Fragment powieści „Crom i mali barbarzyńcy” Krzysztofa S. Stelmarczyka
Prolog
Oto wszechświat.
Powiadają, że widziany z zewnątrz przypomina piłkę plażową, na której ktoś usiadł. Piłkę tak wielką, że jest w stanie pomieścić wszystko, co można wcisnąć w przestrzeń bez końca.
W owym wszechświecie istnieje niezliczona ilość światów, ale nas w tej chwili interesuje tylko jeden.
Nie jest to jakiś szczególnie wyjątkowy świat.
Jego powierzchnię w większości pokrywa woda, a jedyny wystający ponad nią ląd, jest niedużym okrągłym kontynentem z wielkim okrągłym jeziorem po środku. Otacza je Okrąg, sięgające szczytami chmur góry, których regularny krąg wyrasta między jeziorem i obmywającym kontynent oceanem. W górach tych bije pięć źródeł, które dają początek pięciu największym na kontynencie rzekom – Magii, Wstążce, Dzikiej, Pierwszej i Brie. Są to chyba jedyne we wszechświecie rzeki, które płyną w dwie strony. Każda ma po dwa koryta. Jedno spływa do jeziora, drugie kończy w oceanie.
Nie da się ukryć, że nie był to wielce oryginalny świat. Zupełnie jakby jego stwórca skorzystał z planu naszkicowanego przez pięciolatka.
Jaki by nie był – oryginalny, czy nie – był. A to z kolei było bardzo dobrą wiadomością dla barbarzyńców1 mieszkających w rosnącej za Wielką Równiną puszczy.
Przede wszystkim dlatego, że los postanowił postawić na ich drodze bohatera. A dokładniej bohaterkę.
Część I
1.
– Kalet!
Wysoki dziewczęcy głos, czysty niczym górski kryształ, spłoszył wróble ze szczytów chat Kretowic.
– Kaaaalet! Kaaaaaleeeeeet!
Wróble wzbiły się gromadą nad krytymi słomą dachami w panicznej ucieczce.
– Kaaaaaaaaaleeeeeeeeeeeeeeeeeet!
Głos należał do wyrośniętej dziewczyny o jasnych włosach, którą bez wątpienia można było nazwać młodą kobietą.
Blondynka wołała, ile miała tchu w płucach. A miała je potężne. Nie tylko w sensie biologiczno-fizjologicznym. Od lat śpiewała w świątynnym chórze i potrafiła wydobywać z siebie dźwięki, od których drżały kielichy obrzędowe. Jej wołanie słyszała cała wieś i przy sprzyjającym wietrze, a taki wiał w tej chwili, bez trudu docierało do ludzi pracujących na polach pod lasem.
Wróble krążyły nad podłużnymi chatami, szukając miejsca byle dalej od głosu, zanim ich małe i niestworzone do długich lotów serduszka eksplodują od wysiłku. Zdecydowały się na zaostrzone czubki drewnianej palisady wystającej z usypanego z ziemi wału otaczającego Kretowice. Głos dziewczyny dobiegał i tutaj, ale przynajmniej nie wprawiał ich ciałek w nerwowe drżenie. Zwróciły swoje małe główki na błonia, gdzie otoczni przez grupę wyrostków dwaj chłopcy prowadzili burzliwą dyskusję. A że byli barbarzyńcami, nikogo nie dziwiło, że jeden z nich zwisał głową w dół. Ów szczęśliwiec miał jakieś sześć lat i nie sprawiał wrażenia, jakby działa mu się straszna krzywda. Właściwie to wyglądał, jakby był przyzwyczajony do takiego traktowania.
– Ile razy mam ci mówić, knypku, żebyś się za nami nie kręcił? – potrząsnął nim, ale nie za mocno, starszy i dużo większy od niego chłopiec.
– Nie chciałem, Kalet – wystękał maluch. – Samo wyszło.
– Samo, samo. Ciągle słyszę to samo, Hrum.
Kalet był na niego naprawdę zły. Nawet nie dlatego, że Hrum za nimi poszedł, w końcu Kalet w jego wieku robił dokładnie to samo, ale dlatego, że mogło mu się coś stać. Włóczenie się za starszymi po lesie nie należało do najbezpieczniejszych zajęć dla takiego malucha. Mógłby się zgubić, albo co gorsza, mogłyby go porwać demony. Mieszkańcy Kretowic traktowali je bardzo poważnie i mieli ku temu swoje powody.
