Niechciane(?) dzieci rocka – recenzja książki „Grunge. Bękarty z Seattle” Piotra Jagielskiego

7 marca 2024

Piotr Jagielski „Grunge. Bękarty z Seattle”, wyd. Czarne
Ocena: 8 / 10

Rozczarowani ewolucją rocka, przemysłem muzycznym i amerykańskim snem, postanowili grać po swojemu, realizując etos loosera. I tak na przełomie lat 80. i 90. w ponurym i sennym Seattle narodził się grunge – trudny do zdefiniowania, eklektyczny podgatunek rocka, który wstrząsnął popkulturą. O cudownym objawieniu, fenomenie i przygnębiającym schyłku grunge’u pisze w swojej nowej książce Piotr Jagielski.

„Grunge. Bękarty z Seattle” to kolejne podejście Jagielskiego do wielkiej tradycji muzycznej wpisującej się w tożsamość kulturową Amerykanów. Trzy lata temu bowiem na rynku ukazała się jego „Święta tradycja, własny głos. Opowieści o amerykańskim jazzie”. Fenomenem z pozoru zupełnie innym, choć paradoksalnie paralelnym w wielu kwestiach, okazuje się grunge – muzyka (a może cały ruch kulturowy?) długowłosych chłopaków w flanelowych koszulach z Seattle i okolic, którzy zakładali w garażach kolejne efemeryczne formacje o rotacyjnych składach. Doskonale znamy nazwiska twórców i nazwy formacji, które zadomowiły się w mainstreamie. Ten natomiast z ich kontrkultury uczynił modę, po raz kolejny sprzedał figurę outsidera masom spragnionym wzorców. Koszulkowe ikony grunge’u to oczywiście Kurt Cobain z Nirvany, Chris Cornell z Soundgarden czy Eddie Vedder z Pearl Jam. Jagielski sięga jednak głębiej. Cofa nas do czasów „przednirvanowych”, czasów Green River, TAD i Mother Love Bone, rysując możliwie szeroki kontekst społeczno-kulturowy wydarzeń, a także oddając atmosferę artystyczną lat, które zrodziły „bękartów z Seattle”.

W jaki sposób to robi? Przede wszystkim rozmawiając z tymi, którzy w drugiej połowie lat 80. stwierdzili, że od glam rocka wolą punk i The Stooges. Z Markiem Armem i Stevem Turnerem, którzy przecierali szlaki nowemu podgatunowki rocka w zespole Green River, a później stali się towarem eksportowym alternatywy z Seattle jako Mudhoney. Z Brucem Pavittem i Johnattanem Ponemanem, którzy dostrzegli potencjał kapel ze stanu Waszyngton i postanowili alternatywny fanzin przekształcić w legendarną wytwórnię Sub Pop, z której na podbój świata ruszyły m.in. Nirvana i Soundgarden. Czy w końcu z Charlesem Petersonem, fotografem Sub Popu, który przez lata był wiernym kronikarzem grunge’owej ferajny, a więc facetem, któremu zawdzięczamy jedne z najbardziej ikonicznych przedstawień muzyków z Seattle.

Okładki ważniejszych płyt zespołów z Seattle.

Jagielski poświęca sporo miejsca czynnikom społecznym kształtującym osobowość i orientację światopoglądową Amerykanów z „Northwestu”, wkraczających w dorosłość pod koniec lat 80. Pisze m.in. o masowych zwolnieniach w Boeingu, najważniejszym wtedy zakładzie przemysłowym w Seattle, siatkach zapobiegających samobójstwom na wieży Space Needle, o zagubieniu pokolenia X czy nawet o paskudnej aurze, która zmuszała młodych twórców do przesiadywania w Starbucksie albo eksperymentowania w garażu. Jagielski patrzy globalnie, odnosząc się do kultury masowej, w opozycji do której hartował się nonkonformizm dwudziestoletnich buntowników, czy nawet do kresu rządów republikanów, z którym wiązała się brutalna pobudka z amerykańskiego snu. Przedstawia bujny wykwit alternatywy na Północnym Zachodzie jako naturalną konsekwencję szeregu współwystępujących czynników. Reportażysta po zarysowaniu tła usiłuje w końcu odpowiedzieć na jakże ważkie pytanie – czym do cholery jest ten grunge?

