Europa jest jak Neapol. Przeczytaj fragment powieści „Skóra” Curzia Malapartego

9 marca 2024

Wydawnictwo W.A.B. przypomina kolejną wielką książkę Curzia Malapartego. „Skóra” to fabularyzowana opowieść o okupacji Neapolu przez aliantów po klęsce Włoch w II wojnie światowej. Podobnie jak w przypadku „Kaputt” autor czerpie w dużej mierze z osobistych doświadczeń, gdy służył jako oficer łączności przy Naczelnym Dowództwie Stanów Zjednoczonych we Włoszech. Powieść trafi do sprzedaży 27 marca, a poniżej możecie przeczytać jej fragment.

PRZYJĘCIE U GENERAŁA CORKA

– Tyfus plamisty – oświadczył generał Cork – niepokojąco szerzy się w Neapolu. Jeżeli tempo rozprzestrzeniania się choroby nie zmaleje, będę zmuszony wyprowadzić oddziały amerykańskie z miasta.

– Po cóż się tak martwić? – zapytałem – widać, że nie zna pan Neapolu.

– Być może nie znam Neapolu – odparł generał Cork – lecz moje służby sanitarne znają wszy, które roznoszą tyfus plamisty.

– To nie są włoskie wszy – odrzekłem.

– Amerykańskie też nie – powiedział generał Cork – tak naprawdę to one są rosyjskie. Zostały przywiezione do Neapolu przez żołnierzy włoskich powracających z Rosji.

– Za kilka dni – zapewniłem – w Neapolu nie będzie ani jednej rosyjskiej wszy.

I hope so – odrzekł generał Cork.

– Nie myśli pan chyba, że wszy neapolitańskie, wszy zaułków Forcelli i Pallonetto pozwolą się wyrolować tym kilku żałosnym rosyjskim wszom.

– Proszę – powiedział generał Cork – żeby nie mówił pan w ten sposób o rosyjskich wszach.

– W moich słowach nie było żadnej politycznej aluzji – odparłem – chciałem tylko powiedzieć, że neapolitańskie wszy żywcem zjedzą te biedne wszy rosyjskie i dur plamisty zniknie. Zobaczy pan: ja dobrze znam Neapol.

Wszyscy wybuchnęli śmiechem, a pułkownik Eliot powiedział:

– Wszyscy skończymy tak samo jak rosyjskie wszy, jeżeli zabawimy w Europie zbyt długo.

Wzdłuż stołu przebiegł wstydliwy śmiech.

– A dlaczegóż to? – spytał generał Cork – w Europie wszyscy kochają Amerykanów.

– Owszem, ale nie kochają rosyjskich wszy – odparł pułkownik Eliot.

– Nie rozumiem, co ma pan na myśli – powiedział generał Cork – my nie jesteśmy Rosjanami, jesteśmy Amerykanami.

Of course, we are americans, thanks God! – odparł pułkownik Eliot – lecz wszy europejskie, kiedy już zjedzą wszy rosyjskie, zjedzą i nas.

What? – wykrzyknęła Mrs. Elat.

– Przecież nie jesteśmy… hmm… I mean… we are not… – powiedział generał Cork, udając, że odkasłuje w serwetkę.

Of course! we are not… hmm… I mean… oczywiście my nie jesteśmy wszami – odrzekł pułkownik Eliot, czerwieniejąc i rozglądając się triumfalnie dokoła.

Wszyscy wybuchnęli śmiechem i, nie wiadomo dlaczego, spojrzeli w moim kierunku. Poczułem się wszą, jak nigdy przedtem, jak nigdy w całym moim życiu.

Generał Cork zwrócił się do mnie z ujmującym uśmiechem: – I like Italian people, but…

Generał Cork był prawdziwym dżentelmenem, to znaczy prawdziwym amerykańskim dżentelmenem. Miał w sobie ten rodzaj naiwności, otwartości, czystości moralnej, która tak kochanymi, tak ludzkimi czyni amerykańskich dżentelmenów. Nie był uczonym człowiekiem, nie miał owego humanistycznego wykształcenia, które nadaje tak szlachetny i poetycki ton dobrym manierom Europejczyków, lecz był „człowiekiem”, obdarzonym tą ludzką cechą, której brakuje mieszkańcom Europy: potrafił oblewać się rumieńcem. Posiadał uwrażliwiony zmysł wstydu oraz dokładne, męskie rozeznanie własnych ograniczeń. Jak wszyscy dobrzy Amerykanie, również i on był przekonany, że Ameryka jest pierwszym krajem świata, Amerykanie zaś najbardziej cywilizowanym, najuczciwszym narodem na ziemi. I, rzecz jasna, gardził Europą. Nie gardził jednak pokonanymi narodami tylko dlatego, że są pokonane.

Wyrecytowałem mu kiedyś fragment Agamemnona Ajschylosa, wedle którego zwycięzcy zdołają się ocalić, o ile uszanują świątynie i bogów pokonanych, a on patrzył na mnie przez chwilę w milczeniu. Następnie zapytał, jakich bogów powinni uszanować w Europie Amerykanie, żeby ocaleć.

– Nasz głód, naszą nędzę, nasze upokorzenie – odpowiedziałem.

Generał Cork poczęstował mnie papierosem, przypalił mi go, a potem powiedział z uśmiechem:

– W Europie są też inni bogowie, i doceniam fakt, że pan ich przemilczał.

– Jacy? – spytałem.

– Wasze zbrodnie, wasze urazy, i przykro mi, że nie mogę dodać: wasza duma.

– W Europie nie istnieje już duma – powiedziałem.

– Wiem – odrzekł generał Cork – i to wielka szkoda. Był to człowiek pogodny i prawy. Miał młodzieńczy wygląd, choć chyba przekroczył już pięćdziesiątkę: wyglądał najwyżej na czterdzieści lat. Wysoki, smukły, wysportowany, atletyczny, o silnych barkach, wąskich biodrach, miał długie nogi i długie ręce o delikatnych i białych dłoniach. Miał szczupłą i zaróżowioną twarz, na której jego orli nos, być może nieco za duży w porównaniu z ustami, po chłopięcu delikatnymi i wąskimi, kontrastował z błękitną i młodzieńczą łagodnością oczu. Lubiłem z nim rozmawiać, a on okazywał wobec mnie chyba nie tylko sympatię, lecz i szacunek. Z pewnością odczuwał niejasno to, czego ja, z nieśmiałości, starałem się mu nie okazywać: że nie był dla mnie zwycięzcą, lecz po prostu „innym człowiekiem”.

I like Italian people – powiedział generał Cork – but…

But?… – zapytałem.

– Włosi to ludzie szczerzy, dobrzy, serdeczni, zwłaszcza neapolitańczycy. Mam jednak nadzieję, że niecała Europa jest taka jak Neapol.

– Cała Europa jest jak Neapol – odparłem.

– Jak Neapol? – wykrzyknął głęboko zdziwiony generał Cork.

– Kiedy Neapol był jedną z najwspanialszych stolic Europy, jednym z największych miast na świecie, w Neapolu znajdowało się wszystko po trochu: był tu Londyn, był Paryż, Madryt, Wiedeń, była cała Europa. Teraz, w stanie upadku, w Neapolu jest tylko Neapol. Co ma pan nadzieję zastać w Londynie, w Paryżu, w Wiedniu? Zastanie pan tam Neapol. Taki jest los Europy: stać się taką jak Neapol. Jeżeli pobędziecie jeszcze jakiś czas w Europie, wówczas i wy staniecie się neapolitańczykami.

Good Gosh! – zawołał, blednąc generał Cork.

Europe is a bastard country – powiedział pułkownik Brand.

– Tym, czego nie rozumiem – wtrącił pułkownik Eliot – są powody, dla których przybyliśmy do Europy. Czy naprawdę potrzebowaliście właśnie nas, żeby przepędzić Niemców? Dlaczego sami ich nie pogonicie?

– A po cóż mielibyśmy tak się wysilać – odparłem – skoro sami się prosicie, żeby przyjeżdżać do Europy i walczyć za naszą sprawę?

What? what? – rozkrzyczeli się wszyscy siedzący przy stole.

– I jak tak dalej pójdzie – ciągnąłem – staniecie się w końcu najemnikami Europy.

– Najemnikom się płaci – zauważyła surowo Mrs. Flat – więc czym nam zapłacicie?

– Zapłacimy wam naszymi kobietami – odrzekłem.

Wszyscy wybuchnęli śmiechem i natychmiast umilkli, patrząc na mnie z zakłopotaniem.

– Jest pan cyniczny – powiedziała Mrs. Flat – cyniczny i arogancki.

– To, co pan mówi, jest przykre dla was samych – stwierdził generał Cork.

– Bez wątpienia – odparłem – dla Europejczyka mówić o pewnych sprawach jest rzeczą bolesną. Ale dlaczegóż mielibyśmy mówić sobie nieprawdę?

– Najdziwniejsze jest to – powiedział generał Cork, jak gdyby na moje usprawiedliwienie – że pan nie jest wcale cyniczny. Pana samego najbardziej boli to, o czym pan mówi; z tym, że pan lubi samemu sobie zadawać ból.

– Co was tak dziwi? – spytałem – niestety, zawsze tak było, że kobiety pokonanych idą do łóżka ze zwycięzcami. To samo działoby się w Ameryce, gdybyście przegrali wojnę.

Never! nigdy! – wykrzyknęła Mrs. Flat, czerwieniejąc z oburzenia.

– Być może – powiedział pułkownik Eliot – lecz miło mi myśleć, że nasze kobiety zachowywałyby się inaczej. Przecież musi być jakaś różnica pomiędzy nami i Europejczykami, a zwłaszcza między nami a narodami romańskimi.

– Różnica – odparłem – jest taka, że Amerykanie kupują swoich wrogów, a my ich sprzedajemy.

Wszyscy spojrzeli na mnie zdziwieni.

What funny idea! – powiedział generał Cork.

– Podejrzewam – wtrącił major Morris – że Europejczycy zaczęli już nas sprzedawać, żeby zemścić się za to, że ich kupiliśmy. – Jest tak, jak pan mówi – odrzekłem – czy pamiętacie, co mówiono o Talleyrandzie? Że sprzedał wszystkich tych, którzy go kupili. Talleyrand był wielkim Europejczykiem.

– Talleyrand? A kto to? – spytał pułkownik Eliot.

He was a great bastard – poinformował go generał Cork.

– Gardził bohaterami – powiedziałem – wiedział z własnego doświadczenia, że w Europie łatwiej jest być bohaterem niż tchórzem, że każdy pretekst jest dobry, żeby być bohaterem, i że polityka jest w gruncie rzeczy właśnie fabryką bohaterów. Surowca, rzecz jasna, nie brakuje: najlepszymi bohaterami, the most fashionable, są ci, którzy zrobieni są z gówna. Wielu z tych, którzy zostają dzisiaj bohaterami, krzycząc, niech żyje Ameryka albo niech żyje Rosja, to ci sami, którzy wczoraj zostawali bohaterami, krzycząc: niech żyją Niemcy. Cała Europa jest taka sama. Prawdziwymi dżentelmenami są ci, którzy nie zostają ani zawodowymi bohaterami, ani zawodowymi tchórzami, ci, którzy nie krzyczeli wczoraj, niech żyją Niemcy, i dzisiaj nie krzyczą ani niech żyje Ameryka, ani niech żyje Rosja. Jeżeli chcecie zrozumieć Europę, nigdy nie zapominajcie o tym, że prawdziwi bohaterowie umierają, prawdziwi bohaterowie umarli. Ci żywi…

– Jak pan uważa: ilu bohaterów jest dziś w Europie? – zapytał pułkownik Eliot.

– Miliony – odpowiedziałem.

Wszyscy zaczęli się śmiać, odchylając się na oparcia foteli.

– Europa to dziwny obszar – stwierdził generał Cork, kiedy ucichł już śmiech współbiesiadników – zacząłem rozumieć Europę tego samego dnia, kiedy wylądowaliśmy w Neapolu. Ludzie tak się tłoczyli na głównych ulicach miasta, że nasze czołgi nie mogły przejechać w pogoni za Niemcami. Tłum przechadzał się spokojnie ulicami, rozmawiając i gestykulując jak gdyby nigdy nic. Musiałem kazać wydrukować jak najszybciej wielkie obwieszczenia, w których prosiłem uprzejmie ludność Neapolu, żeby poruszała się chodnikami i odblokowała ulice, umożliwiając naszym czołgom pogoń za Niemcami.

