Chciałam pokazać lata 50. takimi, jakimi były naprawdę – wywiad z Ingą Vesper, autorką powieści „Bardzo długie popołudnie”

11 sierpnia 2021

„Bardzo długie popołudnie” to debiutancki kryminał Ingi Vesper, pokazujący prawdziwe oblicze lat 50. w USA. Rozmawiamy z autorką o sytuacji kobiet i osób czarnoskórych w „złotej erze amerykańskiego kapitalizmu” i niestereotypowej postaci detektywa.

Tomasz Miecznikowski: „Bardzo długie popołudnie” to kryminał, opowiadający nam coś więcej o czasach, które opisuje. Jaka jest geneza książki?

Inga Vesper: Szczerze mówiąc, na początku nie zastanawiałam się zbytnio nad komentarzem społecznym, moim głównym celem było po prostu napisanie porywającej książki. Ale jak tylko napisałam pierwsze zdanie, wiedziałam, że bohaterowie będą mieli więcej do powiedzenia na temat swojego życia i czasów, niż dałoby samo rozwiązanie sprawy morderstwa. Więc pozwoliłam, by dali nam wgląd w swoje codzienne życie i problemy, gdy próbują wyjaśnić, co się stało z Joyce Haney. Jest to również kwestia osobistych preferencji. Uwielbiam książki, które dają mi prawdziwy wgląd w inne czasy lub kulturę. Jestem dziennikarką, więc zawsze zastanawiam się nad motywacją każdego człowieka. Myślę, że to przyszło naturalnie, że zaczęłam zadawać sobie pytania, dlaczego moi bohaterowie tak postępują i jak wygląda ich życie. Książka po prostu z tego się wzięła.

Co nowego chciała nam pani opowiedzieć o latach 50. XX wieku w historii Ameryki? W powieści okres ten bardziej niż American dream przypomina czytelnikom świat z „Opowieści podręcznej”.

Świat Joyce i Ruby nie był tak ponury jak Gilead, ale z pewnością można w nim dostrzec pewne podobieństwa. Kobiety uciszano, ich seksualna dostępność uznawana była za oczywistą, oczekiwało się od nich, że będą uległe, potulne i miłe. Zawsze byłam podejrzliwa wobec nostalgii, zwłaszcza jeśli chodzi o lata 50. To był straszny czas dla kobiet, a także dla osób kolorowych. Kiedy zdecydowałam się osadzić moją książkę w tamtym okresie, chciałam uwypuklić niektóre mroczne aspekty tej dekady, także w kontekście ucisku kobiet. Chciałam pokazać lata 50. takimi, jakimi były naprawdę, a nie tylko wymyślne samochody, uśmiechniętych mężów i czyste kuchnie, które widzimy w filmach.

Ile czasu zajął pani research do książki? Czy trafiła pani na fakty dotyczące położenia Afroamerykanów i kobiet w Ameryce lat pięćdziesiątych, o których pani wcześniej nie wiedziała?

Zawczasu zrobiłam mnóstwo badań, od oglądania filmów dokumentalnych o ruchu praw obywatelskich do studiowania katalogów wysyłkowych z tamtych czasów. Były dwa fakty, które rzuciły mi się w oczy. Pierwszy to jak normalne było u kobiet zażywanie medycznych stabilizatorów nastroju. Pod koniec lat 50. mniej więcej połowa kobiet w Kalifornii brała jakieś leki przeciwlękowe. Może pan to sobie wyobrazić? Połowa kobiet znajdowała się w stanie odurzenia. Co za ogromna strata potencjału. Inny ciekawy fakt to to, że istniał już wtedy pączkujący ruch feministyczny. Wszyscy kojarzymy powstanie feminizmu z latami 60., ale już w latach 50. kobiety zaczynały mieć dość i podejmowały działania. Jednak ich feminizm koncentrował się na domu, nie były publicznymi aktywistkami. Mimo to wspaniale było zobaczyć, że współczesne myślenie feministyczne sięga daleko wstecz.

Detektyw Mick Blanke odbiega od wizerunku detektywów z tamtych czasów. Skąd pomysł na męską postać, która ma tak postępowe spojrzenie na świat?

Odpowiedź jest prosta. Jestem już trochę zmęczona stereotypem, że detektyw zawsze musi być pogrążonym w depresji alkoholikiem ze zmarłym dzieckiem i trzema rozwodami. Chciałam obalić ten stereotyp i stworzyć detektywa, który w gruncie rzeczy jest „miłym facetem”. Ważne było dla mnie również pokazanie, że mężczyźni są ważną częścią wyzwolenia kobiet i że mężczyźni i kobiety, którzy pracują razem jak Mick i Ruby, mogą osiągnąć o wiele więcej, niż kiedy są sami. Jednak jest jeszcze jeden ważny aspekt postaci Micka. Fakt, że uważa się on za oświeconego i postępowego oznacza, że jest ślepy na niektóre elementy prowadzonej sprawy i to jest małe ostrzeżenie. Wszyscy chcemy wierzyć, że jesteśmy tolerancyjni i otwarci, ale tak jak Mick, możemy się jeszcze wiele nauczyć.

