Nocne życie na Lower East Side w latach 60. Fragment książki „The Dom” Jana Błaszczaka

10 września 2018


W książce „The Dom” Jan Błaszczak opisuje nieco zapomnianą, lecz intrygującą postać Stanleya Tolkina, polskiego imigranta, który prowadził na Lower East Side kluby, gdzie gościła śmietanka nowojorskiej bohemy. Polecamy przedpremierowy fragment publikacji, który przybliża, jak wyglądało nocne życie w Nowym Jorku w latach 60. Książka ukaże się 12 września w serii „Amerykańskiej” wydawnictwa Czarne.

Kluby jazzowe i bitnikowskie speluny przyciągały bogatych ekscentryków. W jednym z reportaży poświęconych Slug?s muzycy wspominają dziwacznie ubranego gościa, który wieczorami przychodził ze świeczką w dłoni, by przyglądać się wiszącym na ścianach obrazom. W ogóle nie interesował się przy tym grającymi kilka metrów dalej jazzmanami. Oglądał obrazy i wychodził. Często towarzyszyło mu kilka równie barwnych postaci. Był to Salvador Dali. Ekscentryczne zachowania wspominał również jeden z funkcjonariuszy NY PD, który przyjechał do Slug?s z interwencją. Gdy wszedł do środka, przywitał go straszny zgiełk, ale na scenie dostrzegł jedynie pianistę. Po chwili okazało się, że trębacz stoi w budce telefonicznej, a reszta muzyków gra, dzieląc miejsca z publicznością. Tym samym zdezorientowany policjant wziął udział w koncercie Sun Ra Arkestra.

Wszystkie te kluby, mimo że organizowały spektakularne wydarzenia, już choćby z racji swoich rozmiarów nie mogły ściągać tłumów na Lower East Side. Zmieniło się to dopiero wtedy, gdy otworzyły się tam takie lokale jak The Dom, a później Fillmore East i Electric Circus. W „The New York Times” z 1964 roku zwróciła na to uwagę dziennikarka Charlotte Curtis. Wśród miejsc, które przyczyniły się do tej nowej mody, już na początku wymieniła knajpy Stanleya Tolkina. „Chcę tylko prowadzić bar ? nie potrzeba mi żadnych kłopotów” ? asekurował się ich właściciel, pytany przez nią o przyczyny inwazji młodych artystów na Lower East Side. W dalszej części artykułu Tolkin opisywał przemiany, którym przyglądał się bacznie zza drewnianego kontuaru: „Na początku pojawili się artyści, później nauczyciele, pisarze i w pewnym momencie mieliśmy wszystkich: speców od reklamy, lekarzy mieszkających w pobliskich kamienicach, początkujących prawników i budowlańców”. Choć za sprawą Warhola The Dom stał się modny wśród klasy średniej i wyższej, jego klientela była dość zróżnicowana społecznie i etnicznie. Publicystkę „The New York Times” najbardziej uderzył udział Afroamerykanów w kształtowaniu się tej nowej bohemy. Curtis pisała wprost, że nigdzie indziej nie widziała tylu mieszanych par, często już sobie poślubionych.

Zdaniem publicystki, The Dom nie wyglądał specjalnie imponująco: duża sala o ścianach pomalowanych na czerwono, przytłumione światło, głośna muzyka i smród papierosów. Przy stolikach dyskutowano o spektaklach, wystawach i premierach, a na parkiecie ćwiczono kolejne wariacje twista. Dwukrotny finalista Nagrody Pulitzera, dramaturg Arthur Kopit, chętnie tu przychodził, ponieważ atmosfera tego miejsca była ? jak twierdził ? odświeżająca, daleka od zadęcia drogich lokali na Górnym Manhattanie. Wraz z dopływem nowojorskich elit nocne życie Lower East Side nieodwracalnie się jednak zmieniało. W Stanley?s Bar czy Slug?s wciąż rządzili miejscowi, ale kiedy w The Dom pojawił się Warhol, klub zaczął przyciągać chcących się pokazać bogaczy z całego Manhattanu. Dość powiedzieć, że Jackie Kennedy wraz z prezenterem telewizyjnym Walterem Cronkite?em zaglądała tu, by sprawdzić, przy czym bawi się nowojorska młodzież. Michelangelo Antonioni rozglądał się za statystami i gawędził z Claudią Cardinale, a wspomniany już Dali został wyrzucony na ulicę, kiedy pijany próbował wykonać słynny trik ze ściągnięciem obrusu spod szklanek i kufli.

By użyć języka epoki, Dali został tym samym „wyosiemdziesięciosześciowany”. Dla miłośnika nocnego życia nie było nic gorszego. Oznaczało to bowiem natychmiastowe wyrzucenie z baru bez możliwości powrotu. Geneza tego zwrotu nie jest jasna. W słownikach można znaleźć informację, że „86” to slangowe pojęcie stosowane w przemyśle spożywczym na określenie przeterminowanego jedzenia, które trzeba wyrzucić na śmietnik. Ciekawsze wytłumaczenie podaje w książce Jef Klein. Jego zdaniem, sformułowanie to wywodziło się z Chumley?s ? popularnej nowojorskiej meliny na Bedford Street 86. Moment przed nalotem policja zadzwoniła do obsługi lokalu, informując, że ma „wyosiemdziesięciosześciować” klientów ? to znaczy kazać im natychmiast opuścić Chumley?s drzwiami wychodzącymi na Bedford Street 86, podczas gdy mundurowi wchodzili drugim wejściem, od Pamela Court.

