mi­nęło pra­wie pięt­na­ście lat. Da­lej utrzy­mu­jemy kon­takt, w końcu je­ste­śmy naj­lep­szymi przy­ja­ciół­kami. Tylko oczy­wi­ście już się tak czę­sto nie wi­du­jemy. Ona pra­co­wała i jeź­dziła po świe­cie, a ja zo­sta­łam tu­taj. Co roku bra­łam udział w re­kru­ta­cji do róż­nych szkół te­atral­nych, we wszyst­kich mia­stach. Wi­dzia­łam, jak zmie­nia się Sztok­holm, wi­dzia­łam to wy­raź­nie, bo w nim zo­sta­łam. Jak prze­szkoda w roz­woju. W mo­der­ni­za­cji.

Kiedy ostat­nio się spo­tka­ły­śmy albo roz­ma­wia­ły­śmy? Pew­nie co naj­mniej rok temu. A te­raz dzwoni. Te­raz, po pięt­na­stu la­tach, prosi, że­bym ją od­wie­dziła. We Fran­cji. Wy­słała mi swoje zdję­cie, zro­bione uko­sem z góry, jest na nim opa­lona i ma na gło­wie słom­kowy ka­pe­lusz z ażu­ro­wym ron­dem, pro­mie­nie świa­tła kładą się na jej twa­rzy jak złote piegi. Wie­działa, że nie oprę się jej wi­do­kowi. „Chodź tu”. Już idę. Wszystko, o co tylko po­pro­sisz.

Re­zer­wuję bi­let i dwa dni póź­niej, pierw­szego czerwca, wsia­dam do sa­mo­lotu. W po­dróży pada mi te­le­fon, a ja nie mogę zna­leźć gniazdka na lot­ni­sku. Staję przy wej­ściu, z na­dzieją, że to wej­ście główne. Dłu­gie rzędy tak­só­wek. Kie­rowcy o – jak mi się wy­daje – pół­noc­no­afry­kań­skich ko­rze­niach cho­dzą mię­dzy sa­mo­cho­dami albo wy­chy­lają się z okna, pa­ląc i ma­cha­jąc rę­kami. Słońce, nie­mi­ło­sier­nie ostre i pa­lące. Roz­ma­zane kon­tury. Palmy wy­cią­gają się do nieba. Sa­mo­loty star­tują i lą­dują. Ja się pocę. Ni­g­dzie śladu Lou. Cze­kam. Wa­ham się. Ro­bię ko­lejne koło. Wcho­dzę do skle­piku z kawą, pa­pie­ro­sami i cro­is­san­tami. W końcu zbie­ram się na od­wagę i ją­ka­jąc się, py­tam prysz­cza­tego chło­paka ła­maną, szkolną fran­cusz­czy­zną, czy mo­gła­bym pod­ła­do­wać te­le­fon. On wzru­sza ra­mio­nami, nie ro­zu­mie, o co mi cho­dzi. Drugi raz nie pró­buję. Sia­dam na ławce przy prze­suw­nych drzwiach i cze­kam. Ko­szulka klei się do ple­ców, wy­obra­żam so­bie, jaka musi być mo­kra. Lou wie, że przy­la­tuję. Nie pierw­szy raz każe mi na sie­bie cze­kać. Taka jest mię­dzy nami dy­na­mika, i chyba za­wsze taka była, prawda? To ja za­wsze na nią cze­kam.

Czy taka przy­jaźń – go­rącz­kowa i ka­ni­ba­li­styczna – kie­dy­kol­wiek prze­trwała próbę czasu? Czy ist­nieją lu­dzie, któ­rzy po­tra­fią prze­żyć całe ży­cie jako ak­to­rzy dru­go­pla­nowi w cu­dzym ży­ciu?
 
 
Mało kto wie, że kie­dyś na­zy­wała się Lo­uise Berg­ström. Zmie­niła na­zwi­sko na po­czątku li­ceum, gdy do­stała swoją pierw­szą rolę, sta­tystki w ja­kimś mu­si­calu w Te­atrze Miej­skim. I stała się Lou Fau­cher. To nie tak, że zmie­niła toż­sa­mość, już wtedy wszy­scy mó­wili na nią Lou, a Fau­cher to na­zwi­sko pa­nień­skie jej matki, któ­rej oj­ciec po­cho­dził z Fran­cji. Lou Fau­cher. Pod tym na­zwi­skiem zna ją cały świat. Ale ja pa­mię­tam. I mo­gła­bym to po­wie­dzieć, zdra­dzić.
 
 
Tak­sów­ka­rze ma­chają na mnie, wo­łają po fran­cu­sku, czy nie po­trze­buję pod­wózki. Kręcę głową. Prze­cież nie wiem na­wet, do­kąd je­chać. Lou nie po­dała mi ad­resu, a ja nie py­ta­łam. „Chodź tu”. Więc przy­szłam. Jak pies.

Za­nim mnie od­bie­rze, robi się już późne po­po­łu­dnie. Dla ko­goś spoza wiel­kiego świata to już wie­czór. Lou wjeż­dża na par­king czar­nym sa­mo­cho­dem, który wy­gląda na drogi. Przy­ciem­niane szyby, ja­sna skó­rzana ta­pi­cerka. Włosy spięte w nie­dbały ko­czek, okrą­głe, szyl­kre­towe oku­lary prze­ciw­sło­neczne, krót­kie dżin­sowe spodenki i biała, sze­roka ko­szula, sta­ran­nie wy­pra­so­wana i prze­wiewna, per­fek­cyjna. Ba­le­riny marki Cha­nel. Przy­tula mnie i uj­muje w dło­nie moją twarz.

– Prze­pra­szam!

Wy­suwa dolną wargę. Nie spo­sób się jej oprzeć. Le­dwo daję radę na nią pa­trzeć, ale nie mogę też ode­rwać wzroku, jest jak wy­pa­dek dro­gowy, ka­ta­strofa wy­wo­łana siłą wyż­szą.

– Były straszne korki, a ja od szczytu se­zonu nie jeź­dzi­łam jesz­cze po mie­ście. Do­sta­łaś mo­jego ese­mesa?

Z tru­dem roz­po­znaję jej głos, brzmi sztucz­nie, jakby mu­siała się wy­si­lać, by po­praw­nie wy­ma­wiać słowa. Ale może to nor­malne. Kiedy ostat­nio roz­ma­wiała po szwedzku? Od na­szego po­przed­niego spo­tka­nia mi­nęło tyle lat. Cza­sami wy­sy­łam jej ese­mesy, ale wła­ści­wie nie ocze­kuję od­po­wie­dzi. Lou od­pi­suje spo­ra­dycz­nie. Jej ulu­biony emo­ti­kon to czer­wone serce.

– Ja­dłaś coś? Chcesz za­trzy­mać się po dro­dze na pan ba­gnat?

Nie wiem, co to jest, ale nie py­tam, tylko kręcę głową. Mdli mnie od upału. Mó­wię, że roz­ła­do­wał mi się te­le­fon, i wy­jeż­dżamy z lot­ni­ska. W sa­mo­cho­dzie jest chłodno, nie ma na­wet dwu­dzie­stu stopni. Jak szwedz­kim la­tem. Plecy kleją mi się do sie­dze­nia. Oglą­dam wi­doki i palmy, które prze­la­tują za oknem, to dziwne świa­tło pra­wie wżera się w oczy. Nie wzię­łam ze sobą oku­la­rów prze­ciw­sło­necz­nych, ale uświa­da­miam so­bie, że mu­szę ja­kieś ku­pić, i to szybko. Mam wra­że­nie, że słońce wy­pala we mnie dziurę.
 
 
Był w moim ży­ciu okres, kiedy się cię­łam. Chyba w dru­giej kla­sie li­ceum. Nie pa­mię­tam do­brze. Gdy póź­niej o tym czy­ta­łam, do­tarło do mnie, że sa­mo­oka­le­cza­nie to taki wen­tyl bez­pie­czeń­stwa, przez który wy­do­stają się cier­pie­nie i lęk, ale ja ni­gdy tak nie my­śla­łam. Cię­łam się po rę­kach, żeby zwró­cić na sie­bie uwagę. Żeby spra­wić wra­że­nie osoby na tyle in­te­re­su­ją­cej, by mo­gła od­czu­wać lęki. Nie cię­łam się bar­dzo głę­boko, szcze­gól­nie mnie to nie bo­lało, a póź­niej tak cu­dow­nie było po­ka­zać rany Lou.

