Brat Brontë – talent na miarę wichrowych wzgórz – wywiad z Erykiem Ostrowskim, biografem rodzeństwa Brontë
Nazwisko Brontë to prawdziwa potęga w świecie literackim. Siostrzane trio w XIX wieku zatrzęsło podstawami brytyjskiej literatury, z biegiem czasu ugruntowując tylko swoją pozycję. Dzisiaj ich książki stanowią kanon i must-read dla każdego, kto śmie określać się mianem inteligenta. Tyle że to jedynie część literackiej historii rodziny Brontë, bo oprócz sławnych sióstr był jeszcze ich piszący (i to równie dobrze) brat, Branwell… Ale to wiedza jedynie dla wtajemniczonych. O tym, kim był Branwell, dlaczego miłośnicy literatury powinni znać jego imię i co sprawiło, że tak mało o nim wiadomo, opowiada nam autor książki „Tajemnice wichrowych wzgórz”, Eryk Ostrowski.
Katarzyna Figiel: Przeprowadziłam ostatnio badanie wśród swoich przyjaciół – fanów literatury. Zapytałam, czy ktoś słyszał o Branwellu Brontë. Ku mojemu zdumieniu okazało się, że nikt! Kim w takim razie jest Branwell Brontë?
Eryk Ostrowski: Branwell był bratem Charlotte, Emily i Anne Brontë, moim zdaniem, największym geniuszem w tej literackiej rodzinie. Niestety jego utwory późno doczekały się wydania i nie były publikowane w popularnych edycjach; są to opracowania naukowe, drogie i trudno dostępne. Inna przyczyna jego nieobecności w świadomości czytelników tkwi w tym, że powieści często sygnuje się „Brontë Sisters”; w Wielkiej Brytanii mamy Szekspira, mamy Dickensa i mamy Siostry Brontë. Ponieważ brat Brontë nie mieści się w tym pojęciu, wypada z gry. W „Tajemnicach wichrowych wzgórz” pokazuję wiele fragmentów jego prozy i poezji w znakomitych przekładach Doroty Tukaj, jest więc szansa, że polski czytelnik nie będzie już zaskoczony tym, że siostry Brontë miały brata.
Jedną rzeczą jest brak wiedzy o Branwellu wśród polskich czytelników, ale w Wielkiej Brytanii również niewiele się o nim mówi. W tym roku mija 200. rocznica jego urodzin. Zazwyczaj jest to pretekst do organizacji wydarzeń literackich, premier nowych książek biograficznych, a tam – cisza. Gdzie ta normalna w takich sytuacjach feta?
To nie tak, że o Branwellu się nie mówi. Mówiło się zawsze i mówiło się wiele. Większość biografii czy filmów biograficznych o rodzinie Brontë eksponuje Branwella i jego legendarny romans z zamężną arystokratką oraz jego nie mniej legendarne stoczenie się. Tradycją jest też, by o Branwellu mówić wyłącznie źle lub z politowaniem. Ponieważ ta tradycja liczy już półtora wieku, trudno z nią walczyć. Takie próby podjęto i na przykład wydana w 1994 roku monumentalna biografia Juliet Barker „The Brontës”, powszechnie uważana za najwybitniejsze dzieło poświęcone rodzinie Brontë, obala wszystkie mity i pomówienia dotyczące Branwella, w które dziesiątki biografów przez lata kazało nam wierzyć. To prawda, że okrągłe rocznice stwarzają pretekst, by skupić większą uwagę na postaci, jednak fetowanie przysługuje tym, których lubimy. A Branwell na pewno nie jest lubiany przez większość wielbicieli rodzeństwa Brontë.
Dlaczego?