Jedną z najciekawszych postaci w „Bardzo długim popołudniu” była Genevieve Crane, przewodnicząca Komitetu na Rzecz Rozwoju Kobiet. Widzieliśmy podobne kobiece organizacje w różnych filmach, jednak w powieści pokazała pani jej drugie oblicze jako prawdziwej grupy wsparcia. Czy to autorska fikcja, czy może rzeczywiście tak wyglądały takie miejsca od środka?

Chciałabym móc udzielić stuprocentowo pewnej odpowiedzi, ale nie żyłam w tamtym czasie i niestety nigdy nie udało mi się dołączyć do Sunnylakes Women’s Improvement Committee. Ale to prawda, że kobiety w latach 50. organizowały się w grupy rzemieślnicze, kulinarne lub majsterkowiczek i oferowały sobie wzajemne wsparcie. Wierzę, że takie grupy istnieją do dziś, szczególnie w krajach, gdzie prawa kobiet są nadal ograniczone.

Kobiety zawsze musiały polegać na sobie nawzajem, na wiedzy starszych i na nieformalnych sieciach, aby uzyskać wsparcie, którego nie mogły otrzymać oficjalnymi kanałami. Uważam, że takie sieci mogą być niezwykle potężne, nawet jeśli – lub właśnie dlatego – czasami muszą działać pod przykrywką. Więc tak, myślę, że grupa Genevieve Crane jest realistyczna, nawet jeśli nie jest prawdziwa.

W książce wśród najważniejszych postaci nie zauważyłem jednoznacznie negatywnej. Bardziej niż niechęć czułam żal i rodzaj współczucia dla Nancy Ingram i nawet dla Franka Haneya. Wyglądali mi raczej na ofiary tamtych czasów, które bardzo łatwo wpadły w pułapkę stereotypu i robią wszystko, by w niej pozostać. Dlatego tak bardzo zachwyca Ruby, która chce uciec z tej pułapki. Czy to dlatego uczyniła z niej pani najważniejszą postać w powieści?

Na początku kariery pracowałam jako reporterka sądowa i uczestniczyłam w wielu procesach. Ani razu nie widziałam osoby, która była naprawdę „zła”, nawet jeśli robiła podłe rzeczy. Myślę, że określanie kogoś jako „złego” to zbytnie uproszczenie, ludzie zawsze są skomplikowani i o wiele ciekawiej jest to zgłębić. Nancy i Frank zachowują się tak, jak większość z nas: po prostu grają według zasad życia społecznego i mają nadzieję na to, co najlepsze, nie zastanawiając się nad konsekwencjami swoich działań. Dla Ruby jednak zasady są tak niesprawiedliwe, że nie ma innego wyjścia, jak je złamać. To ona pokazuje nam, że można uciec od stereotypu i naprawdę zrozumieć, jak możemy działać, by świat był lepszy i sprawiedliwszy. Ze wszystkich postaci jej historia jest najciekawsza i najbardziej porywająca – dlatego to właśnie ona musiała być głównym głosem w książce.

Czy to jednorazowy występ Ruby i Micka? A może zamierza pani powrócić do tych bohaterów?

W tej chwili uważam, że to dobrze, że ich historia kończy się w tym właśnie momencie. Nie jestem wielką fanką serii i myślę, że przyszłość moich bohaterów zapowiada się jeśli nie całkiem jasno, to przynajmniej interesująco. Ale rzecz jasna, moi czytelnicy mogą sobie wyobrażać, jak będą dalej żyć Mick, Ruby i inni.

Ja z kolei mam zamiar powrócić do podobnych tematów. Akcja mojej drugiej książki również będzie się toczyć w Ameryce, w Nowym Meksyku w 1970 roku. Będzie opowiadać o morderstwie w hipisowskiej komunie, która osiedliła się w małym, konserwatywnym miasteczku. Rozwiązując sprawę, bohaterowie będą musieli zmierzyć się też z ważnymi pytaniami: czym jest wolność? Jak żyć, kiedy wszystkie zasady odeszły w niepamięć? Obie książki ujmują w klamrę lata 60. ubiegłego wieku, okres ogromnych przemian społecznych. Można więc mówić o kontynuacji, nawet jeśli nie będą to ci sami bohaterowie.

Rozmawiał: Tomasz Miecznikowski
fot. Mathies Drebing

Tematy: , , , , , , ,

Kategoria: wywiady