Nieudolne wchodzenie w dorosłość – recenzja książki „Normalni ludzie” Sally Rooney
Sally Rooney „Normalni ludzie”, tłum. Jerzy Kozłowski, wyd. W.A.B.
Ocena: 10 / 10
„Normalni ludzie” Sally Rooney mają być kolejnym literackim fenomenem w skali ogólnoświatowej. I jak zazwyczaj lepiej ostrożnie podchodzić do takich „literackich sensacji”, tym razem warto powiedzieć: „sprawdzam!”.
To przeraźliwie smutna historia. Albo was do siebie przekona bez reszty, wciągnie, pochłonie, pozostawi otumanionych i pełnych niedosytu. Albo odrzuci po kilku, kilkunastu stronach. Powieść przedstawia losy dwójki młodych ludzi – Connella i Marienne. Nastolatków, którzy pochodzą z dwóch różnych światów, dzieli wszystko, od klasowej przynależności ich rodzin po własną pozycję w szkole. On – gwiazda sportu z liceum, ona – szara myszka, zupełnie wyalienowana, uznawana za dziwaczkę. Połączą ich pierwsze seksualne doświadczenia i dziwaczny quasi-związek, który zaciekle ukrywają przed światem. Niby są razem, ale jednak osobno, aż do momentu, kiedy obydwoje trafiają na studia na tę samą uczelnię i role zaskakująco się odwracają. Tym razem to Connell jest ubogim chłopakiem z prowincji, a Marienne staje się duszą towarzystwa, lepiej dopasowując się do zamożnego środowiska studentów.
Pozornie powieść może zdawać się nużąca, a zachowanie obydwojga bohaterów bezsensowne. Nieudolne, nielogiczne, nijakie, pełne niedopowiedzeń. I właśnie to stanowi klucz do zrozumienia fenomenu tej książki – jej autentyczność kryje się w prostocie fabularnej, z jednoczesnym skupieniem na warstwie emocjonalnej. Sally Rooney doskonale sportretowała dwójkę młodych ludzi, którzy powoli, na wskroś nieudolnie wchodzą w dorosłość. A my – okopani na swoich pozycjach życiowego doświadczenia z łatwością krytykujemy ich brak komunikacji, ich brak wzajemnego zrozumienia i błędy, które popełniają. Jednocześnie zapominamy, że przecież sami – powiedzmy sobie szczerze – w tym wieku tacy byliśmy. Choć może nie do końca, bo „Normalni ludzie” to obraz bardziej współczesnego pokolenia nastolatków, które zupełnie zatraca umiejętność wzajemnej relacji, rozmowy, budowania więzi na otwartości i szczerości.
Ta powieść nie ma ubarwień, nie jest przesycona ani przesadnym, ckliwym romantyzmem, ani – w drugą stronę – erotyczną wulgarnością. Choć sama seksualna relacja została opisana dosadnie, rzeczowo, bardzo surowo. Pokazuje – być może gorzką – prawdę, że współczesne pokolenie seks traktują dużo bardziej przedmiotowo, jako przygodę, zabawę, zwyczajną czynność, sposób na relaks, spędzanie czasu. I zupełnie nie potrzebuje głębszego doświadczenia. Seks pozwala naszym bohaterom milczeć. I przychodzi z zaskakującą łatwością (co dziwi nawet matkę Conella – bądź co bądź hippiskę), kłopotem zaś okazuje się zwyczajne definiowanie uczuć.
Szczerość, która powinna być fundamentem międzyludzkiej relacji, staje się dla Connella i Marienne przeszkodą nie do pokonania. Owszem, z czasem uczą się rozmawiać, zaczynają rozumieć siebie wzajemnie, własne emocje, lęki, poczucie krzywdy, jakiej doświadczają – niekiedy z własnego powodu. Jednak nadal mocno kuleje u nich umiejętność jednoznacznych deklaracji. Nazywanie uczuć po imieniu owszem, pojawia się, ale trąci przypadkowością, wymyka im się, nie stanowi punktu wyjścia do szerszej konwersacji w temacie, a raczej spycha do defensywy, podszytej lękiem, zachowawczej, pełnej uników. Wzajemna relacja nadal pozostaje dla nich nieodkrytą kartą, bowiem mają w sobie zbyt wiele lęku, by wyartykułować na głos własne pragnienia i potrzeby. A to tylko ich pogrąża, dzieli, oddala od siebie. I mimo że krucha więź nie zostaje zerwana, to tak naprawdę nie ma szansy się w naturalny, rzeczywisty sposób umocnić. A my trwamy z nimi w tym niedopowiedzeniu, w tym zawieszeniu, coraz bardziej im kibicując, coraz bardziej zaciskając kciuki, aby w końcu któreś przełamało tę stagnację i wypowiedziało głośno i zdecydowanie to, co powinno zostać wypowiedziane.
„Normalni ludzie” to powieść przeraźliwie smutna, a jednocześnie przeraźliwie piękna. Pokazująca, jak bardzo młode pokolenie jest nieudolne, jak bardzo nie radzi sobie z komunikacją, relacją. Z uczuciami, które przecież – naturalnie – budzą się w nich, rodzą i trwają, czasem im samym na przekór. Często tytuły nazbyt szybko, w marketingowym pędzie okrzyknięte jako „największe literackie wydarzenia ostatnich lat” okazują się być sztucznie napompowaną bańką, która nie kryje w sobie nic, oprócz kolorowej otoczki. Książka Sally Rooney zdecydowanie do takich nie należy. To rzeczywiście niezwykłe, wspaniałe dzieło, jakie pojawia się raz na dekadę, może ciut częściej. Mówi o rzeczach prostych w sposób niewyszukany, ale wyjątkowo trafny. Otrzymujemy uczciwy portret współczesnych nastolatków, bez łagodzenia, przerysowania, ubarwień. Co ważne, opowieść o relacji Connella i Marienne wyrwana z licealno-studenckiego środowiska Irlandii i przeniesiona choćby w nasze polskie realia nadal pozostawałaby tak samo uniwersalna, tak samo trafiająca w sedno.
Mariusz Wojteczek
TweetKategoria: recenzje