Przyczyna jest od lat ta sama – wspominam o tym zaraz na początku swej książki: postawionego przed laty twierdzenia, iż to Branwell napisał „Wichrowe Wzgórza” nigdy nie udało się udowodnić, ale też nigdy nie zdołano go obalić. Branwell po prostu zagraża wielkiemu mitowi Emily Brontë. Zjawisko pod tytułem „Emily Brontë” ma głębokie podłoże psychologiczne. Obserwujemy tu wręcz organiczną potrzebę wiary w to, że „Wichrowe Wzgórza” napisała kobieta. Lektura młodzieńczych dzieł Branwella nie pozostawia wątpliwości, co do autorstwa „Wzgórz”; jednak z wiarą trudno polemizować naukowo. Proszę zwrócić uwagę, że o słynnym portrecie Emily Brontë, wnet po przekazaniu go przez Mary Annę Nicholls do National Portrait Gallery, było wiadomo, że przedstawia nie Emily, lecz Anne Brontë, popełniono po prostu błąd w opisie dzieła. Jednak nie wprowadzono tej korekty – kiedy się zorientowano, sprawa była już nagłośniona przez prasę, która na pierwszych stronach publikowała cudem odnaleziony portret Emily Brontë.
Ale nawet Muzeum Rodziny Brontë zorganizowało jedynie małą wystawę czasową, ograniczającą się do niewielkiego pokoju Branwella. Co więcej, ekspozycja ugruntowuje obraz chłopaka jako człowieka na granicy szaleństwa, mrocznego, niestroniącego od używek. Pan jednak przekonuje, że miał on diametralnie inne usposobienie.
Działanie Muzeum mnie nie dziwi, to The Brontë Society stoi na straży legendy „Wichrowych Wzgórz”. Obecna ekspozycja to i tak nic w porównaniu z wystawą sprzed kilku lat zatytułowaną „Sex, Drugs and Literature – The Infernal World of Branwell Brontë”, do zorganizowania której pretekstem było odnalezienie szkiców Branwella przedstawiających… onanizującego się mężczyznę. Można odnieść wrażenie, że w Muzeum czas się zatrzymał w XIX wieku, skoro akty wykonane przez artystę malarza uważane są tam za gorszące. Obecna wystawa ma za zadanie potwierdzić mity, o których wspomniałem. W rzeczywistości nie oddaje ani pokoju Branwella, ani charakteru chłopaka, gdyż Branwell, tak jak jego siostry, był pedantem i zapewne bardzo by się zdumiał, gdyby dane mu było wejść dziś do swego własnego pokoju i zobaczyć ten ponury bałagan. Organizatorzy tej ekspozycji zdają się też zapominać, że Branwell nie mieszkał na plebanii sam i nawet gdyby w tym ostatnim okresie, kiedy był już ciężko chory, nie dbał o porządek, ani ojciec, ani siostry czy służące nie dopuściliby pokoju do takiego wyglądu.
Ta sprzeczna wizja widoczna jest też w biografiach rodziny Brontë i samego Branwella (choć te drugie można zliczyć na palcach jednej ręki). Na tym polu toczy się jakby regularna wojna: najpierw przyjaciele Branwella, a potem zwolennicy jego talentu prowadzili nierówną walkę z biografami odsądzającymi chłopaka od czci i wiary. Emocje biorą górę nad faktami.
Przy czym, proszę zauważyć, te pierwsze wypełniają wyłącznie biografie sióstr i te biografie Branwella, które miały na celu ugruntować jego wizerunek jako „czarnej owcy” rodziny. Cóż można tu powiedzieć – emocje, jak wiadomo, dobrym doradcą nie są. Nie trzeba raczej chyba nikogo przekonywać, że znajomi i przyjaciele wiedzą więcej o człowieku niż ludzie, którzy nigdy go nie poznali. Pierwszą biografię Branwella Brontë napisał Francis Leyland, antykwariusz, który dobrze znał Branwella – był bratem jego najlepszego przyjaciela, rzeźbiarza Josepha Leylanda. Swą pracę oparł wyłącznie na wspomnieniach własnych oraz naocznych świadków – wspólnych przyjaciół i znajomych. Wspomniana tu Juliet Barker nie tylko potwierdziła prawdziwość tych relacji, ale też odnalazła wiele dokumentów, które rzuciły nowe światło na pewne sprawy. Chociażby osławiony legendarny wyjazd Branwella na studia do Londynu, gdzie miał się zgłosić do Akademii Królewskiej. Wielu biografów poświęciło sporo miejsca tej historii, opisywano, jak i gdzie przepił pieniądze otrzymane na studia. W biografii Branwella napisanej przez Winifred Gerin można zobaczyć nawet obrazek przedstawiający konkretną gospodę. Tymczasem, jak się okazało, Branwell nigdy w Londynie nie był, na studia nie został posłany, a wiemy o tym z listu jego ojca, który po latach odnalazła Barker. Podobnych świadectw jest znacznie więcej, wszystkie potwierdzają, że żadnego demona na plebanii nigdy nie było.