Trzymany za nogę Hrum nie wyglądał na wystraszonego.
– Dlaczego inne dzieciaki słuchają, co się do nich mówi? – ciągnął Kalet. ? A ty? Ile razy trzeba ci powtarzać, że dopiero po Postrzyżynach będziesz mógł wstąpić do Młodzików Peruna?
Hrum zastanowił się nad odpowiedzią.
– Z powagą traktuję swoje powinności, które będę pełnił na rzecz Kretowic, kiedy przejdę inicjację na mężczyznę, a to oznacza, że muszę się nauczyć polować – odpowiedział po chwili. – Widziałem, że robiliście wczoraj łuki, a potem ukryliście je w zaroślach przy rzece. Domyśliłem się, że macie zamiar je sprawdzić następnego dnia i?
– I? – wyrwał się rudy piegus.
– I jakoś tak wyszło, że chciałem z wami postrzelać.
Kalet westchnął. Ostatnimi czasy dzieciaki robiły się coraz bardziej bezczelne. Ledwo podrosły, a już chciały strzelać z łuku.
– Najpierw Postrzyżyny, potem egzamin do Młodzików. Rozumiesz? Dopiero wtedy dostaniesz łuk. Tym razem nie żartuję, Hrum.
Malec skinął głową, że rozumie. Kalet upuścił Hruma na ziemię.
– I będziesz musiał go sobie sam zrobić! – wycelował w niego palec.
Maluch uśmiechnął się.
– Już zrobiłem. Wczoraj wieczorem. Z tych samych materiałów, co wy, tylko lepiej.
– Ruta idzie! – ostrzegł jeden z chłopców.
Kalet spojrzał za siebie. Rzeczywiście, jego siostra zbliżała się z niezadowoloną miną.
– Ile razy mam cię wołać? – krzyknęła.
Dzieliło ją od niego jakieś dwadzieścia kroków.
– Ty? – Kalet nie czekał, aż siostra skończy go przeklinać.
– To widzimy się po obiedzie – pożegnał się szybko i rzucił do ucieczki.
Pobiegł w stronę domu. Musiał obiec wały, ale i tak był szybszy od Ruty.
– Jestem ? oznajmił, wpadając zdyszany do chaty.
– Czas najwyższy – ton siedzącego przy stole taty Kaleta sugerował, że rodzic jest w dobrym humorze.
– Jestem do czegoś potrzebny? – spytał Kalet, rozglądając się po izbie. – Myślałem, że poćwiczę strzelanie z łuku. I tropienie. Może coś upoluję.
– Pójdziesz na kopiec dziadka Leszka.
Kaletowi nie przypadło to zbytnio do gustu. Miał ciekawsze rzeczy do roboty, niż ścinanie chwastów na cmentarzysku.
– A ona nie może?
– Ona ma imię i pomaga teraz mamie w kuchni.
– Akurat nie pomaga, bo włóczy się po mieście?
– Szukając ciebie – przerwał mu ojciec. – Dbanie o kopce przodków jest jedną z naszych powinności, na rzecz Kretowic, naszej rodziny, naszego klanu, naszego plemienia?
Kalet westchnął. Zaczynało się.
Nie mógł narzekać na swojego tatę. Był czasami surowy, ale nigdy nie wpadał w złość i zawsze był dla chłopca dobry. Miał jedynie nawyk robienia przydługich wykładów niemal przy każdej okazji. Kalet wolał od razu uciąć temat.
– Dobra, dobra – zgodził się, byle tylko ojciec nie mówił już więcej.
A przynajmniej nie o powinnościach, bo Kalet musiał mu przyznać, że kiedy mówił o dziejach Kretowic, dawnych i tych jeszcze dawniejszych, to nie można go było nie słuchać, nie mówiąc o przerywaniu.
Ojciec urwał wywód w pół słowa i uśmiechnął się rozbawiony. Wstał od stołu i podszedł do ściany, gdzie nad kominkiem wisiał rodzinny miecz. Kaletowi zalśniły oczy. Może te powinności nie będą takie złe. Gdyby tylko ojciec pozwolił mu wziąć Smoczy Pazur.
– Będziesz potrzebował jakiegoś ostrza – stwierdził ojciec. – Kiedy byłem tam wczoraj, trawa sięgała mi do kolan.
Wyciągnął rękę i Kalet uśmiechnął się szeroko, ale mina szybko mu zrzedła. Ojciec zdjął ze ściany krótki kordelas, który wisiał pod mieczem.