Pierw­szy raz od­kryła je przez przy­pa­dek, na szkol­nej sto­łówce. Za­pie­kanka wa­rzywna. Dla we­ge­ta­rian za­wsze była za­pie­kanka wa­rzywna. Ja­sno­żółte pa­ski w płyn­nej brei. Wy­cią­gnę­łam rękę po sól i pod­wi­nął mi się rę­kaw. Wtedy to za­uwa­żyła. Na­gle jakby wszystko się za­trzy­mało. Wzięła moją dłoń w swoje ręce (za­wsze miała zimne palce, cie­kawe, czy da­lej tak jest?) i po­pa­trzyła na mnie z po­wagą w oczach, które po­tra­fiły zmie­niać ko­lor. Raz nie­bie­skie, raz szare, in­nym ra­zem zie­lone albo o wszyst­kich tych bar­wach na­raz. Naj­waż­niej­szą ce­chą do­brego ak­tora jest zmien­ność, po­wta­rzał nasz na­uczy­ciel te­atru. Lou spoj­rzała na mnie swo­imi zmien­nymi oczami. A póź­niej po­gła­dziła mnie po po­liczku. Wi­dzia­łam, że mi współ­czuje. Ale, co waż­niej­sze, że mnie wi­dzi.

Po pierw­szym ra­zie było jesz­cze kilka na­stęp­nych, ale czu­łam, że jej re­ak­cje stop­niowo sła­bły. Ostrze­gła mnie przed bli­znami. „Je­śli ma się mnó­stwo blizn czy ta­tu­aży, to trud­niej póź­niej o rolę”. Miała ra­cję. Ni­gdy wcze­śniej nie pa­trzy­łam na to z prak­tycz­nej strony. Ale Lou oczy­wi­ście miała ra­cję. Dla­tego z tym skoń­czy­łam. Czu­łam, że się na mnie za­wio­dła. Bez pro­blemu to prze­rwa­łam, a to ko­lejny do­wód, że nie ro­bi­łam tego „na se­rio”. Po­dob­nie mia­łam z faj­kami, nie wcią­gnęły mnie, mimo że pró­bo­wa­łam, zwłasz­cza na fil­mo­znaw­stwie, wtedy pa­pie­ros był czę­ścią uni­formu. Ale gdy tylko kurs mi­nął, od razu o nich za­po­mnia­łam.
 
 
Nie py­tam, do­kąd je­dziemy ani co u niej, z ra­dia płyną roz­ba­wione głosy, słu­cham jed­nym uchem, ale za słabo znam fran­cu­ski i ro­zu­miem tylko po­je­dyn­cze słowa. Lou zna go per­fek­cyj­nie. Ale co ja tam wiem. To tylko moja opi­nia. Z po­cho­dze­nia jest Fran­cuzką, dla­tego w li­ceum za­wsze da­wano jej fory. Na­uczy­ciel fran­cu­skiego sły­szał jej nie­na­ganną wy­mowę i co roku sta­wiał jej naj­wyż­sze stop­nie. Nie mu­siała na­wet cho­dzić do szkoły.

– Miesz­kasz tu te­raz? – py­tam.

Lou wy­ko­nuje nie­ja­sny gest, coś mię­dzy po­trzą­śnię­ciem ra­mio­nami a po­krę­ce­niem głową. Jej rzęsy są dłu­gie i ciemne, nie jest jed­nak uma­lo­wana.

– Tak, od Wiel­ka­nocy, ale wcze­śniej przy­jeż­dża­łam tu przez wiele lat. – Pa­trzy na drogę, trzyma dło­nie na kie­row­nicy. Każdy, na­wet naj­mniej­szy ruch jest per­fek­cyjny. – Trudno zna­leźć czas na zbu­do­wa­nie bazy, domu. Ale Re­naud ma już dom, a po­nie­waż jest te­raz dla mnie taki ważny, po­czu­łam, że chcę tu wró­cić. – Wy­ma­wia jego imię per­fek­cyjną fran­cusz­czy­zną. Fran­cu­skie „r”. Uśmie­cha się do mnie. Do­łeczki w po­licz­kach wy­glą­dają na sfo­to­szo­po­wane. Per­fek­cyjne.

Od­wza­jem­niam uśmiech.

– Cie­szę się, że go po­znam – mó­wię zgod­nie z prawdą.
 