Przy mocno pulsujących światłach w The Dom spotykali się awangardziści, gwiazdy telewizji, czarni marksiści i ludzie z kręgów władzy. Kręcili się tu również gangsterzy i policjanci ? jedni i drudzy incognito. Ishmael Reed, jeden z najwybitniejszych afroamerykańskich pisarzy, opowiadał mi, jak w środku nocy zatrzymał się na chwilę w The Dom, by odbyć nieformalne spotkanie redakcyjne antyestablishmentowej gazety „East Village OTHER”. W drzwiach rozdygotany Stanley przywitał go wiadomością o wieczornej wizycie Jackie Kennedy. W środowisku lewicowego „East Village OTHER” od początku zdarzały się zresztą podobne paradoksy. Pracujący z Reedem Walter Bowart był nie tylko redaktorem pisma i barmanem w Stanley?s, ale także niespełnionym malarzem i entuzjastą teorii spiskowych. Z zamiłowaniem śledził wszystkie doniesienia o potajemnej współpracy władz z wielkim biznesem. Jak na ironię, ostatecznie Bowart wżenił się w jeden z najbogatszych klanów Ameryki. Jego wybranka, Peggy Mellon, była córką właściciela Gulf Oil, giganta światowego rynku paliw. Zamiast brylować na salonach, jedna z najlepszych partii Stanów Zjednoczonych odwiedzała bar, w którym jeszcze do niedawna przesiadywali głównie polscy robotnicy. Nie była w tym odosobniona ? na bankietach organizowanych przez wyższe sfery drżącym głosem plotkowano o dzikich imprezach bitników na Lower East Side.

Peggy Mellon nie była również pierwszą milionerką, która popełniła podobny mezalians. Szlaki przetarła słynna baronowa jazzu ? Pannonica de Koenigswarter, z domu Rothschild. A wszystko za sprawą jednego utworu, Round Midnight, po którego usłyszeniu żona francuskiego dyplomaty i matka piątki dzieci postanowiła rzucić rodzinę i spędzić resztę życia u boku Theloniousa Monka i jego przyjaciół. Od tego czasu jej bladoniebieski bentley zatrzymywał się nieopodal wszystkich najważniejszych klubów jazzowych. Oczywiście także tych na Lower East Side, z którymi w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych związany był pianista. W autobiografii fotograf Herb Snitzer wspomina niecodzienne zlecenie, które otrzymał od magazynu „Metronome”. Czasopismo zorganizowało turniej tenisa stołowego dla nowojorskich jazzmanów. Wzięli w nim udział między innymi Abbey Lincoln, Max Roach, Milt Jackson oraz Monk, który bez większego problemu pokonywał wszystkich przeciwników. Utrwalający kolejne mecze Snitzer ? zresztą entuzjasta tego sportu ? nie mógł uwierzyć w łatwość, z jaką pianista odprawiał kolejnych rywali. Po zakończonym turnieju wyzwał więc Monka na pojedynek. Ten podjął rękawicę, pod warunkiem że zagrają w domu, ponieważ ktoś czekał na niego przed klubem. To była Nica, która o drugiej w nocy wiozła artystę do swojej posiadłości w New Jersey. Snitzer pamięta, że śledził limuzynę swoim volkswagenem garbusem. Gdy dojechali na miejsce, okazało się, że w jednym z wielu pokoi czekał już na nich stół. Nica przynosiła im kawę, a oni grali. Mecze skończyły się wynikami 21 : 8, 21 : 11, 21 : 6. Wszystkie na korzyść Monka.

