Jestem zachwycony, jeśli mogę kogoś przytulić poprzez swoje książki – rozmowa z Filipem Zawadą
Filip Zawada dał się poznać jako poeta, muzyk, łucznik(!), a nade wszystko jako ojciec wyjątkowych bohaterów zaludniających jego powieści. Proza to od lat jego główne zajęcie, a kolejne książki spotykają się z uznaniem zarówno krytyki, jak i czytelników. I właśnie ostatnia póki co powieść jego autorstwa, „Weź z nią zatańcz”, stanowiła pretekst do naszej rozmowy.
Sebastian Rerak: Lubisz spędzać święta w rodzinnym gronie?
Filip Zawada: I tak, i nie. To wszystko zależy od ilości czasu, w którym mogę wytrwać bez kłótni, możliwości wchłaniania potraw i ilości wrażeń. Święta to dla mnie również czas, w którym można pozwolić sobie na chwilę samotności, którą też bardzo lubię. Samotność jest również częścią mojej rodziny.
Stanisław, czyli główny bohater „Weź z nią zatańcz”, jawi się ofiarą układu rodzinnego, który wbrew pozorom jest chyba w Polsce dość powszechny – nieobecny ojciec i nadopiekuńcza matka.
Facetów faktycznie nie ma, i to od kilku pokoleń. Pokolenie dziadków było nieobecne, bo było na wojnie, a gdy wróciło… to i tak było na wojnie. Ojcowie poszli do pracy, żeby budować Polskę i zapewnić swoim rodzinom tzw. godne życie. Teraz z kolei mamy pokolenie mężczyzn, któremu brak męskich wzorców. Współcześni faceci nie dostali dość miłości ani wsparcia, a teraz próbują odnaleźć swoje miejsce. Chociaż wydawałoby się, że to ojcowie rządzą w rodzinie, to jednak w wielu domach ta rola przypada raczej matkom. Ogólnie mam wrażenie, że kobiety są silniejsze, a mężczyźni fajtłapowaci i niezdecydowani. I tak, jest to wynik braku męskiego wzorca. Trzeba by go odbudować, ale to robota na więcej niż jedną generację.
Sporo uwagi poświęcasz także relacji z umarłymi. Nie jest to coś, o czym myśli się na co dzień, a w „Weź z nią zatańcz” łatwo zauważyć, jak wpływają oni na żyjących.
Czasami niektórzy potrzebują czerpać wsparcie od osób, które odeszły. W tym sensie ich śmierć nie oznacza, że przestają już one dawać dobro innym. Relacja, o której mówisz, pozostaje więc żywa i jest czymś bardzo naturalnym.
Ta powieść miała początkowo nosić inny tytuł – „Współistnienie”. I chodziło mi o współistnienie nie tylko z żywymi, ale też z duchami, z ludźmi, których znamy wyłącznie z opowieści, bądź ze zwierzętami, których również w książce sporo.
Odnoszę wrażenie, że kiedy opisujesz relacje rodzinne czy ogólnie międzyludzkie, to niekiedy wywołuje to większą konsternację niż poważne opracowania czy reportaże. Może odrobina ironii okazuje się bardziej sugestywna?
Jeżeli tak jest, to bardzo mi miło. Zawsze stawałem po stronie człowieka i było to dla mnie najważniejsze. Gdyby nagle na świecie pojawił się potężny bóg i powiedział: „Słuchajcie, ludzie! Ci, którzy są rozsądni, staną u mojego boku i ich uratuję, a ci, którzy są przeciwko, zginą w ogniu piekielnym”, to ja oczywiście dołączyłbym do tych drugich. Mam jednak nadzieję, że zdążyłbym jeszcze podyskutować z wszechmocnym, który jest w stanie rozwalić wszystko w drobny mak.
Moje książki często mówią o miłości, a ta ostatnia opowiada o jej nadmiarze. Dotykają problemu poszukiwania ciepła lub swojego miejsca. Jeśli w ten sposób mogę kogoś przytulić, to jestem zachwycony.
A głównego bohatera „Weź z nią zatańcz” prędzej byś przytulił i zapewnił, że wszystko będzie dobrze, czy raczej wysłał na psychoterapię?
Bohater powinien sam zdecydować się na psychoterapię i to byłoby dla niego najbardziej skuteczne. Ja mógłbym z nim porozmawiać, ale do niczego bym go nie zachęcał ani zniechęcał. Niektórzy czytelnicy twierdzą, że Stanisław wegetuje, ale ja tak nie uważam. Nie każdy ulega wszechobecnej tendencji do pędu, rozwoju i bycia wspaniałym, i to także jest w porządku.
Bardzo dużą wagę przywiązuję do obserwacji. Czasem już samo zauważenie jest formą okazywania troski. I spojrzenie bez oceniania – na tyle, na ile jest to możliwe. Grunt, aby być razem z tą osobą. Mógłbym więc swojemu bohaterowi towarzyszyć gdzieś z boku.
Z innej beczki – załapałeś się jeszcze jako dzieciak na lekturę książek Karola Maya?