 
Wi­dzia­łam go na fotce. W „Us We­ekly” albo in­nym bru­kowcu. Zdję­cie z ja­kiejś gali, na któ­rym stoją obok sie­bie. „Au­tor zdjęć do Ba­betty i ak­torka przy­jeż­dżają ra­zem”. Żad­nych dzi­wactw. Nikt nie za­re­ago­wał na to, że fa­cet jest od niej dwa razy star­szy. Przy­stojny jak męż­czyźni we Fran­cji. Siwe skro­nie, wy­bie­lone zęby, śniada cera i duże dło­nie. A wia­domo, co się mówi o męż­czy­znach z du­żymi dłońmi. Pa­mię­tam, że miał big dick-con­fi­dence. Ale nie py­tam o to Lou. Prze­cież nie wiem, jaką mają re­la­cję.

My­ślę, że on się w niej ko­cha. Chyba wszy­scy się w niej ko­chają. Albo za­raz za­czną. To część jej tak­tyki. Słowo „tak­tyka” brzmi tro­chę zło­śli­wie, ale łą­czy się z efek­tem Lou. Trzeba to mieć na uwa­dze. W końcu wszy­scy wy­ko­rzy­stują się, jak mogą. Jej to­wa­rem jest seks. Obiet­nica seksu albo na­dzieja, że do niego doj­dzie. Ale to tylko po­łowa prawdy, jest coś jesz­cze, coś poza tym. Znam to i czuję, tę ob­se­sję, wy­pu­ściła we mnie ko­rzeń, jak ro­ślina. Może to mi­łość? Bo prze­cież ją ko­cham, ko­cham ją tak bez­gra­nicz­nie, że aż się tego wsty­dzę. Ona to we mnie za­sa­dziła, tę ob­se­sję, mi­łość.
 
 
Re­naud Ber­thier. To je­den z naj­więk­szych fil­mow­ców swo­ich cza­sów. Żywa le­genda. Współ­pra­co­wał ze wszyst­kimi gi­gan­tami kina. Berg­man, Ku­ro­sawa, For­man, Cop­pola, Va­dász. Gdy póź­niej prze­sunę ręką po jego półce z błysz­czą­cymi sta­tu­et­kami Oscara, stwier­dzę, że choć stwo­rzył te ar­cy­dzieła już lata temu, jego do­robku nie da się wy­ma­zać. Hi­sto­ria nie kła­mie, na­wet hi­sto­ria filmu.
 
 
Mi­jamy mia­steczka, mi­jamy za­mek, mi­jamy palmy. Zjeż­dżamy ze wzgó­rza, by za­raz po­tem wje­chać na ko­lejne. As­falt nie­zau­wa­żal­nie prze­cho­dzi w coś w ro­dzaju czer­wo­nego pia­sku, który – jak wy­obra­żam so­bie – mógłby być na Księ­życu, dla­tego mó­wię, że można by tu na­grać film o wy­pra­wie na Księ­życ.

– No albo ra­czej na Marsa – od­po­wiada Lou, nie od­ry­wa­jąc wzroku od drogi.

Oczy­wi­ście.

Za wy­soką bramą, która otwiera się po wpi­sa­niu kodu, wy­ła­nia się dom Re­nauda. Jest ogromny. I biały, ośle­pia­jąco biały. Po pra­wej stoi ga­raż, ale Lou go mija i za­trzy­muje się na żwi­ro­wej ścieżce przed wej­ściem głów­nym. Ota­czają je drzewa przy­strzy­żone per­fek­cyj­nie w kształt kuli i krzewy krwi­sto­czer­wo­nych róż, któ­rych jest tyle, że aby prze­trwać w tym upale, na pewno po­trze­bują ol­brzy­mich ilo­ści wody. Dom przy­po­mina za­mek. Lou przy­jeż­dża na miej­sce pewna sie­bie, jak kró­lowa. Zo­sta­wia sa­mo­chód przed wej­ściem i nie wyj­muje klu­cza ze sta­cyjki. Po chwili po­jazd znika, ktoś mu­siał prze­sta­wić go do ga­rażu.

– Ten dom jest stary? – py­tam.

Lou kręci głową.

– Nie, ale za­pro­jek­to­wali go tak, by pa­so­wał do oto­cze­nia. Piękny, prawda?

Nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, bie­rze moją wa­lizkę i prze­nosi ją przez wy­so­kie, po­dwójne drzwi. Ma opa­lone nogi, a ja wi­dzę, jak pod skórą na­pi­nają jej się mię­śnie. Gdy wcho­dzimy do środka, mu­szę się po­wstrzy­my­wać, by nie wy­buch­nąć śmie­chem. Dom jest ab­sur­dalny. Jak­bym wy­lą­do­wała w pa­łacu ja­kie­goś dyk­ta­tora czy coś ta­kiego, czuję się tym oszo­ło­miona. Bez­pre­ten­sjo­nalny luk­sus, oczy­wi­sty dla tego, kto w nim żyje, może so­bie na niego po­zwo­lić, przy­zwy­czaił się. Lou wy­czuwa moją re­ak­cję, a może jej ocze­kuje, i po­syła mi uśmiech.

– Chore, co nie? Gdy pierw­szy raz tu przy­szłam, my­śla­łam, że to ja­kiś żart.

Przy­ta­kuję ski­nie­niem głowy i się uśmie­cham, nie­pewna, na czym miałby ten żart po­le­gać. Wcho­dzimy na górę, Lou po­ka­zuje mi moją sy­pial­nię. To wy­gląda jak po­kój w luk­su­so­wym ho­telu. Ale co ja wiem. Tak mi się sko­ja­rzyło. Tylko biel i biel, wy­cho­dzące na tył domu okna i bal­kon, ba­sen, wi­dok na góry, a w od­dali, w dole, prze­le­wa­jące się, bro­ka­towe mo­rze. Na ko­mo­dzie ogromny bu­kiet kwia­tów, one też roz­ta­czają aurę nie­wy­obra­żal­nego luk­susu. Za­wilce, la­wenda, osty, reszty nie roz­po­znaję. Nie­długo od­kryję, że po­dobne kom­po­zy­cje zdo­bią więk­szość po­miesz­czeń w domu. W po­nie­działki i czwartki nie­zau­wa­żal­nie za­stę­pują je nowe. Świeże bu­kiety po­ja­wiają się na­gle, po­dob­nie jak łóżko na­gle zo­staje po­słane, a ręcz­niki wy­mie­nione. Jakby dbała o to ja­kaś nie­wi­dzialna, choć twarda ręka. Ła­zienkę wy­ło­żono mar­mu­rem car­rara, ale nie tym tan­det­nym, tylko po­nad­cza­so­wym. Za­wie­szony wy­soko złoty pa­nel prysz­ni­cowy pa­trzy na mnie z góry. Póź­niej do­wiem się, że ma funk­cję desz­czu tro­pi­kal­nego. Na drążku wi­szą ręcz­niki, białe, śnież­no­białe, nie­ska­zi­telne. Pa­pier to­a­le­towy jest w uchwy­cie, wy­staje z niego tylko mały li­stek, biała strzałka wska­zuje na kosz­towną pod­łogę z bia­łego ka­mie­nia.
 
 
Odło­żyła mój ba­gaż na nie­wielki sto­jak przy drzwiach. Wa­lizka wy­gląda na brudną. Na szafce noc­nej za­uwa­żam bu­telkę wody evian. Lou otwo­rzyła drzwi na bal­kon, stoi na ze­wnątrz, opie­ra­jąc łok­cie o ba­lu­stradę. Jej nie­dbały ko­czek na czubku głowy jest per­fek­cyjny w swo­jej nie­wy­mu­szo­nej nie­dba­ło­ści. Ef­for­tless.

– Tego wi­doku bę­dzie mi bra­ko­wać naj­bar­dziej. Chyba ni­gdy mi się nie znu­dzi.

– A ty… – Na­gle czuję się zdez­o­rien­to­wana. – A ty gdzie śpisz?

Bie­rze mnie za rękę, jej dłoń jest miękka i chłodna. Kiedy ostat­nio ją trzy­ma­łam? Chyba pod­czas na­szego ostat­niego spo­tka­nia, w ja­kimś ba­rze w Sztok­hol­mie mię­dzy kon­fe­ren­cją pra­sową a pre­mierą. Tego filmu o astro­nau­tach. „W stylu Hitch­cocka, z tym że ak­cja roz­grywa się na statku ko­smicz­nym” – mó­wiła. Mnie oczy­wi­ście nie za­pro­szono na pre­mierę, Lou py­tała, czy wpi­sać mnie na li­stę go­ści, ale mia­łam wtedy wie­czorną zmianę w ka­wiarni i było za późno, by szu­kać za­stęp­stwa.