W Nowym Jorku moda zmieniała się szybko. W drugiej połowie lat sześćdziesiątych zarówno jazzmani, jak i przepici uczniowie Corsa czy Kerouaca nie działali już tak bardzo na wyobraźnię znudzonych dziewcząt. Wraz z nimi na popularności zaczął tracić alkohol, który coraz częściej przestawał być używką pierwszego wyboru ? ustępował miejsca marihuanie, LSD albo pobudzającym seksualnie poppersom. Te ostatnie zdominowały formującą się wtedy scenę disco, która za sprawą takich klubów jak The Cheetah czy Arthur zaczynała zdobywać Górny Manhattan. Kwas, haszysz, marihuana wypierały piwo i wódkę w lokalach, gdzie dominowały psychodeliczny rock i filozofia New Age, nawołująca do zmiany sposobu postrzegania świata. W tym ostatnim celował Electric Circus, który otworzył się w 1967 roku w budynku Polskiego Domu Narodowego. Tym samym Tolkinowi wyrosła konkurencja z prawdziwego zdarzenia. Sam ją sobie zresztą zafundował, wynajmując piętro zarządzanego przez siebie budynku dwóm biznesmenom: Jerry?emu Brandtowi i Stanleyowi Freemanowi. Ten pierwszy pracował wcześniej jako impresario i ściągnął do Stanów The Rolling Stones. Organizował również koncerty The Beach Boys i Sama Cooke?a. Miał więc doświadczenie. Ten drugi był nowy w tej branży, ale miał pieniądze, które chciał zainwestować. Razem otworzyli modny, psychodeliczny klub. Od tego momentu w kamienicy funkcjonowały więc dwa bardzo popularne lokale. Sąsiedztwo Electric Circus nie pozostało bez wpływu na charakter The Dom. U Tolkina pozostała głównie czarna klientela, która grała w karty, słuchała jazzu i tańczyła do ulubionych piosenek puszczanych z szafy grającej. Białe dzieciaki z bogatych domów, wzięci artyści i telewizyjni celebryci przenieśli się piętro wyżej, skuszeni psychodelią. Przy wejściu oczekiwał ich menedżer Tom Williams, który zbierał pieniądze, pilnował, aby nikt nie wślizgnął się bez biletu, i witał bardziej znamienitych gości. A tych nie brakowało. Do klubu zaglądały takie sławy jak Andy Warhol ze swoją świtą, Larry Rivers czy Truman Capote. Na otwarciu mogli się spotkać Muhammad Ali, David Rockefeller oraz książę Laosu. Menedżer najcieplej wspomina jednak wizyty Leonarda Bernsteina, który pracował na Górnym Manhattanie, ale lubił kończyć dzień w lokalu na Lower East Side.

? Druga w nocy, głośna muzyka, tłumy na parkiecie i nagle wchodził on: majestatyczny, elegancki, otoczony wianuszkiem artystów. W oczy rzucał się przede wszystkim jego strój. Przysięgam, że nigdy wcześniej nie widziałem człowieka, za którym ciągnęła się długa peleryna. Samo poruszanie się w czymś takim było nie lada umiejętnością. Bernstein z pewnością ją posiadał. Był gwiazdą. Gwiazdą późnej nocy.

Klubowa rewolucja, którą zamierzali przeprowadzić Jerry Brandt i Stanley Freeman, nie ograniczała się do muzyki. Właściciele Electric Circus chcieli zaszczepić w nowojorczykach zupełnie nowe spojrzenie na rozrywkę. Dlatego też konsekwentnie zrywali ze stereotypami dotyczącymi wielkomiejskiego życia nocnego. Przede wszystkim w ich klubie nie sprzedawano alkoholu. Zamiast niego oferowano kawę, która miała dawać energię i nakręcać do działania. Dzięki niej klienci mogli przetańczyć całą noc, nie tracąc świadomości. Ba, ciągle ją pobudzając. Za sprzedażą kawy stała zresztą nie tylko idea, ale również bardzo konkretne argumenty ekonomiczne, o których dowiedziałem się jednak znacznie później.

Nowe, psychodeliczne doświadczenia zapewniały też w Electric Circus takie miejsca jak pokoik, którego ściany pokrywała gruba warstwa pianki gumowej. W środku panowała absolutna ciemność, którą po chwili rozganiało światło z sześciu stroboskopów. Towarzyszyły im regularne, wysokie dźwięki. W pomieszczeniu o wymiarach dwa na trzy metry upychano kilkadziesiąt osób, które doznawały tam absolutnego przeładowania zmysłów.
(…)

Jan Błaszczak „The Dom”
Tłumaczenie:
Wydawnictwo: Czarne
Liczba stron: 248

Opis: „Mecenas”, „filantrop”, „magnetyczna osobowość”, „ludzie po prostu do niego lgnęli”. O Stanleyu Tolkinie w Nowym Jorku mówiło się wiele. Polak, który z powodzeniem prowadził kluby The Dom oraz Stanley?s Bar, gdzie Andy Warhol wyświetlał tam swoje filmy, The Velvet Underground grali swoje pierwsze performatywne koncerty, najwięksi jazzmani wdawali się w światopoglądowe dyskusje, a afroamerykańscy aktywiści planowali równościowe pikiety. Ale kim tak naprawdę był Tolkin, o którym polskie archiwa uparcie milczą? Jan Błaszczak niczym najlepszy detektyw prowadzi nas nowojorskimi ulicami Lower East Side i próbuje rozwiązać zagadkę Stanleya Tolkina. W śledztwie pomagają mu bitnikowskie poetki, organizatorzy punkowych koncertów z lat 70., artyści wizualni, międzynarodowej sławy kompozytorzy, księża z nowojorskich parafii, afroamerykańscy pisarze i potomkowie polskich emigrantów. A opowieść o Tolkinie jest też przewodnikiem po Nowym Jorku ostatniego półwiecza, gdzie od lat słodki zapach marihuany miesza się z rześkim powietrzem znad East River. Po mieście, którego mieszkańcy, jak niegdyś Stanley Tolkin, próbują realizować swój American dream.

fot. Jason Thibault / massivekontent.com

Tematy: , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek