Bernard Cornwell. Piórem, nie mieczem
Słuchajcie, słuchajcie, oto historia o przodku samego Uhtreda Śmiałego, co dla ukochanej ocean pokonał, lecz zielonej karty nie otrzymawszy, zdjął pokrowiec z maszyny do pisania i trzysta stron później pisarzem okrzyknięty został.
Brzmi cokolwiek sensacyjnie, niewiarygodnie nawet, bardziej jak z brukowej gazety niż z pergaminowego zwoju odczytywanego przez herolda na dziedzińcu królewskiego zamku, ale akurat Bernard Cornwell za taką prezentację raczej by się nie obraził. Przed przeszło czterdziestoma już laty, po ślubie, wiedziony koniecznością, wyemigrował do Ameryki. Nie miał dokumentów, które pozwalałyby mu podjąć pracę, więc zajął się tym, co stosownych pozwoleń od niego nie wymagało – literaturą.
Rzecz jasna to nie tak, że kierowała nim tylko i wyłącznie potrzeba merkantylna, że traktował pisanie po macoszemu, jak każde inne pierwsze lepsze zajęcie, które akurat przyszło mu do głowy. Jako młody człowiek uwielbiał powieści pióra Cecila Scotta Forestera, który napisał kilkanaście książek o oficerze marynarki królewskiej Horatio Hornblowerze i jego przygodach. Podążając śladem swojego pisarskiego mistrza i planując własną literacką karierę, Cornwell odkrył, że nikt nigdy nie napisał podobnej serii o piechurze. Tak narodził się nazwany po brytyjskim rugbyście Richard Sharpe, początkowo zwykły trep, z czasem podpułkownik. Reszta jest – nomen omen – historią, bo w przypadku brytyjskiego mistrza powieści przygodowej, opartej na faktach autentycznych (sic!), lepszego słowa znaleźć nie sposób.
Cornwell bowiem to żywy klasyk, autor ponad sześćdziesięciu powieści głęboko zakorzenionych w przeszłości, w których sprawnie i ze znawstwem łączy fakty i fikcję. Zwykle osadzone na Wyspach Brytyjskich, są nie tylko wyrazem fascynacji autora tamtejszą historią, ale także próbą analizy narodzin angielskiej tożsamości i państwowości. Stały się też, co było zaskakujące również dla samego autora, pretekstem do zapoznania się z własnym drzewem genealogicznym. Gdy jako poczytny pisarz i mężczyzna dobiegający sześćdziesiątki poznał nazwisko swojego biologicznego ojca – Oughtred – dotarł do informacji o tym, że jego rodzina pochodzi od możnego saksońskiego rodu. Stąd też bohaterem innej jego serii, „Wojen Wikingów”, jest właśnie Uhtred.
Choć Cornwell pisał thrillery, a nawet i opracował fachową książkę non-fiction o bitwie pod Waterloo, to jednak ciągle powracał do ojczyzny. Kiedy na początku lat dziewięćdziesiątych jego przygoda ze współczesnymi dreszczowcami dobiegła końca, podjął decyzję wymagającą odwagi od pisarza, który poważnie traktował fakty historyczne: postanowił zmierzyć się z legendami arturiańskimi. Ale Cornwellowi przyszła – ponownie! – w sukurs opracowana przez niego metoda pisarska, na której oparł gros swoich powieści. Mianowicie dzieli je sobie roboczo na opowieść dużą i opowieść mniejszą. Ta pierwsza, innymi słowy, wątek główny, toczy się na tle wielkich wydarzeń historycznych i nawet mimo tego, że na pejzaż ten naniesione są postaci przez autora wymyślone, to zdarzenia biegną tak, jak biegły w rzeczywistości. Z kolei ta druga, czyli po prostu wątek poboczny, bywa już literacką woltyżerką, gdzie Cornwell hamować się ani trochę nie musi. Przy czym wypada pamiętać, że to autor zdyscyplinowany i dbający o detal.
Seria ta, którą rozpoczyna „Zimowy monarcha”, jest interesująca, bo z jednej strony przedstawia realia życia w tym na poły legendarnym czasie i miejscu, a z drugiej stanowi retelling znanych nam opowieści. Bohaterem trylogii arturiańskiej, na którą składają się jeszcze tomy „Nieprzyjaciel boga” i „Excalibur”, jest Derfel Cadarn, wychowany przez Merlina wojownik, który staje się bliskim towarzyszem Artura i jest świadkiem znanych z podań zdarzeń. Tutaj, rzecz jasna, odpowiednio przetworzonych, Cornwell bowiem narzuca perspektywę realistyczną, więc magia, odgrywająca przecież ogromną rolę w legendach, to u niego sztuka niemalże kuglarska, wykorzystująca naiwność i zabobon.
Ważniejsze jednak niż odbrązawianie mitu – chociaż, co również intrygujące, odważnie poczyna sobie autor z postaciami takimi jak Lancelot czy Merlin, które stają się u niego może niekoniecznie skrajnie negatywne, ale skomplikowane charakterologicznie i niejednoznaczne – jest dla niego zaprezentowanie sytuacji ekonomiczno-politycznej, kontekstów przybliżających trwające ówcześnie wojny kulturowe między chrześcijańskimi kapłanami a druidami oraz oczywiście opisanie krwawych bitew. Z racji ich wyjątkowego charakteru, powieści należące do trylogii arturiańskiej pełne są przypuszczeń, ale to przypuszczenia, bliskie temu, co mogło się wtedy wydarzyć, albo jak mogło się wydarzyć, nawet jeśli wcale się nie wydarzyło.
Nic dziwnego, że Cornwell wyróżnił tę serię jako swoją ulubioną. „Zimowy monarcha” doczekał się serialowej adaptacji i choć miał przyzwoite recenzje, to w mojej opinii powieści są znacznie lepsze. Co ciekawe, istnieje pewne luźne powiązanie między legendami arturiańskimi a tetralogią o Świętym Graalu, napisaną przez Cornwella, bo motyw ten pojawił się także w opowieściach o Parsifalu, rycerzu Okrągłego Stołu, który szukał legendarnego artefaktu.
Rozpoczynająca się „Rycerzem” opowieść osnuta jest wokół wydarzeń wojny stuletniej. Chociaż modyfikowane przez setki lat arturiańskie legendy początkowo nie mówiły nawet, czym ów Graal w ogóle jest, z czasem przyjęło się przekonanie, że to kielich (lub też misa), z którego Jezus Chrystus pił podczas Ostatniej Wieczerzy. Naczynie to miało zapewnić zwycięstwo temu, kto go posiadał. Tak przynajmniej uważał Thomas z Hookton, młody bohater serii o Świętym Graalu, który wyrusza na poszukiwania relikwii. Mimo że w książkach tych pojawiają się również inne przedmioty, którym postaci przypisują cudowne moce, jak chociażby włócznia świętego Jerzego albo miecz dzierżony przez świętego Piotra w ogrójcu, kiedy apostoł bronił Chrystusa przed pojmaniem, to Cornwell nie sięga po wyjaśnienia magiczne. Wszystkie te wymyślne artefakty są, jakby to pewnie określił Alfred Hitchcock, tak zwanymi MacGuffinami, a więc maja po prostu popchnąć fabułę naprzód i dać bohaterom motywację do działania. Autora bardziej interesują konteksty historyczne oraz zamaszyste opisy scen batalistycznych.
Bo Cornwella zawsze bardziej niż podręcznikowa dokładność pociągały czysta, żarliwa zawadiackość, przygoda i dynamizm, a seria o świętym Graalu to znakomity przykład jego myślenia o literaturze. Co ciekawe, historia poszukiwań Thomasa miała się domknąć na trzecim tomie, ale po prawie dekadzie pisarz powrócił do tego bohatera, żeby opisać jego ostatnią przygodę, której punktem kulminacyjnym jest bitwa pod Poitiers.
Kto wie, czy dziełem życia Cornwella nie pozostanie jednak seria „Wojny Wikingów”, obejmująca aż trzynaście książek, pisanych przez okres szesnastu lat.
Opowiadają one o marzeniu Alfreda Wielkiego o zjednoczeniu ludów zamieszkujących dzisiejsze Wyspy Brytyjskie, które podłożyło podwaliny pod brytyjską państwowość. Jego sprzymierzeńcem, mimo osobistych animozji, staje się bohater serii, Uhtred z Bebbanburga, narrator, którego poznajemy w „Ostatnim królestwie” i z którego perspektywy obserwujemy toczące się wydarzenia. Sam Uhtred to postać skomplikowana, chłopak wychowany przez wikińskiego wroga, który nawet po powrocie na ojczyste ziemie i przystąpieniu do Alfreda nie zapomina, czego nauczył się za morzem. Nie zgadza się z zasadami wiary chrześcijańskiej, szanuje ludy północy za ich sposób bycia, ale jednak pozostaje wierny królowi i osobistym ambicjom odzyskania rodzinnych ziem. Co ciekawe, seria ta doczekała się interesującego domknięcia i nie chodzi bynajmniej o zrealizowany przed paroma laty przez Netflix serial „Upadek królestwa”, ale o… książkę kucharską wydaną w zeszłym roku, która zawiera przepisy na średniowieczne dania, jakimi mógł zajadać się Uhtred i jego towarzysze.
Bernard Cornwell, mimo osiemdziesiątki na karku, nie ma zamiaru zwolnić tempa. Nie skończył jeszcze pisać o przygodach Richarda Sharpe’a i ani myśli o emeryturze. Jak sam mówi, drży na myśl o rozpoczęciu nowej serii, bo obawia się, że nie starczy mu czasu, aby ją dokończyć, ale bądźmy dobrej myśli. To przecież wojownik, tak jak jego bohaterowie. Tyle że zamiast miecza dzierży pióro.
Trylogia arturiańska i seria o Świętym Graalu ukazały się nakładem Wydawnictwa Hi:story.
Bartosz Czartoryski
fot. i grafiki: mat. prasowe
Kategoria: artykuły