Obecni przyjęli słowa generała Corka wybuchem śmiechu. Nie ma takiego drugiego narodu na świecie, który potrafiłby śmiać się z całego serca, jak Amerykanie. Śmieją się jak dzieci, jak uczniowie na wakacjach. Niemcy nigdy nie śmieją się na własny, lecz zawsze na cudzy rachunek. Kiedy siedzą przy stole, każdy śmieje się kosztem swojego sąsiada. Śmieją się tak samo, jak jedzą: zawsze się boją, że nie zjedzą wystarczająco dużo, zawsze jedzą kosztem kogoś innego. I tak też się śmieją: jak gdyby obawiali się, że nie naśmieją się do syta. Lecz zawsze śmieją się albo za wcześnie, albo za późno, nigdy we właściwym momencie. Nadaje to ich śmiechowi poczucie niezgrania w czasie, bycia poza czasem, co jest tak charakterystyczne dla każdej ich czynności, dla każdego uczucia. Można by powiedzieć, że śmieją się oni zawsze za kogoś, kto nie zaśmiał się we właściwym momencie, albo za kogoś, kto nie zaśmiał się przed nimi, lub też za kogoś, kto nie zaśmieje się po nich. Anglicy śmieją się tak, jak gdyby tylko oni umieli się śmiać, jak gdyby tylko oni mieli prawo do śmiechu. Śmieją się tak, jak wszyscy wyspiarze: tylko wtedy, gdy są całkowicie pewni, że nikt nie patrzy na nich z wybrzeży żadnego kontynentu. Jeżeli mają choć cień podejrzenia, że z klifów Calais lub Boulogne Francuzi patrzą, jak oni się śmieją, albo śmieją się z nich, natychmiast nadają swym twarzom wyraz wystudiowanej powagi. Polityka Anglików wobec Europy tradycyjnie już zmierza do tego, by nie dopuścić, żeby z klifów Calais lub Boulogne ci przeklęci Europejczycy patrzyli, jak oni się śmieją, i żeby z nich sami się śmiali. Narody romańskie śmieją się dla samego śmiechu, śmieją się, ponieważ lubią się śmiać, ponieważ „śmiech oczyszcza krew”, a także dlatego, że ich podejrzliwość, próżność i duma sprawiają, iż śmiejąc się zawsze z innych, a nigdy z siebie, uważają to za dowód na to, że z nich śmiać się nie można. Nigdy nie śmieją się po to, żeby komuś sprawić przyjemność. Jak Amerykanie, oni też śmieją się na własny rachunek, a jednak inaczej niż Amerykanie: ich śmiech nigdy nie jest bezinteresowny. Zawsze śmieją się z czegoś. Amerykanie jednak, ach, Amerykanie, choć śmieją się zawsze na własny rachunek, często się śmieją bez powodu, niekiedy bardziej niż jest to konieczne, nawet kiedy wiedzą, że dość się już naśmiali. I nigdy nie przejmują się tym, czy, zwłaszcza przy stole, w teatrze lub w kinie, śmieją się z tego samego, z czego śmieją się inni. Śmieją się wszyscy razem, czy jest ich dwudziestu, czy sto tysięcy, czy dziesięć milionów: lecz każdy na własny rachunek. I to ich właśnie wyróżnia spośród innych narodów, to najlepiej objawia naturę ich obyczajów, ich życia towarzyskiego, ich cywilizacji, to, że nie śmieją się nigdy sami.
(…)

Curzio Malaparte „Skóra”
Tłumaczenie: Jarosław Mikołajewski
Wydawnictwo: W.A.B.
Liczba stron: 384

Opis: Akcja książki rozpoczyna się w 1943 roku, kiedy siły alianckie umacniają swoją pozycję w zdewastowanym Neapolu. Weterani rozwiązanej włoskiej armii błagają o pracę. Rzadki okaz ze słynnego miejskiego akwarium jest podawany na uroczystej kolacji dla wysokich oficerów alianckich. Prostytucja szaleje. Wszędzie unosi się zapach śmierci. „Skóra” w swoim obrazowaniu, w opisach miasta, ludzkich postaw w obliczu śmierci i cierpienia poraża surowością konkretu i apokaliptyczną wizyjnością.

„W 'Skórze’ wojna jeszcze się nie skończyła, ale jej zakończenie jest przesądzone. Bomby wciąż spadają, ale już na inną Europę. Wczoraj nikt nie musiał się zastanawiać, kto jest katem, a kto ofiarą. Teraz, nagle, dobro i zło zasłoniły swoje twarze, a nowy świat jest wciąż ledwo znany… Autor jest pewny tylko jednej rzeczy: że nie może być pewny niczego. Jego ignorancja staje się mądrością” – pisał Milan Kundera.


Tematy: , , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek