Bez dodatku sacharyny – recenzja filmu „Pierwszy dzień mojego życia” Paola Genovesego
„Pierwszy dzień mojego życia”, reż. Paolo Genovese, scen. Paolo Genovese, Isabella Aguilar, dystr. Aurora Films
Ocena: 7 / 10
„Samobójstwo jest bezbolesne” – przekonywał pamiętny song z „MASH-u” Altmana. Paolo Genovese każe bohaterom swojego nowego filmu zweryfikować prawdziwość tego hasła.
Policjantka Arianna nie może pozbierać się po nagłej śmierci nastoletniej córki. Emilia, niegdyś utytułowana gimnastyczka, porusza się na wózku inwalidzkim od czasu nieszczęśliwego upadku w trakcie zawodów. Napoleone, popularny coach bądź – jak dowiaduje się sam o sobie – spec „od wciskania farmazonów typu 'żyj pełnią życia'”, nie potrafi zastosować się do własnych pouczeń. I wreszcie Daniele, dwunastolatek z nadwagą, którego kariera youtubera nie jest w stanie uchronić przed prześladowaniem za strony rówieśników.
Co ich łączy? Cała czwórka gotowa jest odebrać sobie życie. Niespodziewanie w pewną deszczową noc tajemniczy mężczyzna zgarnia niedoszłych samobójców do samochodu. W ciągu tygodnia dowiedzą się, jakie konsekwencje miałby ich ostateczny wybór. Od nich samych zależy, czy zmienią zdanie, czy pozostaną przy podjętej decyzji.
„Pierwszy dzień mojego życia” to adaptacja powieści autorstwa samego Genovesego. Reżyser zapowiadał jej ekranizację już pięć lat temu – wówczas akcja miała rozgrywać się w Nowym Jorku z udziałem amerykańskich aktorów. Globalna pandemia pokrzyżowała jednak te plany. I szczerze mówiąc, trudno mi teraz wyobrazić sobie ten obraz w wersji poddanej hollywoodyzacji.
Genovese nakręcił intymny, stonowany film. Chociaż bohaterowie mają ściśle odmierzony czas na postanowienie co dalej, obraz płynie niespiesznie w tempie umożliwiającym głęboki oddech i refleksję. Sam twórca przyznawał, że z realizacją „Pierwszego dnia…” wiązało się ryzyko przewidywalności lub przedawkowania sacharyny, ale szczęśliwie udało się uniknąć obu. Ostatecznie nikt tu nie wykrzykuje, że „la vita e bella” i pędzi biegać na golasa po plaży w Ostii. Chwila skupienia pozwala też docenić dobre aktorstwo, zwłaszcza role Toniego Servillo (jako ów tajemniczy „anioł” o aparycji uprzejmego starszego pana) i – sprawdzonego już u Genovesego – Valeria Masandrei (jako Napoleone).
Oczywiście koncept wyświetlania jakiemuś nieborakowi alternatywnych scenariuszy jest tak stary jak „Opowieść wigilijna” Dickensa, a co najmniej jak „To wspaniałe życie” Franka Capry. Genovese nie jest Caprą, ale podobnie jak tamten osiemdziesiąt lat temu, potrafi bezpretensjonalnie zaaplikować widzowi zastrzyk pozytywnych emocji.
Sebastian Rerak
Tweet