W całej tej sprawie szczególnie zastanawia postawa siostry Branwella, Charlotte. Autorka „Dziwnych losów Jane Eyre” o kilka lat przeżyła resztę rodzeństwa, ale nigdy publicznie nie wspomniała o tym, że miała brata.
Literacki debiut rodzeństwa od początku był pomyślany jako pełna konspiracja. Autorzy mieli być znani wyłącznie pod literackimi pseudonimami i tylko okoliczności natury prawnej zmusiły Charlotte do ujawnienia się przed swym wydawcą, co w konsekwencji sprawiło, że tajemnicę autorstwa powieści było coraz trudniej utrzymać. Po śmierci rodzeństwa Charlotte wznowiła „Wichrowe Wzgórza” i „Agnes Grey”. Nadal sygnowała je pseudonimami – Ellis i Acton Bell – ale do książki dołączyła kilka tekstów wspomnieniowych o swych siostrach, Emily i Anne, w których nie tylko przypisała dziewczętom autorstwo tych powieści, ale też wspólne pisanie i marzenia o literackiej sławie, a tych nigdy nie dzieliła z siostrami, lecz wyłącznie z bratem, i to od najwcześniejszych lat.
Wygląda na to, że Charlotte w ogóle chciała wymazać dużą część ich wspólnej przeszłości. Niemal doszczętnie zniszczyła ich korespondencję. Ale z dwóch zachowanych listów wynika, że ich relacja była bardzo ciepła, że świetnie się rozumieli. Aż tu nagle…
To z nim przez ponad dziesięć lat tworzyła sagi o legendarnych królestwach, siostry miały własny sekretny świat literacki, ale nie dzieliły go z Charlotte. Przez długie lata tych dwoje było najbliższymi sobie ludźmi. Później wynikł między nimi konflikt, konflikt natury osobistej, było to na kilka lat przed śmiercią Branwella. W mojej książce poświęciłem temu wiele miejsca i wydaje mi się, że udało mi się zrozumieć i wyjaśnić, dlaczego Charlotte odtrąciła brata.
Czy powinniśmy rozpatrywać Charlotte jako złą bohaterkę w całej tej historii? Może najzwyczajniej chciała chronić rodzinę przed ujawnieniem kompromitujących tajemnic? Albo chodziło jej tylko o to, by żadne skandale nie podkopały jej pozycji i kariery? A może… była zazdrosna o talent Branwella?
Tę ostatnią opcję możemy od razu odrzucić: między rodzeństwem nie występowało uczucie zazdrości. Charlotte – podobnie jak jej siostry – uwielbiała brata i zawsze życzyła mu najlepiej. To od początku był taki family business. Charlotte kierowała nim, w grę wchodziły także pieniądze, gdyż ich pierwsze książki były częściowo finansowane z własnych funduszy. Brat nie miał w tym czasie stałego źródła dochodu, a siostry miały odłożone pieniądze, które pozostawiła im ciotka. Nie było mowy o publikacjach sygnowanych prawdziwym nazwiskiem, projekt zakładał wspólny debiut incognito, ale, jak wiemy, nie wszystko poszło zgodnie z planem. Przyczyna, dla której przypisała „Wichrowe Wzgórza” siostrze, jest logiczna: ta powieść wnet po jej opublikowaniu wywołała oburzenie, zagroziła dobremu imieniu Charlotte, rzucając cień na wspólny pseudonim Bell, uznano ją za nieprzyzwoitą i wulgarną. Przypisanie takiej książki bogu ducha winnej dziewczynie rozwiewało nieco te czarne chmury – nie mogła ona pisać z autopsji, więc wszystko wymyśliła. Gdyby wyszło wówczas na jaw, że to dzieło mężczyzny – dodajmy: mężczyzny, który nie żył w zaciszu domu a okolica huczała od plotek związanych z wyrzuceniem go z dworu Thorp Green w atmosferze skandalu – nieprędko by zmieniono zdanie o powieści; wszak gromy zbierała jako dzieło Ellisa Bella, mężczyzny. Był to więc zabieg marketingowy. Nie sądzę, by Charlotte przeczuwała, że jej romantyczna opowieść zainicjuje kult.
Od tych zdarzeń minęło jednak wiele lat, przeprowadzono badania literackie i większość tropów wskazuje na to, że to Branwell jest autorem książki. Czy jego nazwisko nie powinno widnieć na okładce książki?
Dziś – tak. Ale wówczas, gdy ukazało się pierwsze wydanie „Wichrowych Wzgórz”, na pewno nie. Nie sądzę też, by Branwell chciał, żeby „Wichrowe Wzgórza” wydano pod jego imieniem i nazwiskiem. W powieści mowa jest o miłości mężczyzny do mężatki – to nasunęłoby skojarzenia z jego miłością do Lydii Robinson, a ostatnią rzeczą, jakiej pragnął, to uchybić jej reputacji. Zresztą, o czym piszę w książce, pani Robinson regularnie płaciła mu ogromne sumy pieniędzy właśnie za milczenie.
Koniec końców cała ta sprawa to jedynie teoria śledcza (choć bardzo wysoce prawdopodobna), tak naprawdę nigdy nie poznamy prawdy.
Każde śledztwo, także literackie, musi opierać się na dostępnych dowodach i poszlakach. W przypadku dzieła literackiego, gdy mamy wątpliwości, co do autorstwa, badamy pozostałą twórczość danych autorów pretendujących do miana autora tego konkretnego dzieła. Jak chodzi o „Wichrowe Wzgórza”, mamy Emily Brontë, którą jako autorkę wskazała Charlotte, oraz Branwella, którego przyjaciele twierdzili, że to on jest rzeczywistym autorem powieści. Z twórczości Emily zachowała się jej panteistyczna poezja i wypracowania pisane w Brukseli w języku francuskim. Jej fantastyczna proza o królestwie Gondal, pisana wspólnie z Anne, przepadła; najprawdopodobniej zniszczyła ją Charlotte. Z tych utworów, którymi dysponujemy, możemy całkiem sporo powiedzieć o wyobraźni Emily – na pewno nie była to wyobraźnia autora „Wichrowych Wzgórz”. A stylistycznie i językowo to trochę tak, jak gdyby przypisać poetce Emily Dickinson takich „Chłopów” Reymonta – porównanie