I jak się okazuje, odpowiedź nie jest prosta, gdyż pierwsze zespoły grunge’owe nie wiedziały, że grają grunge. Do spopularyzowania terminu potrzebne okazały się chwytliwe narracje medialne. O te zadbał choćby „New York Times”, podając dalej fake newsa o gwarze, którą posługują się ludzie na ulicach Seattle, czy nawet magazyny modowe pokroju „Vogue’u”, które rozpisywały się na temat grunge’owej mody, która… w rzeczywistości była brakiem mody. Gdy mowa o stylistyce muzycznej, jeszcze trudniej o formalny konsensus. Jak tłumaczył przywoływany fotograf Sub Popu, Charles Peterson, „Soundgarden w niczym nie przypomina Mudhoney, którzy z kolei w niczym nie przypominali Mother Love Bone”. Wszyscy jednak trafili do worka z napisem „Grunge, made in Seattle”. Jagielski wychodzi z siebie, żeby unifikacji narracji medialnej przeciwstawić pełną różnorodność „brzmienia Seattle”, w którym słychać nie tylko wpływy punkowe (oraz protopunkowe), ale też rock and roll, stadionowy glam rock czy heavy metal. To zróżnicowanie odzwierciedla także postawy ideowe i pryncypia twórców.

Soundgarden w obiektywie Charlesa Petersona, Screaming Trees, Mark Arm z Mudhoney i Nirvana (fot. Wikimedia Commons)

A może zatem grunge to nie tylko „punk na wspak”, przesterowane gitary i smutny, zachrypnięty wokal, lecz cała filozofia? I w tej kwestii Jagielski dopuszcza wielogłos. Nie podlega dyskusji fakt, że bunt był szczery i stanowił filar mitu założycielskiego grunge’u. Ale przecież – zauważa autor – grunge to historia gwiazd brzydzących się gwiazdorstwem, promocji budowanej na autopromocji, przedsiębiorców gardzących biznesem czy w końcu sukcesu mierzonego w milionach sprzedanych egzemplarzy. Sukcesu, który dla Pearl Jam czy takiej Nirvany okazał się uwłaczający. To przecież Cobainowi na jednym z koncertów nastolatek wykrzyczał w twarz, że ten zabił punk rocka. Kto zatem pozostał wiernym pretorianinem wartości grunge’u? Jagielski kieruje sympatię czytelnika zwłaszcza w stronę Mudhoney, muzyków, którzy byli w stanie pogardzić lukratywnymi kontraktami w obronie swojego szorstkiego, nieradiowego brzmienia. I grają do dzisiaj, choć muszą łączyć hobby z pracą w magazynie.

Książka Jagielskiego pęka w szwach od nazw kapel, nazwisk, cytatów i anegdot. To gęsty 330-stronicowy tekst, który pozwala prześledzić kariery najważniejszych kapel z Seattle i zbadać relację łączące muzyków orbitujących wokół – przynajmniej na samym początku – Sub Popu. Uplastycznieniu narracji – prowadzonej i tak bardzo wprawnie – służą wyselekcjonowane fotografie artystów i innych ważnych dla sceny Seattle postaci. „Grunge…” to nie pozycja muzykologiczna, w której badacz rozpisuje fortepianówki i docieka chwytliwości kompozycji – autor poprzestaje na kronikarstwie i analizie kulturowej zjawiska. Niewątpliwą zaletą książki jest fakt, że oddaje to, co cesarskie, ważnym kapelom, które nie powtórzyły sukcesu komercyjnego Nirvany czy Alice in Chains, niemniej odegrały ważne role w grunge’owym zrywie. To m.in. Screaming Trees, Malfunkshun, Melvins czy TAD. Książkę Jagielskiego warto zatem czytać z chociażby otwartą aplikacją Spotify i gotowością do poszerzania swojej playlisty.

„Grunge…”, obok satysfakcji poznawczej, pozostawia w czytelniku także sporo goryczy. Tę pozycję od początku czyta się przecież ze świadomością tragicznego finału – wyssania i wyplucia grunge’u przez przemysł muzyczny, heroinowej matni Layne’a Staleya, a przede wszystkim samobójstwa Kurta Cobaina (antycypowanego przez odejście Andy’ego Wooda z Mother Love Bone). Jagielski nie romantyzuje śmierci lidera Nirvany, podkreśla jednak jej znaczenie symboliczne. Kapitulacja Cobaina wyznacza kres rewolucji, która przecież w tych realiach rynkowych nie mogła się udać. Ale na pewno nie musiała kończyć się właśnie w ten sposób. Pewnym pocieszeniem pozostaje jednak świadomość olbrzymiego wpływu, jaki scena grunge’owa wywarła na spadkobierców jej buntu. Niekiedy nawet tak odległych muzycznie jak Lil Peep czy XXXTentacion.

Jacek Adamiec


Tematy: , , , , , , , ,

Kategoria: recenzje