Te­raz pro­wa­dzi mnie przez swój pa­łac do po­koju u szczytu bu­dynku. To zna­czy nie wiem, czy można to w ogóle na­zwać po­ko­jem. Po­słu­gu­jąc się no­men­kla­turą ho­te­lową, po­wie­dzia­łoby się ra­czej: apar­ta­ment. Na sa­mym środku kró­luje gi­gan­tyczne łóżko z bal­da­chi­mem, z ja­kie­goś ciem­nego drewna, wo­kół niego wi­szą białe za­słony. Póź­niej, gdy bę­dziemy tam le­żeć, wpa­tru­jąc się w fa­lu­jącą nad nami tka­ninę, Lou wy­ja­śni, że spro­wa­dzili je z Zan­zi­baru. Po obu stro­nach me­bla jest wyj­ście na bal­kon, który cią­gnie się wzdłuż ca­łej ściany bu­dynku. A przy oknach znaj­dują się otwarte, dwu­skrzy­dłowe drzwi, jedne pro­wa­dzą do wiel­kiej gar­de­roby typu walk-in, a dru­gie do rów­nie prze­stron­nej ła­zienki. W ła­zience Lou jest wanna. Lu­stro na dłu­gość ściany (per­fek­cyj­nie oświe­tlone, na­wet moja cera wy­gląda w nim do­brze), a pod nim pa­nel z dwoma umy­wal­kami, one też są z mar­muru. Stoi na nich mnó­stwo ko­sme­ty­ków, per­fek­cyj­nych w swoim po­zor­nym nie­ła­dzie, zu­peł­nie jak Lou. W jej wy­da­niu na­wet chaos jest per­fek­cyjny. W sza­fie wi­szą dro­gie kre­acje, a na gi­gan­tycz­nej pu­fie w ko­lo­rze szam­pana, bo tak na­zywa go Lou, leżą różne nie­dbale po­rzu­cone ubra­nia. Nie mu­szę ich do­ty­kać, by wie­dzieć, z ja­kich są tka­nin. Kasz­mir. Len. Je­dwab. Lekki za­pach per­fum. Per­fek­cyj­nych. Per­fek­cyj­nie. Lou po­daje mi z nie­wiel­kiej lo­dówki pod to­a­letką wodę evian. Biorę ją. A ona wyj­muje drugą, dla sie­bie.

– Trzeba dużo pić. Czło­wiek za­po­mina, że w tym upale można ła­two się od­wod­nić. – Pusz­cza do mnie oko i unosi bu­telkę, po czym za­czyna pić. Chci­wie i dużo. Per­fek­cyj­nie. – Cie­szę się, że przy­je­cha­łaś, Ka­tjo – mówi po chwili. – Je­steś moją naj­lep­szą przy­ja­ciółką.
(…)

Nina Wähä „Babetta”
Tłumaczenie: Justyna Kwiatkowska
Wydawnictwo: Wydawnictwo Poznańskie
Liczba stron: 334

Opis: Jak zaczynają się relacje? Miłość łatwo opatrzeć datą, ma wyraźny początek i koniec. Pierwszy pocałunek. Zerwanie. Ale co z przyjaźnią? Ona się do nas zakrada. Katja i Lou poznały się 15 lat temu. Połączyła je przyjaźń i marzenie o przyszłości w blasku fleszy. Jednak życie napisało inny scenariusz; Katja nadal szuka swojej drogi, a Lou zagrała w obsypanym nagrodami filmie „Babetta”, który uczynił z niej gwiazdę. Od premiery minęły lata i sława Lou zbladła. Jedynie więź łącząca kobiety jest na tyle silna, że kiedy Lou zaprasza Katję na wakacje do francuskiej posiadłości, przyjaciółka zgadza się bez wahania. Żadna z nich nie wie, że to początek przełomowego lata. Po świetnie przyjętym „Testamencie” Nina Wähä powraca z kolejną znakomitą powieścią. To wnikliwe studium kobiecej przyjaźni i zazdrości oraz hołd złożony kinematografii – opowieść o przemyśle filmowym, #metoo oraz władzy wciąż spoczywającej w rękach mężczyzn.


Tematy: , , , ,

Kategoria: fragmenty książek