„Człowiek, który zabił Lucky Luke’a” ? realistyczna wersja przygód kowboja szybszego od własnego cienia

23 października 2018


Lucky Luke, rewolwerowiec szybszy od własnego cienia, bawi czytelników swoimi przygodami już od ponad 70 lat. Okrągły jubileusz urodzin uczczono, publikując dwa autorskie albumy pokazujące w odmieniony sposób „biednego, samotnego kowboja, który ma daleko do domu”. Jeden z nich trafił właśnie do rąk polskich czytelników. W „Człowieku, który zabił Lucky Luke’a” francuski twórca komiksowy Matthieu Bonhomme dodaje powagi i realizmu słynnym humorystycznym opowieściom z Dzikiego Zachodu, którymi raczyli nas Morris i René Goscinny.

Lucky Luke narodził się w 1946 roku w głowie belgijskiego rysownika Maurice’a De Bevere’a znanego pod pseudonimem Morris. Początkowo artysta samodzielnie tworzył komiksy z przygodami swego bohatera, a po kilku latach nawiązał współpracę z Francuzem René Goscinnym, piekielnie utalentowanym scenarzystą, który miał zasłynąć jako autor „Mikołajka” i współtwórca „Asteriksa”. To właśnie współpraca obu tych panów zaowocowała albumami, które wpisały się złotymi zgłoskami w historii światowego komiksu, czyniąc z Lucky Luke’a prawdziwą ikonę. Wykreowany na kartach komiksów bohater to archetypowy samotny kowboj o wielkim sercu, niepokonany i sympatyczny, odważny i bystry, któremu towarzyszy wierny koń Jolly Jumper. Podróżując po jałowych preriach Dzikiego Zachodu, napotyka on wiele barwnych postaci, a wśród nich prawdziwe legendy, jak Billy Kid, Calamity Jane czy sędzia Roy Bean.

Na sukces komiksów złożyły się zarówno ekspresyjne rysunki, jak i ogromna dawka humoru. Dla wielu czytelników „Lucky Luke” stanowił pierwszy kontakt z gatunkiem westernu. Morris i Goscinny z jednej strony podtrzymywali mit Dzikiego Zachodu, a z drugiej reinterpretowali go na nowo, pokazując w przerysowany, sparodiowany sposób. Inteligentny dowcip sprawiał, że dużą radość z lektury czytelnicy czerpali nie tylko w młodym wieku, ale też później, kiedy już dorośli i wiele rzeczy stało się dla nich bardziej zrozumiałych. Mimo tego Dziki Zachód w „Lucky Luke’u” to wciąż Dziki Zachód tworzony z myślą o młodszym odbiorcy. Rewolwery służą tu głównie do wytrącania broni z rąk przeciwników, o śmiertelnych chorobach dziesiątkujących mieszkańców prerii nikt nie słyszał, a bohaterowie są zazwyczaj czarno-biali, czyli albo źli, albo dobrzy.

W „Człowieku, który zabił Lucky Luke’a” Matthieu Bonhomme postanowił się z tymi mitami rozprawić. Od początku ani myślał kopiować oryginał, co po śmierci Morrisa czyni chociażby jego następca, Achdé, produkując we współpracy z różnymi scenarzystami kolejne albumy z przygodami nieustraszonego kowboja. „Aby to robić, trzeba całkowicie zapomnieć o sobie, zmusić się do kopiowania czyjegoś stylu. Artystycznie nie wydaje się to szczególnie interesujące. Staje się całkowicie bezosobową pracą i nie pasuje do mnie w ogóle. Zależało mi, żeby zrobić 'Lucky Luke’a’ po swojemu. Co nie oznacza, że jest to inna postać. Po prostu mówię o nieznanym elemencie jej życia, z nieco odmiennym podejściem graficznym” ? komentuje Matthieu Bonhomme.

W nowej wersji Lucky Luke jest dojmująco ludzkim bohaterem z krwi i kości, czasem znużonym ciągnącą się za nim sławą człowieka, który jest szybszy od własnego cienia. Bo tak po prawdzie tego typu popularność na Dzikim Zachodzie niekoniecznie oznaczała szacunek przemieszany z lękiem. Zawsze znalazł się idiota, który chciał zapisać się w kronikach jako ten, który zabił legendę. To pragnienie było tak silne, że kwestia dokonania tego w honorowy sposób schodziła na dalszy plan.

Już pierwsze kadry „Człowieka, który zabił Lucky Luke’a” uświadamiają, że mamy do czynienia z historią dalece odbiegającą od klasycznych albumów serii. Zamiast prażącego w dzień słońca, mamy ponurą noc, a zamiast skwaru ? ulewny deszcz, który sprawia, że spękana ziemia zamienia się w grząskie błoto. Do miasteczka Froggy Town przyjeżdża samotny jeździec. Potrzebuje jedynie miejsca do przenocowania, ciepłej strawy i porcji suchego tytoniu, aby móc skręcić papierosa i zaciągnąć się dymem. Tego ostatniego nie przyjdzie mu jednak zaznać.

W 1988 roku Morris zdecydował, że jego bohater nie będzie już więcej palił. Został nawet z tego tytułu odznaczony medalem przez Światową Organizację Zdrowia. Kiedy Matthieu Bonhomme przedstawił wydawcy „Lucky Luke’a” pomysł na stworzenie komiksu o bardziej dojrzałej wymowie, otrzymał jasną instrukcję: palenie to już przeszłość, nie można pokazywać bohatera zaciągającego się papierosem. Na początku autor był trochę rozczarowany, ale w końcu zrozumiał, że to świetny punkt wyjścia do całej historii. Użył zakazu, żeby ostatecznie wyjaśnić, jak to się stało, że Lucky Luke zastąpił nieodłącznego papierosa źdźbłem trawy.

„Lucky Luke był nałogowym palaczem. Kiedy zajrzymy do pierwszych albumów, zawsze ma papierosa w ustach. Musiał wypalać piętnaście lub dwadzieścia papierosów dziennie. Niemożliwe, żeby rzucił nałóg w jedną noc!” ? tłumaczy Matthieu Bonhomme. „Czasem mam wrażenie, że bohaterowie komiksów żyją własnym życiem, które nie kończy się na tym, co twórcy pokazują w albumach. Czujemy, że pomiędzy przygodami dzieją się jakieś rzeczy. Ale fakt, że Luke z albumu na album przestał palić, wydawał się trochę za dużą dziurą w całej historii”.

Matthieu Bonhomme

W „Człowieku, który zabił Lucky Luke’a” kwestia palenia w znaczący sposób wpływa na nastrój fabuły. Nałogowy palacz, który przez dłuższy czas nie ma dostępu do tytoniu, odczuwa dreszcze, niepokój, nerwowość i kłopoty ze snem. Dla Lucky Luke’a to niemałe wyzwanie, ponieważ nie może sobie pozwolić na dekoncentrację. W pobliżu Froggy Town ktoś obrabował dyliżans wiozący do banku złoto okolicznych poszukiwaczy. Miasteczko znalazło się na skraju bankructwa, a rządzący nim szeryf i jego bracia nie zamierzają kiwnąć palcem w sprawie. Luke godzi się pomóc mieszkańcom i odnaleźć sprawcę, czym naraża się na ogromne niebezpieczeństwo.

Bonhomme stworzył rasowy western i wzorem twórców Lucky Luke’a obficie inspirował się klasyką kina, jak „Rio Bravo”, „Drzewo powieszonych” czy filmy Sergia Leone. Już sam tytuł powinien wywoływać słuszne skojarzenia z „Człowiekiem, który zabił Liberty Valance?a”. Nie brak również nawiązań do autentycznych postaci. Braci Bone wzorowano na legendarnym rodzeństwie Earpów, zaś pierwowzorem chorującego na gruźlicę Joshuy „Doca” Wednesdaya, który wymusza na głównym bohaterze znamienną obietnicę, był „Doc” Holliday. Choć Bonhomme stawia na poważny i bardziej realistyczny obraz Dzikiego Zachodu, w komiksie nie brak nuty humoru tak pożądanej w przygodach nieustraszonego kowboja.

„Człowiek, który zabił Lucky Luke’a” to doskonałe uzupełnienie kultowej serii i najlepszy hołd, jaki można było złożyć dziełu Morrisa. Oto Lucky Luke na miarę XXI wieku!

[am]

Tematy: , , , , , , ,

Kategoria: premiery i zapowiedzi