zasadne, bo całe „Wichrowe Wzgórza” napisane są z życia, nie z wyobraźni, epatują brutalnością, wisielczym humorem, znajdujemy w nich jorkszyrski dialekt i szczegółowe opisy życia wieśniaków. Napisanie tej powieści wymagało po prostu znajomości języka, obyczajów, czy wreszcie znajomości ludzi zamieszkujących te odludne okolice. Według Charlotte Emily takiej wiedzy nie posiadała, co potwierdzili współcześni świadkowie. Z kolei twórczość Branwella zachowała się prawie w całości, a w niej odkrywamy to wszystko, co stanowi o unikalności „Wichrowych Wzgórz” – ich język, ich styl, czarny humor i gotycką aurę. Bo jak się okazuje Branwell w wielu swych utworach – nie tylko prozatorskich, także poetyckich – snuł historię takiej nieszczęśliwej miłości pozamałżeńskiej, miłości obsesyjnej i sięgającej poza grób. Co więcej – niejednokrotnie spotykamy tu sceny niemal identyczne z tymi, jakie przedstawiono w „Wichrowych Wzgórzach”. Tak więc twórczość Branwella dostarcza wyczerpujących dowodów, by bezdyskusyjnie ustalić autorstwo „Wzgórz”. Zresztą mówi nam o tym sam Branwell. W jednym z jego listów, pisanym we wrześniu 1845 roku, czytamy, że ukończył pracę nad pierwszym tomem swej powieści, po czym przedstawia jej charakter. Do tego opisu pasują tylko „Wichrowe Wzgórza”, które w tym czasie powstawały już na plebanii. Biografowie przez długie lata próbowali wmówić czytelnikom, że ową powieścią, o której opowiada Brawell, jest jego „nieukończony” utwór, „A znużeni odpoczywają” („And the weary are at Rest”), który znany był tylko z odpisu i opublikowany jako druk prywatny w 1924 roku. Kilkadziesiąt lat później, w 1980 roku, duże fragmenty rękopisu tego tajemniczego utworu odnalazły się na jednej z nowojorskich aukcji wraz z dwoma innymi większymi utworami Branwella. Wszystkie są tekstami młodzieńczymi, powstały w latach 1833-1835 i w swej treści wzajemnie się uzupełniają, kontynuując losy Alexandra Percy’ego, ulubionego bohatera Branwella. To, że „A znużeni odpoczywają” nie może być powieścią Branwella, o której pisze on w 1845 roku, udowodniła tłumaczka utworów Branwella na język polski, Dorota Tukaj. W książce pokazaliśmy, że tekst ten stanowi bezpośrednią kontynuację innego młodzieńczego tekstu zwanego „Percy”, który obecnie znajduje się w innej kolekcji. Nad takim stanem rzeczy pokutuje fakt, że literacka spuścizna Branwella weszła w posiadanie różnych kolekcjonerów i nieraz fragmenty jednego utworu odnajdywano w różnych kolekcjach. Do dziś wiele tekstów Branwella nie zostało odnalezionych. Jest jednak nadużyciem nazywanie urywającego się nagle manuskryptu utworem „nieukończonym”, skoro wiadomo, jaki los spotkał tę spuściznę.
Zastanawia mnie inna rzecz. Cała czwórka rodzeństwa żyła pod jednym dachem (z przerwami: bowiem praca zarobkowa zawiodła ich w różne strony kraju, a nawet i świata), tworzyła przy jednym stole, który można zobaczyć w ich domu, teraz zamienionym na muzeum. Dzielili się pomysłami, czasem nawet pisali wspólnie (na przykład swoje fantastyczne powieści z dzieciństwa). Czy myśli pan, że nie tylko przy „Wichrowych Wzgórzach” można mieć wątpliwości co do autorstwa? Może granicy pomiędzy ich pisarskim stylem nie da się nigdzie kategorycznie postawić?
Tak jest tylko w przypadku poezji Branwella i Emily. Momentami można odnieść wrażenie, że była tu współpraca, pewne ich wiersze są bliźniaczo podobne. Zresztą przez lata niektóre wiersze Branwella publikowano jako utwory Emily, gdyż znajdowano je w jej rękopisach. Branwell dawał czasem siostrze do przepisania swe utwory i dopiero odnalezienie wcześniejszych rękopisów pisanych jego ręką pozwoliło ustalić właściwe autorstwo. Z prozą rodzeństwa jest inaczej. U Branwella mamy zupełnie inny styl. Na początku Branwell i Charlotte rzeczywiście pisali razem, ale w kolejnych latach, kiedy Charlotte pracowała jako nauczycielka, kontynuowali swą sagę o Angrii osobno. Ich utwory z tego okresu różnią się od siebie. Nowele Charlotte są romantyczne, z kolei prozę Branwella jej badacz Robert G. Collins słusznie porównał do Dostojewskiego. Branwella interesuje lucyferanizm, w swej prozie tworzy głębokie studium dobra i zła. Stylistycznie także pisze inaczej, jest to bliższe prozie XX wieku. Branwella bardziej interesuje psychologiczny rozwój postaci niż sama fabuła. Jak chodzi o późniejsze powieści, owszem, istnieje możliwość współpracy. Charakter i treść „Agnes Grey”, pierwszej powieści Anne Brontë, pozwalają przypuszczać, że jest to wspólne dzieło Charlotte i Anne, mamy tu bowiem opisane guwernanckie losy Anne, ale też znajdujemy całe fragmenty z korespondencji Charlotte z jej przyjaciółką Ellen Nussey, przytoczone niemal dosłownie. Z kolei „Shirley” – druga powieść Charlotte – sprawia wrażenie, jak gdyby pierwszy jej tom napisał ktoś inny, być może Branwell. Poświęciłem temu osobny rozdział, w tym wypadku jednak musimy poprzestać na hipotezie. Niektórzy badacze wskazywali także na pewne podobieństwa między „Lokatorką Wildfell Hall” a pewnymi utworami Branwella.
Praca historyka literatury wydaje się zajęciem fascynującym. Jest pan poniekąd detektywem, który bada ślady, podąża po nitkach tropów, porównuje odciski palców (za takie można przecież uznać teksty pozostawione przez autorów), szuka dokumentów i na koniec stara się złożyć z tego najbardziej zbliżoną prawdzie wizję czyjegoś życia.
Niestety zajmowanie się biografią rodziny Brontë z konieczności czyni historyka literatury detektywem. Wersja przedstawiona przez Charlotte Brontë po prostu nie daje się dłużej utrzymać, przeczy jej bardzo wiele dokumentów, przeczą jej wreszcie same dzieła. Mamy tu do czynienia z wielką zagadką i niezwykłą kobietą, która według świadectw jej współczesnych dosłownie magnetyzowała. Jej przyjaciółka, Laetitia Wheelwright, powiedziała po latach, że Charlotte mówiła „ze szczerością tego rodzaju, że prędzej nie wierzyłabym sobie niż jej” i że taka szczerość „cechowała każdą jej wypowiedź”. Czytelnicy wierzą jej do dziś – czy to nie fascynujące? Zarówno praca nad biografią Charlotte, jak i nową książką, która jest przede wszystkim biografią Branwella, wymagały wielkiego zaangażowania. Gdy pisałem „Charlotte Brontë i jej siostry śpiące”, zafascynował mnie niezwykły umysł pisarki, dlatego nie jest to typowa biografia, a raczej portret psychologiczny. W obecnej książce chciałem zrekonstruować życie jej i Branwella, pokazać je rok po roku, miesiąc po miesiącu, ukazać, jak wyglądało ich życie w danym okresie, co robili razem, czym zajmowali się, kiedy byli rozdzieleni. Okazało się, że taka rekonstrukcja ich losów jest możliwa, mimo iż Charlotte zniszczyła wspólną korespondencję.
Ale takie badania mogą trwać latami i nic nie przynieść. Miewa pan momenty zwątpienia?
Ta praca nie wymagała długich lat ślęczenia nad rękopisami, gdyż obecnie cała spuścizna rodzeństwa została już opublikowana, a skany rękopisów również są dostępne w zbiorach bibliotek cyfrowych. Zabierając się do pracy, miałem już wszystkie materiały pod ręką i wiedziałem dokładnie, co znajdzie się w książce. Jedynym problemem było znalezienie tłumacza, który przełoży utwory Branwella na język polski. Wiedziałem, że jest to sprawa najważniejsza, bo bez dobrych, wiernych przekładów moja praca nie będzie pełna. Znalezienie tłumacza, który sprosta wybitnej poezji Branwella i prozie, w której nierzadko pojawia się jorkszyrski dialekt, graniczyło z cudem. Cud się jednak wydarzył i już po pierwszym próbnym przekładzie Doroty Tukaj wiedziałem, że w Polsce na pewno Branwellowi sprzyja szczęście.
