Ciepła opowieść o odkrywaniu siebie na nowo. Przeczytaj fragment japońskiego bestsellera „Pójdę sama” autorstwa Chisako Wakatake
Japonka Chisako Wakatake miała 55 lat, kiedy zmarł jej mąż. Chcąc odsunąć od siebie myśli o stracie, zaczęła uczęszczać na kurs kreatywnego pisania. Osiem lat później, w wieku 63 lat, zadebiutowała powieścią „Pójdę sama”, która zdobyła najważniejsze japońskie nagrody literackie i stała się dużym bestsellerem. To historia 74-letniej wdowy, próbującej poradzić sobie z samotnością. Autorka przekonuje w swej książce, że życie nie kończy się nawet w podeszłym wieku. Powieść w polskim przekładzie Dariusza Latosia dostępna w księgarniach od 11 października. Poniżej przeczytacie jej fragment.
Ajajaj, w tej mojej łebedynie to zie dzoś ostadnio nielichopobrzezdawiało.
Dzo dalej ze mnom bedzie, tag samej, w pojedynge? Jag tu zobie poradzić?
Tag, owag, wśmag! Drudno, jag tagi los!
A bo to jagi problem? Żaden! Pryżdż!
Poradzim zobie, brzeca masz mie. Bedziem razem do samiutkiego końca.
Aj, a dy to kto?
Brzeca wiadomo. Jo to dy. A dy to jo.
Pani Momoko od dłuższej chwili słuchała głosów, które wzbierały w niej, jakby zerwała się tama, bez skrępowania mówiąc w dialekcie z Tōhoku, i popijała herbatę. Siorb, siorb.
Oprócz słów sączących się wewnątrz czaszki słyszała także inny, delikatny odgłos dobiegający zza jej pleców. Szu, szszsz, szu. Dźwięk ten nie wiedzieć czemu niósł się po cichym pokoju zaskakująco głośno. Słyszała go zza siebie, z luki między stojącą niedaleko jej krzesła lodówką a szafką kuchenną. Brzmiał, jakby ktoś ruszał foliową torebką z supermarketu. Nieprzyjemny odgłos. W istocie wręcz drażniący.
Szu, szszsz, szu.
Jednak pani Momoko niewzruszona popijała herbatę do rytmu szelestów.
Siorb. Siorb.
Nie musiała się nawet odwracać. Doskonale znała sprawców tych hałasów. Myszy.
Od kiedy jej pies po szesnastu latach wspólnego mieszkania odszedł z tego świata jesienią zeszłego roku, gryzonie urządzały nie lada harmider i na poddaszu, i pod podłogami. Wreszcie zaczęły pokazywać się także na wspólnej teraz płaszczyźnie, a dziś na przykład, proszę bardzo, nawet w biały dzień. Brzmiało to tak, jakby wydawanie dźwięków stanowiło dla nich sprawę życia i śmierci, choć i tak – może przez wzgląd na pierwotną mieszkankę w osobie gospodyni – robiły to z pewną nieśmiałością. Wychodziły przez dziurę w rogu ściany, skubały, podgryzały i znikały. Pani Momoko nie miała odwagi patrzeć, ale same odgłosy, kiedy już przywykła, nie robiły na niej wrażenia. Nie czuło się w tym domu najmniejszego śladu ludzkiej obecności – każdy dźwięk, obojętnie jaki, był na wagę złota. O ile z początku mysie harce doprowadzały ją do białej gorączki, o tyle teraz bała się raczej momentów, gdy odgłosy ustawały, a pokój wypełniała głucha cisza.
Wzięła łyk z czarki, obróciła ją w dłoniach, potem znowu, czując, jak opuszki palców wypełnia przyjemne ciepło, i jeszcze raz, siłą nawyku. Patrzyła, bez szczególnego powodu, na swoje dłonie. Dłonie jak godne zaufania, używane od lat narzędzia. W dzieciństwie głaskała czasem badzię po ręce, tarła tę rękę, ciągnęła, nawet szczypała i wykręcała. Gruba skóra na grzbiecie dłoni pokrytym nabrzmiałymi żyłami rozciągała się zaskakująco łatwo. Badzia mówiła, że wcale nie boli – i rzeczywiście nie bolało. Kościste, duże, szorstkie ręce. Pani Momoko miała teraz takie same przed oczami. Nie sądziła, że ten dzień kiedykolwiek nadejdzie. Westchnęła do sufitu i potoczyła wzrokiem, na niczym go nie zatrzymując, po pokoju, w którym nic nie zmieniało się na lepsze.
Wszystko tu pociemniało ze starości, zbrązowiało jak wygotowane w wodzie z sosem sojowym.
Od strony południowej, która wychodziła na ogród, były przesuwne papierowe drzwi, na rozpiętym od ściany do ściany sznurze wisiały sukienki z krótkim rękawem i zimowy płaszcz, ubrania oddane do czyszczenia i zostawione w foliowych pokrowcach, ręcznik kąpielowy, spódnica z niechlujnie rozpiętym suwakiem – prowokowała do pytania, czy aby pani Momoko nie zdjęła jej dopiero co – obok cztery sznurki z suszącymi się kaki, a na przeciwnym końcu kołysało się, choć nie było wcale wiatru, pół krzywej tuszy suszonego łososia. Spomiędzy tego wszystkiego wpadało do środka blade światło marcowego popołudnia.
Pod ścianą od zachodu stały wiekowa komoda, butsudan*, szafka kuchenna ze zbitą szybą w drzwiczkach, na której taśma klejąca tworzyła wzór pajęczyny, i lodówka z naklejką, którą pewnie dziecko zaczęło zdrapywać i poddało się w połowie. Po wschodniej stronie łóżko polowe, duże okno z głębokim parapetem, a na nim telewizor obwiązany kablem jak opaską na czoło, obok foliowa torebka pełna mandarynek, napoczęta butelka o pojemności jednego shō**, wetknięte w pustą puszkę przybory do pisania, nożyczki, kilka tubek kleju, a do tego słusznych rozmiarów stojące lusterko. Na zarysowanej tu i tam podłodze stosy starych książek i czasopism. Pod północną ścianą zlew, przy zlewie garnki, patelnie i miski, a na czteroosobowym stole, o który pani Momoko opierała się łokciami, nie bez trudu znalazło się – chwilę temu odgarnięte przedramieniem – miejsce na podgrzewacz wody, czajniczek, czarkę i solone krakersy ryżowe do herbaty; resztę blatu zajmowała góra wymieszanych ze sobą różności. Trzy pozostałe krzesła służyły już tylko do składowania rzeczy.
Owszem, panował tam bałagan, ale pokój ten, w którym dało się zaspokoić trzy podstawowe potrzeby człowieka – zjeść, przespać się i odziać – choć nie ujmował estetyką, miał w sobie pewien uparty pragmatyzm, coś, co kazało podejrzewać, że to mimo wszystko praktyczna i wygodna przestrzeń. No, zależy, kogo zapytać. Dom oczywiście nie składał się z tego jednego pomieszczenia, obok był pokój gościnny, i to nie byle jaki, ale dawno przemienił się w schowek. W użyciu pozostała jeszcze tylko sypialnia na piętrze. Wchodzenie tam bywało czasem zbyt wielką fatygą – do tego stopnia, że raz na trzy dni pani Momoko zalegała na łóżku polowym w znoszonym, powypychanym na kolanach dresie z okrzykiem: „Nie każda piżama to ubranie, ale każde ubranie to piżama!”.
Popijała herbatę jak zawsze. Za jej plecami wiadome odgłosy.
Siorb, siorb. Szu, szu.
Siorb. Szu. Siorb, szu. Siorb szu.
A w środku czaszki jeszcze:
Jo to dy, a dy to jo. Jo to dy, a dy to jo. Jo to dy, a dy to jo. Jo to dy, a dy to jo.
Z zewnątrz, z wewnątrz, dźwięki, głosy, odgłosy – walczyły ze sobą niskimi, ciężkimi wibracjami, nakładały się jedne na drugie zupełnie jak podczas jazzowego jam session. Nie żeby pani Momoko szczególnie znała się na jazzie. Nie dysponowała żadną głębszą wiedzą na temat muzyki jako takiej. Czuła jednak, że ma wobec jazzu niesłychany dług wdzięczności. Gdy spadła na nią rozpacz – może i taka, jakiej pełno na świecie, ale dla niej wstrząs, od którego niebo i ziemia zamieniają się miejscami – i gdy trzęsła się od niej cała, z radia dobiegł jazz. Nie mogła już słuchać piosenek z tekstem. Muzyki klasycznej też nie – tylko potęgowała smutek. Właśnie wtedy pani Momoko usłyszała jazz. Nie wiedziała, czyj był to utwór ani jaki nosił tytuł, ale pamiętała, że gdy rozpacz rozsadzała jej głowę, jego dźwięki zaczęły energicznie uderzać w czaszkę od środka.
Osaczający ją smutek nagle uleciał.
_
Przypisy:
* Butsudan – domowy ołtarzyk buddyjski, przy którym oddaje się cześć zmarłym członkom rodziny; w zależności od wyznania ustawia się na nim m.in. pamiątkowe zdjęcie, tabliczkę z pośmiertnym imieniem zmarłego, dzwonek w kształcie miseczki czy lampkę (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
** Shō – tradycyjna jednostka objętości licząca 1800 ml; w takich butelkach sprzedaje się m.in. sake i sos sojowy.
Chisako Wakatake „Pójdę sama”
Tłumaczenie: Dariusz Latoś
Wydawnictwo: W.A.B.
Liczba stron: 144
Opis: Japoński bestseller – ponad 620 000 sprzedanych egzemplarzy! Książka wyróżniona Nagrodą im. Akutagawy, najbardziej prestiżową nagrodą literacką dla nowych autorów w Japonii. Ciepła i spokojna opowieść o odkrywaniu siebie na nowo.
Jako młoda dziewczyna Momoko wyjechała do Tokio, by uciec przed prowincjonalnym życiem i wreszcie zyskać niezależność. W drodze do wolności paradoksalnie wkroczyła jednak na ścieżkę oczekiwań społeczeństwa: pracowała, była miła dla wszystkich, miała ładny dom, została posłuszną żoną i oddaną matką… Teraz, w wieku 74 lat, gdy mąż nie żyje, a dzieci dawno odeszły, kobieta wraca myślami do przeszłości. Zastanawia się nad własnym życiem, nad straconymi marzeniami, nad samotnością, starzeniem się i śmiercią… Czy nie za bardzo poświęciła samą siebie? Czy warto było przedkładać dobro innych nad własne? Gdy pewnego dnia odwiedza ją wnuczka, życie Momoko zaczyna się zmieniać. Nareszcie nadszedł czas, aby zadbać o siebie i cieszyć się każdą chwilą.
„Pójdę sama” to japońska odpowiedź na „Małe eksperymenty ze szczęściem” Hendrika Groena czy „Stulatka, który wyskoczył przez okno i zniknął” Jonasaa Jonassona, a także must-read dla wszystkich, którym spodobało się „Zanim wystygnie kawa” Toshikazu Kawaguchiego.
Kategoria: fragmenty książek