Nowa powieść Macieja Marcisza już 5 czerwca. Przeczytaj przed premierą fragment „Znaków zodiaku”

7 maja 2024

Wydawnictwo W.A.B. zapowiada nową powieść autora „Taśm rodzinnych” i „Książki o przyjaźni”. „Znaki zodiaku” Macieja Marcisza to historia dwójki pogubionych życiowo przyjaciół, pisarza Maksa i tłumaczki Idy, którzy wyjeżdżają na wakacje do znajomej w Toskanii. Czy uda im się ułożyć spójną wizję życia? O tym przekonamy się już 5 czerwca, kiedy „Znaki zodiaku” trafią do księgarń, a tymczasem poniżej możecie przeczytać przed premierą sam początek książki, opisujący spotkanie Maksa ze studentami, które przybiera dla niego nieoczekiwany obrót.

Czy w czerwcu zawsze było tak gorąco? Mężczyzna w taksówce ociera pot z czoła i tępo wpatruje się w ekran telefonu. Obserwuje symbol samochodu na mapie. Ten nie chce się poruszyć. Mężczyzna uruchamia aparat i zaczyna oglądać swoją twarz pod różnymi kątami, co chwila przybierając inną minę. Najpierw uśmiecha się do obiektywu jak stary przyjaciel i odczekuje chwilę. Następnie robi typową dla siebie minę dobrego wnuczka lub zaradnego synusia. Potem zamyślonego intelektualisty. Próbuje bardziej seksownie, wraca do grymasu dobrego wnuczka. Przegląda zdjęcia, usuwa wszystkie. Wraca do nieruchomego symbolu samochodu w aplikacji. Pochyla się w stronę kierowcy.

– Przepraszam, wiem, że nie może pan nic zrobić, ale może jednak mógłby pan coś zrobić?

Kierowca wzdycha i przesuwa palcem po tablecie przyczepionym do deski rozdzielczej.

– Na pana miejscu poczekałbym, aż dojedziemy do metra, i wysiadł. Inaczej będzie pan stać w nieskończoność.

Idzie za radą kierowcy, maszeruje przez upalne miasto, czuje słodki zapach pudru z gofrów i lodów z automatu, wreszcie dochodzi do celu. Mija bramę uniwersytetu i zaczyna odczuwać głupi lęk. Nieważne, ile lat będzie miał i co w życiu udowodni, na zawsze pozostaną mu koszmary o niezaliczonych kolokwiach i egzaminie z gramatyki opisowej. Tyle straszniejszych rzeczy przydarza nam się w życiu, a nasze mózgi ciągle wracają do matur i kartkówek. Władza instytucji edukacyjnych nad naszą wyobraźnią jest naprawdę niesamowita, myśli.

Przed budynkiem wydziału czeka na niego pani doktor.

– Dawno tu pana nie było?

– Wyszedłem kiedyś z zajęć i już nie wróciłem. Z dziesięć lat? Może więcej.

– To witamy z powrotem. Studenci trochę się spóźniają.

– Wiadomo. Jeszcze zapalę.

– To ja też.

Mężczyzna próbuje ukryć rozczarowanie. Liczył na jeszcze chwilę odosobnienia.

– Trzeci raz w finale, gratuluję. Trzymam kciuki, żeby tym razem dostał pan tę nagrodę. Uważam, że nie ma pan konkurencji. Już naprawdę mogliby ją panu dać.

– Dziękuję. To bardzo miłe.

– Za pierwszym razem, rozumiem, debiut, chcieli odczekać. Za drugim to już było dziwne. Ale teraz naprawdę muszą. Należy się panu.

– No, zobaczymy.

Pięć minut później mężczyzna wchodzi do sali, w której czeka około czterdziestu osób. Na stole obok dużego dzbanka z wodą i cytryną leżą książki podpisane jego imieniem i nazwiskiem: Maks Ludwik. Ktoś podchodzi do komputera, ktoś testuje dźwięk, relacja online się zacina, ale jest już za późno, by ją naprawić. Niech idzie, jak jest.

Młoda studentka, najprawdopodobniej przewodnicząca koła naukowego, siada obok niego. Przejęta swoją rolą w najlepszym tego słowa znaczeniu. Ogarnia go coś w rodzaju czułości. Myśli o tych wszystkich przygotowanych dziewczynach, które spotkał w swoim życiu, to dzięki nim świat się nie rozpada.

Zaczyna się spotkanie. Na pytania odpowiada przyjaźnie, z wystudiowaną bezkompromisowością.

– Pana książki opowiadają historię biedy i upokorzenia. Wychował się pan w dysfunkcyjnej rodzinie, w upadającej wsi, w domu bez toalety. Pokazuje pan, jak wygląda gorzka prawda o Polsce, ta, której często nie chcemy znać. Pana dzieciństwo było wyjątkowo ciężkie, pełne niedostatku. Proszę powiedzieć: jak zaczęła się pana przygoda z pisaniem?