– Weźmiesz dziadkowy Kieł – wręczył mu broń w gęsto plecionej skórzanej pochwie. – Będzie w sam raz. Wczoraj go naostrzyłem.
– Pazur by się lepiej sprawił – Kalet wbił tęskne spojrzenie w miecz.
Ojciec poczochrał mu włosy. Nie, żeby to pogorszyło, albo polepszyło stan długiej na pięć palców gęstej blond czupryny Kaleta.
– Nauczysz się posługiwać Kłem, to pozwolę ci poćwiczyć Pazurem – obiecał ojciec.
Kaletowi natychmiast poprawił się humor.
– Nauczysz mnie jakiś nowych ciosów?
– Najpierw kopiec dziadka Leszka.
Kalet przypiął broń do pasa.
– No to lecę ? rzucił, i wybiegł z domu.
Na ulicy minął wracającą siostrę.
– Ty? – chciała coś powiedzieć, ale nie zdążyła skończyć, bo pokazał jej język
Kiedy Kalet wybiegł przez bramę Kreta, zwolnił, ale biegł dalej. Uznał, że to świetna okazja do poćwiczenia. Co dziesięć kroków robił skok z obrotem i pchnięciem. Tak dobiegł do lasu i zatrzymał się w cieniu na złapanie oddechu.
Do kopców przodków i obrzędowego monolitu prowadziła wąska, ale zadbana ścieżka przez las. Nie musiał martwić się demonami. Za dnia nie atakowały. Dlatego wiedział, że ów ktoś, kto chował się w zaroślach, był człowiekiem.
– Wiem, że tam jesteś – dał znać, że wie o obecności tego kogoś. – Wyłaź z krzaków!
Zarośla poruszyły się. Tym kimś okazał się Hrum. Miał ze sobą łuk z olszyny i kilka trzcinowych strzał. Był czerwony na twarzy, a z jego czoła obficie ściekał pot.
– Skąd wiedziałeś, że tam jestem? – zdziwił się.
– Strasznie głośno sapałeś.
– Musiałem cię dogonić, a po drodze pobiec nad rzekę.
Kalet uznał, że dzieciakowi przydałoby się zrzucić kilka zbędnych kilogramów.
– Szybki jesteś – wyraził swoje uznanie Hrum.
– Ćwiczę – burknął Kalet.
Zmierzył malucha wzrokiem. Nie miał zamiaru mówić smarkaczowi, że dogonienie Kaleta i zasadzenie się na niego było nie lada wyczynem. W końcu Kalet był synem sołtysa i? Kaletem.
To imię znały dobrze całe Kretowice. Część Kretowiczan wróżyła mu wspaniałą przyszłość, część najgorszą, a inni po prostu o nim mówili. Wszyscy zgadzali się co do jednego. Chłopiec pewnego dnia może osiągnąć coś niezwykłego, zarówno wspaniałego jak i strasznego.
Bo choć nie był złym dzieckiem i tylko z rzadka zasługiwał na lanie, to miał ten talent, że jak już się wpakował w kłopoty, to na całego.
Jak wtedy, gdy postanowił zobaczyć, co jest na dnie starej studni w lesie. Poszukiwania Kaleta trwały dwa dni, zanim sam się z tej studni nie wydostał i nie wrócił do domu. Ostro mu się wtedy oberwało, ale po prostu nie mógł powstrzymać się, żeby nie sprawdzić, czy w studni nie ma ukrytego skarbu demonów. Nie przewidział jedynie, że gałąź, do której przywiąże swoją linę, pęknie, a on sam spadnie na samo dno, na szczęście suche.
Przegonić Kaleta było nie lada wyczynem, dlatego Hrum zarobił kilka punktów uznania w jego oczach.
Chłopiec zaczął układać w głowie plan. Ścinanie trawy na kopcu przodka wydawało się dość prostą robotą. Nawet nieostrzyżony sześciolatek powinien ją wykonać bez większego problemu. Ocenił przydatność Hruma i wyszło mu, że dzieciak doskonale nadaje się do tego zadania. Maluch milczał, ale widać było, że sprawia mu to trudność. Kalet nie zwlekał więc dłużej.
– Chcesz się nauczyć strzelać z łuku?
– Jasne – zgodził się natychmiast Hrum.
– Zdradzę ci kilka technik, ale nie ma nic za nic. Będziesz musiał coś dla mnie zrobić.
– Co zrobić? ? Hrum zrobił się ostrożny. – Nie idę na nic zakazanego. I durnego. Nic podobnego do tego, co bracia Olszanie kazali zrobić Jurowi.
Kalet nie miał pojęcia, o czym mówił Hrum, ale znał braci Olszan. Mieli reputację jeszcze gorszą od niego. On sam zadawał się z nimi tylko w ostateczności. Zawsze ostrożnie i nigdy sam.
– Co mu kazali zrobić?
– W zamian za przystąpienie do ich bandy musiał wysmarować się świńskimi odchodami i wejść do kobiecej łaźni. Minął już miesiąc, a dziewczyny wciąż nazywają go Świński Smrodek.
– Dostał się do bandy?
– Bracia powiedzieli mu, że przyjmują tylko czystych Perunów.
– To w ich stylu – skwitował Kalet. – Nie musisz się obawiać, nic z tych rzeczy – uspokoił chłopca. – Pomożesz mi w pracy. Wykonasz ją za mnie, a w zamian pouczę cię łucznictwa. Co ty na to, mały?
Hrum zmarszczył nos.
– Tylko nie mały – obruszył się. – Umowa stoi.
Splunął w dłoń, wyciągnął ją do Kaleta, który zrobił to samo i dobili targu.
– No to do zobaczenia przy kurhanach – pożegnał się Kalet i zerwał do biegu.
2.
Jeźdźcy byli tylko cieniami na grzbietach czarnych koni kłębiących się nad małą owalną osadą pełną podłużnych jak ogórek chat krytych słomianą strzechą.
Cienie zakrzyczały dziko niczym drapieżne ptaki i z pysków ich rumaków buchnęły płomienie. Słomiane dachy zapłonęły jak zapałki. Crom poczuła, że spada w sam środek ognia i obudziła się.
Słońce było wysoko na niebie.
– Ile spałam? – spytała, przeciągając się z długim ziewnięciem.
– Padłaś po północy – odpowiedział jej warczący głos.
Obróciła się na drugi bok i wtuliła we włochaty kark Bruna.
– Pamiętam coś, że mnie niosłeś – mruknęła.
– Jakiś czas.
Dziewczynka podrapała wilkołaka za uszami.
– Znowu miałaś ten sen? – zamruczał z zadowoleniem.
– Który?
– O jeźdźcach nad wioską z chatami w kształcie ogórka.
– Ach ten ? Crom przerwała drapanie i usiadła. – Gdzie jesteśmy?
– Znalazłem przytulne kurhany.
– Spaliśmy na cmentarzu?
Bruno nie odpowiedział.
– Mam nadzieję, że nie zbezcześciliśmy żadnych grobów – mruknęła, wtulając się w jego futro.
– Spokojna twoja rozczochrana.
Zamknęła oczy.
– Sam jesteś rozczochrany ? mruknęła i zasnęła.
Obudziło ją ukłucie w szyję. Otworzyła oczy i zobaczyła, że ma nóż na gardle.
_
Przypisy:
1 Na każdym świecie, gdzie znaleźć można cywilizację, żyją jacyś barbarzyńcy. Oczywiście sami barbarzyńcy, tak o sobie nie mówią. Tą nazwę wymyślili dla nich ludzie, uważający się za lepiej wykształconych, bardziej kulturalnych czy wyżej rozwiniętych. Oznaczać ma ona, że ktoś jest mniej cywilizowany, ale w rzeczywistości oznacza jedynie tyle, że ktoś czuje się lepszym od innych, choć wcale to nie musi być prawdą.
Krzysztof S. Stelmarczyk „Crom i mali barbarzyńcy”
Tłumaczenie:
Wydawnictwo: Zielona Sowa
Liczba stron: 304
Kup książkę w księgarni Selkar
Kup książkę w księgarni Lideria
Opis: Crom w towarzyskie Bruna, zreformowanego wilkołaka, wyrusza w drogę powrotną do domu. Jednak zamiast trafić do Leśnego Kątka, okazuje się, że Duch Lasu przeniósł ich na brzeg oceanu zewnętrznego. Kiedy z zarośli wypadają dwaj mali barbarzyńcy, Crom jest przekonana, że powrót do domu nie będzie łatwy? Jednak ani gorąca pustynia, ani bezkresne wody oceanu nie powstrzymają Crom. W towarzystwie małych barbarzyńców i wspierana przez hałaśliwych piratów rusza na spotkanie z przeznaczeniem? (więcej o książce)
TweetKategoria: fragmenty książek