Pytasz, ponieważ ojciec Stanisława pisze „książki kowbojskie”? Oczywiście, czytałem westerny, aby po latach uświadomić sobie pewien superzabawny paradoks. Oto w Polsce lat 80., w której na sklepowych półkach stał tylko ocet, młodzi ludzie uczyli się wartości życiowych z książek o Indianach, w dodatku pisanych w Niemczech przez człowieka, który nigdy nawet nie był na Dzikim Zachodzie. Kuriozalna sytuacja. Wiadomo, kiedy jest się młodym, to szuka się wzorców. Tych zaś dostarczali mi Indianie, bo kowboja udawałem rzadko. To też pokazuje, po której stronie zawsze stawałem – tych bitych i biedniejszych. Skądinąd płaci się za to swoją cenę, ale taka postawa wydaje mi się nadawać życiu więcej sensu.
Intrygujące jest to, że Stanisław wydaje się łatwo godzić z brakiem osobowości. Jest w wieku, w którym wielu facetów szuka takowej, realizując dawne marzenia, np. kupując motocykl albo zakładając zespół rockowy.
Myślę, że nie można być zupełnie pozbawionym osobowości, więc i on jakąś ma. Bardzo prawdopodobne, że jest to jednak taka osobowość, której inni nie zauważają. Wszystko za niego robi matka, ale on po prostu taki jest. Być może przechodzi swój własny kryzys wieku średniego, a pewnym remedium na niego jest wyprowadzka z mieszkania matki i zamieszkanie w domu ojca, którego nigdy nie poznał. To ogromny ruch z jego strony i szczerze mówiąc, chyba dużo mądrzejsze działanie niż jazda na motorze. Chociaż jazda na motorze też na pewno ma swój sens, niemniej mnie bliżej do osoby szukającej czegoś w relacji rodzinnej niż wsiadającej na Harleya za milion złotych, żeby gnać na złamanie karku.
A propos gry w zespole, to ty za nią nie tęsknisz? Nadal komponujesz muzykę, ale nie brak ci już koncertów w małych klubach?
Nie, a to dlatego, że przebyłem bardzo długą drogę jako muzyk i pamiętam, ile mnie ona kosztowała. Oczywiście gra w zespole jest przyjemna, nierzadko fantastyczna, ale ja słabo znoszę występy publiczne. Z tymi literackimi jestem jeszcze w stanie sobie poradzić, bo mogę się jakoś schować. Nie tęsknię jednak za byciem na pierwszej linii frontu.
Dobrze się czuję, mogąc pomyśleć, uczyć się, zająć sobą. Tymczasem zespół pochłania zbyt wiele czasu, przez co nie starcza go na nic innego. W tym momencie czuję się dobrze z sobą i z tym, co robię. I chyba znajduje to wyraz w moich książkach, bo są one dobrze oceniane przez krytyków i chętnie czytane przez odbiorców. Moi koledzy i koleżanki, że się tak wyrażę „po fachu”, mówią, że uznanie obu tych grup jest czymś niezwykłym, i chyba mają rację. Zwykle coś, co podoba się krytyce, jest niszowe, podczas gdy to, co popularne, nie zawsze jest przez nią akceptowane. A jeśli nawet moje książki się nie podobają, to także jest dla mnie ważna wskazówka. Od swojego psychoterapeuty usłyszałem, że jeżeli ktoś zasypia podczas słuchania cudzej historii, to znaczy, że dotyczy ona również jego samego. Kiedy więc ktoś wyznaje, że zasnął przy mojej książce, to otrzymuję interesujący sygnał.
W każdym razie przez to, że siedzę w domu i nie gram koncertów, mogę więcej przepracować w głowie i lepiej funkcjonować pomiędzy słowami, które piszę.
O tym, że czerpiesz przyjemność z pisania, świadczy też chyba fakt, że publikujesz dość regularnie. Czy w 2023 roku ukaże się kolejna powieść Filipa Zawady?
Nie. (śmiech) Od kilku miesięcy piszę wprawdzie nową książkę, ale jej temat jest dla mnie czymś zupełnie nowym, innym i jeszcze słabo rozpoznanym. Moje książki opierają się w dużej mierze na osobistych przeżyciach, testuję je na sobie bądź ludziach, o których piszę, choć nie reportersko. Dlatego też potrzebuję więcej czasu na ukończenie tej książki. Może komuś wyda się to głupie, ale dla mnie najważniejsze jest to, że nie chcę oszukiwać ludzi, którzy kupują moje powieści. Pragnę, aby wiedzieli, że nie piszę dla pieniędzy, sławy czy cholera wie czego. Robię to rzetelnie, być może czasem gównianie, ale i tak zawsze staram się najlepiej, jak mogę.
Piszę także trzy dramaty, niemalże równolegle, co pochłania bardzo wiele energii. Po tym, jak dostałem nagrodę Teatru Współczesnego i gdy wystawiono moją pierwszą sztukę, działalność teatralna zaczęła kiełkować. Przekonałem się, że to świetna przygoda, zupełnie inna od tworzenia powieści, niemniej rozwijająca i pomagająca też w pisaniu prozy.
Ponadto być może do sprzedaży trafi wznowienie „Pod słońce było”, przy czym muszę jeszcze nad nim popracować, bo do pewnego stopnia będzie to inna książka. Ja zawsze zmieniam coś w kolejnych wydaniach. Niektórzy mówią, że nie powinienem tego robić, bo to dokument czasu, ale moim zdaniem tekst należy właśnie dopasować do bieżącego momentu. Jeśli ktoś chce starą wersję, to i tak na pewno ją znajdzie.
Rozmawiał: Sebastian Rerak
Kategoria: wywiady