Wśród biografów są też tacy, którzy słuchają podszeptów złego doradcy: braku cierpliwości, albo co gorsza podchodzą do swojej pracy z gotową tezą, którą za wszelką cenę chcą udowodnić, dopasowując do niej fakty. Rodzą się z tego biografie nierzetelne, a ich ofiarą padają tacy twórcy, jak Branwell Brontë. Nie istnieje coś takiego jak etyka biografa czy historyka literatury?
Powinna istnieć, oczywiście, ale tak naprawdę prawie każdemu pisarzowi przystępującemu do odtworzenia cudzych losów przyświeca jakaś własna wizja. Chcąc nie chcąc trzeba tu cudze życie, czyjś umysł przefiltrować przez własną wrażliwość, w przeciwnym razie otrzymamy po prostu kalendarium. Najważniejsza w tej pracy jest pasja. Z pisaniem biografii jest podobnie jak z tłumaczeniem wielkich pisarzy i poetów. Julia Hartwig powiedziała kiedyś, że aby dobrze przetłumaczyć danego poetę, trzeba się w nim zakochać. Zakochać – a więc zrozumieć, zaakceptować, nie oceniać. Biograf, jak tłumacz, nie jest od tego, by krytykować, bawić się w nauczyciela. Ma być przewodnikiem, który prowadzi czytelnika po cudzym życiu.
Tyle że ofiarami „złych biografów” padają i postaci, które biorą na warsztat twórczy, ale i czytelnicy. Jak się przed takimi książkami ustrzec? Innymi słowy: jakim kluczem wybierać biografie, na których można ze spokojnym sumieniem opierać swoje sądy i opinie o autorach ulubionych powieści?
Nie ma jednego pewnego sposobu, by uniknąć takiego nabrania się. Ani marka wydawnictwa, ani znane nazwisko autora nie są gwarantem. Weźmy na przykład najbardziej znaną biografię Branwella, „The Infernal World of Branwell Brontë”. Napisała ją Daphne du Maurier, wybitna pisarka, autorka „Rebeki”, „Oberży na pustkowiu”, „Ptaków”, „Nie oglądaj się teraz” i wielu innych arcydzieł. I tak się złożyło, że swój kolejny dreszczowiec postanowiła przedstawić z Branwellem w roli głównej. Nie istnieje druga książka o rodzinie Brontë, w której przeczytamy tak wiele bzdur. Przy wyborze biografii nie ma jakiegoś klucza. Trzeba chyba ufać własnej intuicji. Mnie ona nigdy nie zawodzi.
Na koniec zapytam jeszcze: gdzie teraz wiedzie pana detektywistyczna ciekawość? Czy pozostanie pan jeszcze na trochę w krainie yorkshirskich wrzosowisk, czy tym razem udaje się pan w inną podróż?
Dopiero skończyłem pracę nad „Tajemnicami”, a nigdy nie przystępuję od razu do kolejnego projektu. Taka praca zabiera bardzo dużo energii i trzeba złapać oddech. Na razie na wydanie oczekuje moja kolejna „angielska” książka, „Neil Tennant: Angielski sen”, nad którą pracowałem z przerwami przez ostatnie lata, przenosi ona czytelnika w świat brytyjskiej popkultury XX i XXI wieku. Chciałbym napisać jeszcze jedną książkę o rodzeństwie Brontë, gdyż jest jeszcze pewien wielki temat wart opisania. Zebrałem już trochę materiałów, ale to trudny projekt, bardzo ciekawy, nie wiem jednak, czy możliwy do realizacji z powodu dość skąpych źródeł informacyjnych.
Rozmawiała: Katarzyna Figiel
fot. jeśli nie oznaczono inaczej: z archiwum Eryka Ostrowskiego
Kategoria: wywiady