– W mojej wiejskiej rodzinie byłem pierwszą osobą, która czytała książki. I w żadnym z dzieł nie znalazłem świata mojego dzieciństwa. Nigdzie, dosłownie. Jakbyśmy nie istnieli. Musiałem o nim opowiedzieć. Opowiedzieć o wykluczonych, porzuconych przez władzę, żyjących w skrajnej nędzy i nieustannym poniżeniu. Kiedy byłem dzieckiem, moja mama powtarzała: „Nikt się nami nie interesuje, nikt o nas nie mówi”. Chciałem to zmienić.

– To bardzo ciekawe, opowieści o społecznych nizinach doprowadziły pana do awansu klasowego. Czy ma pan jeszcze coś wspólnego z tamtym życiem, tamtymi ludźmi? Czy ma pan jeszcze prawo ich reprezentować?

– Mam prawo reprezentować wyłącznie siebie. Nigdy nie miałem się za trybuna ludowego, nigdy się nim nie ogłosiłem. Jeśli już, zrobiły to za mnie media. Ale tego nie jestem w stanie kontrolować.

Maks bada nastroje na sali, bacznie przygląda się publiczności. Występuje w roli szacownego byłego studenta, który odniósł sukces i dowiódł swojej wartości, a jednak ma poczucie, że jest egzaminowany. Całe życie ktoś go egzaminuje.

– Czy byłby pan tak szczery, gdyby nie przedwczesna śmierć pana rodziców? Historie przedstawione w książkach są do bólu intymne, niekiedy naturalistyczne, bolesne i wstydliwe. Czy napisałby je pan tak samo, gdyby rodzice żyli?

– Nie wiem. Pożar domu rodziców, którym, jak państwo może wiedzą, kończy się moja druga powieść, był dla mnie tragedią, zdecydowanie największą tragedią, ale i nie boję się tego przyznać, błogosławieństwem. Te traumatyczne zdarzenia sprawiły, że dziś odpowiadam wyłącznie za siebie, nie muszę się cenzurować. Myślę, że bez tego byłbym kimś innym. Możliwe, że w ogóle nie zostałbym pisarzem.

– A jak pan myśli, kim by pan był?

– Może nauczycielem? Kochałem się w moich nauczycielkach polskiego.

– Zwróciłam uwagę na opisy fizyczności. Choćby na fragmenty o spracowanych dłoniach matki w trzeciej powieści. Aż się popłakałam, czytając. Bardzo mnie poruszyły i wiem, że nie tylko mnie. Jak bardzo dziedziczymy traumę?

Zaczyna odpowiadać. Widać, że słyszał te pytania już wielokrotnie. Jego odpowiedzi są spójne, okrągłe, niemal syntetyczne. Przybiera przećwiczone w taksówce miny. Przywołuje bolesny grymas, który ma podkreślić trudność w udzielaniu tak szczerych odpowiedzi. Ale tak naprawdę bije od niego samozadowolenie.

– Pana książki wpisują się w szersze narodowe przebudzenie. Nagle odkrywamy swoje chłopskie korzenie, poznajemy historię naszych dziadków i babek, zaczynamy rozmawiać o przywileju. Jak pan sądzi, dlaczego akurat teraz?

Również i na to pytanie Maks ma gotową odpowiedź.

Studenci zaczynają się wiercić. Można odnieść wrażenie, że kręci im się w głowie od okrągłości jego wypowiedzi. Trzy osoby jak na dany znak wstają i wychodzą z sali. Po nich kolejne dwie spoglądają na siebie porozumiewawczo i najwyraźniej ośmielone, także się wymykają. Maks pozwala, by jego twarz zapadła się, stała się otępiała, brzydka i bez żadnego wyrazu. Urywa odpowiedź w środku zdania. Dlaczego wychodzą? Czy powiedział coś złego? Znowu oblał egzamin, nie zadowolił tłumu, nie utrzymał uwagi.

– Wszystko w porządku? – pyta prowadząca.

– Tak, proszę kontynuować.

– Chciałabym teraz porozmawiać o studiach. Jak pan wspomina studia na naszym wydziale?

Maks wygląda na wytrąconego z równowagi. Przeżywa tych, którzy wyszli. Nie przybiera żadnej konkretnej miny.

– Oj, nie wiem… Czułem się tu bardzo źle. Wyobcowany. Myślałem, że będę studiował literaturę, a tymczasem dominowała gramatyka opisowa języka polskiego i inne takie przedmioty… nie rozumiałem, czemu one służą, byłem samotny. Kiedy dostałem się na studia, rozpierała mnie duma, że trafiłem na Uniwersytet Warszawski, a potem zorientowałem się, że znalazłem się w gronie ponad dwustu nie zawsze rozgarniętych osób. Miałem kompleks polonisty. Wszyscy dookoła śmiali się ze studentów polonistyki. I bałem się bezrobocia. Nieustannie miałem wrażenie, że powinienem robić coś innego niż to, co robię. Ale nie wiedziałem co.

Prowadząca dziękuje za odpowiedź, choć nie wygląda na wdzięczną. Maks patrzy w stronę widowni i dostrzega pięknego chłopaka, zasłanianego wcześniej przez studentów, którzy wyszli. Postawny chłopak z dłuższymi, czarnymi, kręconymi włosami kiwa do niego głową, jakby zgadzając się, z tym, co mówi. Wygląda znajomo, tak chyba działają atrakcyjni ludzie, odnosimy wrażenie, że gdzieś już ich widzieliśmy. Maks uśmiecha się do niego delikatnie.

– A gdyby miał pan powiedzieć, co dały panu studia?

– Dostosowałem się do pewnej klasy społecznej. Dowiedziałem się, co zamawia się do picia, będąc w towarzystwie, kiedy jest darmowy dzień w Zachęcie, jak się zachowywać i ubierać, no i jak poruszać się po mieście. Kiedy zaczynałem studia, proszę to sobie wyobrazić, nie było jeszcze mobilnego internetu. Więc chodziłem z mapą i nieustannie się gubiłem.

Chłopak nagradza Maksa uśmiechem.

– No i ostatnie pytanie, może trochę sztampowe, ale naprawdę jestem ciekawa. Nad czym pan obecnie pracuje?

– Szczerze, to nie wiem. Nad wszystkim i niczym. Chwilowo nie pracuję. Opisałem już całą moją rodzinę… jak pani zauważyła, lata pisania mnie zmieniły, ale jeszcze nie wiem, kim dzisiaj jestem. Muszę odnaleźć własne miejsce, również w pisaniu. Przepraszam za tę nieskładną odpowiedź.

Maks zapada się w sobie, ma przeszklone oczy, po chwili zaczyna się śmiać, ale nikt z publiczności nie potrafi powiedzieć dlaczego. Na chwilę ukrywa twarz w dłoniach. Mówi, że to alergia. Prowadząca wraz z doktorką wręczają mu zawinięty w bibułę bukiet składający się z plastikowych tubek wypełnionych na przemian herbatą i kawą. Zaczyna podpisywać książki. Ostatni w kolejce jest piękny chłopak. Pachnie mydłem.

– Wziąłbym podpis, ale czytałem e-booki – oznajmia. – Bardzo podobały mi się pana odpowiedzi. Szczególnie te ostatnie. Takie szczere.

– Dziękuję.

– Szkoda, że nie jest pan tak szczery w swoich książkach.

– Słucham?

– Pisałem pracę na temat pana powieści. I zacząłem kopać. Parę rzeczy mi się nie zgadzało. A potem zaczęło mi się nie zgadzać coraz więcej. – Chłopak zniża głos do szeptu. – W pana książkach jest bardzo dużo kłamstw. Pana rodzinie wcale nie było tak ciężko. Udaje pan biedniejszego, niż pan kiedykolwiek był. To dość niesmaczne.

– Ale…

– Pracuję nad filmem. Niewykluczone, że jeszcze się zobaczymy.

Chłopak odchodzi i zostawia Maksa z bibułowym bukietem w dłoniach.
(…)

Maciej Marcisz „Znaki zodiaku”
Tłumaczenie:
Wydawnictwo: W.A.B.
Liczba stron: 320

Opis: Toskania, słońce, grupa przyjaciół, piękna sceneria, dom na wzgórzu, dwa miesiące wolnego i wróżba, która głosi, że rozpadnie się absolutnie wszystko. „Znaki zodiaku” to zanurzona we współczesności opowieść o grach z tożsamością, klasowych napięciach i pragnieniu nowego życia. Z lekkością wakacyjnej powieści Maciej Marcisz zadaje pytania o miłość, przyjaźń i wielość naszych osobowości.

Maks jest pisarzem i wkrótce ma szansę otrzymać najważniejszą nagrodę literacką w kraju. Sławę przyniosła mu autobiograficzna trylogia, w której przedstawił swoje trudne dzieciństwo. Wychowanie na wsi wśród przegranych transformacji, biedę, znój, dyskryminację, ojca alkoholika i matkę półanalfabetkę. Jest tylko jeden problem – ktoś twierdzi, że ta ckliwa historia społecznego awansu została kompletnie zmyślona.

Jego przyjaciółka Ida właśnie się zaręczyła. Szkoda tylko, że praca w biurze tłumaczeniowym kompletnie ją wypala. Pewnego ranka zostawia w łóżku swojego partnera, wychodzi z domu i błąka się po mieście bez celu, aż zgłasza się do szpitala psychiatrycznego. Wychodzi z półrocznym zwolnieniem lekarskim.

Pogubieni przyjaciele wyjeżdżają do włoskiej rezydencji wspólnej znajomej, gdzie spędzają wakacje. Upalna pogoda, piękna sceneria, dom na wzgórzu, dwa miesiące wolnego – idealne warunki, by odpocząć i wreszcie ułożyć sobie spójną wizję życia. Lub też kompletnie je zniszczyć.


Tematy: , , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek