Nowy thriller psychologiczny Donato Carrisiego! Przeczytaj fragment „Domu głosów”

14 lipca 2021

Nakładem Wydawnictwa Albatros ukazał się nowy thriller psychologiczny jednego z najpopularniejszych włoskich pisarzy, Donato Carrisiego. Bohaterem „Domu głosów” jest Pietro Gerber, psycholog dziecięcy i hipnotyzer, który potrafi wyłapać w słowach dzieci ślady zapomnianych wspomnień. Zgłasza się do niego dorosła kobieta, Hanna Hall, która twierdzi, że w dzieciństwie zamordowała brata. Podczas kolejnych sesji psycholog jednak zaczyna zauważać, że kobieta nim manipuluje i w końcu już nie wiadomo, kto jest terapeutą, a kto pacjentem. Carrisi pisze swoje thrillery tak, by czytelnik podczas lektury znalazł się dokładnie w środku historii. „W thrillerze czysto psychologicznym, bez ofiar, bez katów, ważne jest, aby znikł dystans między czytelnikiem a historią. Czytelnik raz staje po stronie terapeuty, raz – pacjenta. Wciąga się w historię, której rozwoju nie jest w stanie przewidzieć. Wtedy czuje się zagubiony, a jednocześnie nie może się oderwać od książki” – mówi Carrisi. „Ta książka jest inspirowana Stephenem Kingiem, który jest zdecydowanie moim ulubionym autorem” – dodaje. Poniżej możecie przeczytać fragment powieści.

23 lutego

Pieszczota we śnie.

Na mglistej granicy oddzielającej od jawy, chwilę przed osunięciem się w przepaść zapomnienia, poczuła na czole lekkie dotknięcie mroźnych i delikatnych palców, któremu towarzyszył smutny i czuły szept.

Jej imię.

Słysząc je, dziewczynka otworzyła szeroko oczy. I od razu ogarnął ją strach. Ktoś przyszedł ją odwiedzić, kiedy zasypiała. Mógł to być ktoś z dawnych mieszkańców domu; czasem z nimi gawędziła albo słyszała, jak poruszają się niczym myszy tuż przy ścianach.

Ale upiory przemawiały w niej, w środku, nie na zewnątrz.

Także Ado – biedny Ado, melancholijny Ado – przychodził ją odwiedzić. Lecz w odróżnieniu od wszystkich innych duchów, on nigdy się nie odzywał. Dlatego niepokoiła ją pewna konkretna myśl.

Poza mamą i tatą nikt w świecie żywych nie znał jej imienia.

To była zasada numer trzy.

Myśl, że mogła pogwałcić jedno z pięciu zaleceń rodziców, przerażała ją. Zawsze jej ufali, nie chciała sprawić im zawodu. Nie teraz, kiedy tata obiecał, że nauczy ją strzelać z łuku, i nawet udało się przekonać do tego mamę. Ale po zastanowieniu pomyślała: Jak mogło się to stać z jej winy?

Zasada numer trzy: Nigdy nie zdradzaj swojego imienia obcym.

Nie zdradzała go nieznajomym, nie było też możliwe, by któryś z nich poznał je przez pomyłkę. Między innymi dlatego, że od co najmniej paru miesięcy nie widywali nikogo, kto kręciłby się w okolicach gospodarstwa. Żyli w wiejskim odosobnieniu, od najbliższego miasta dzieliły ich dwa dni marszu.

Byli bezpieczni. Tylko ich troje.

Zasada numer cztery: Nigdy nie zbliżaj się do obcych i nie pozwalaj, by oni zbliżyli się do ciebie.

Jak więc to było możliwe? Wzywał ją sam dom, nie znajdowała innego wyjaśnienia. Czasem belki trzeszczały złowieszczo albo wydawały z siebie melodyjne jęki. Tata mówił, że dom sadowi się na fundamentach niczym starsza pani próbująca znaleźć wygodniejszą pozycję w fotelu. W półśnie jeden z tych dźwięków wzięła za swoje imię. To wszystko.

Ta myśl złagodziła jej niepokój. Dziewczynka zamknęła oczy. Sen zapraszał ją swoim milczącym wezwaniem, by podążyła za nim do ciepłego miejsca, gdzie wszystko ulega rozproszeniu.

Już miała się temu poddać, kiedy znów ktoś ją zawołał.

Tym razem podniosła głowę z poduszki i nie wstając z łóżka, wpatrywała się badawczo w ciemność pokoju. Piecyk w korytarzu wygasł już kilka godzin temu. Po odrzuceniu kołdry chłód owionął jej posłanie. Była już całkowicie przytomna.

Ktokolwiek ją wołał, znajdował się poza domem, pośród ciemnej zimowej nocy.

Ten głos przypominał świst przeciągu wdzierającego się pod drzwiami albo przez zaciągnięte żaluzje. Panowała jednak zbyt głucha cisza i dziewczynka nie była w stanie wyłowić innego dźwięku, bo serce tłukło jej się w uszach jak ryba w wiadrze.

„Kim jesteś?”, chciałaby zapytać mrok. Ale obawiała się odpowiedzi. A może już ją znała.

Zasada numer pięć: Jeśli nieznajomy woła cię po imieniu, uciekaj.

Wstała z łóżka. Lecz zanim się ruszyła, poszukała po omacku szmacianej lalki z jednym okiem, która z nią spała, i chwyciła ją, żeby ze sobą zabrać. Nie zapalając lampki na szafce nocnej, wkroczyła w ciemność pokoju. Jej drobne bose kroki rozbrzmiewały na drewnianej podłodze.

Musiała ostrzec mamę i tatę.

Wyszła na korytarz. Ze schodów prowadzących na niższe piętro unosił się zapach ognia dogasającego powoli w kominku. Wyobraziła sobie kuchenny stół z drewna oliwnego, na którym stały jeszcze pozostałości z jej wieczornego przyjęcia urodzinowego. Upieczony przez mamę w piecu na drewno tort z chleba i cukru, z którego zostały odkrojone trzy równe porcje. A także dziesięć świeczek, które zgasiła jednym dmuchnięciem, siedząc na kolanach taty.

Gdy zbliżała się do pokoju rodziców, szczęśliwe wspomnienia ulatniały się, ustępując miejsca mrocznym przeczuciom.

Zasada numer dwa: Obcy są zagrożeniem.

Widziała to na własne oczy: obcy zabierali ludzi, odciągali ich od rodziny. Nikt nie wiedział, gdzie potem trafiali ani co się z nimi działo. A może była jeszcze za mała, jeszcze niegotowa, i nikt nie chciał jej o tym opowiadać. Co do jednego miała pewność: te osoby nigdy nie wracały.

Nigdy więcej.

– Tato, mamo… Ktoś jest przed domem – wyszeptała, przyjmując pewny ton kogoś, kto nie chce być już traktowany tylko jak dziecko.

Tata obudził się pierwszy, chwilę potem mama. Dziewczynka od razu skupiła całą ich uwagę na sobie.

– Co słyszałaś? – zapytała mama, gdy tymczasem tata brał do ręki latarkę, którą trzymał zawsze przy łóżku.

– Moje imię – odpowiedziała z wahaniem dziewczynka, obawiając się, że zostanie zrugana za złamanie jednej z pięciu zasad.

Ale nikt jej nic nie powiedział. Tata zapalił latarkę, osłaniając wiązkę światła dłonią w taki sposób, by ledwie rozproszyła ciemność w pokoju, dzięki czemu intruzi nie zdołaliby się zorientować, że ktoś się obudził.

Rodzice o nic więcej nie pytali. Zastanawiali się pewnie, czy jej wierzyć, czy nie. Nie dlatego, że podejrzewali ją o kłamstwo – dobrze wiedzieli, że nigdy nie zmyślałaby w takiej sprawie. Musieli tylko ustalić, czy to, co im powiedziała, odpowiada rzeczywistości. Dziewczynka naprawdę bardzo by chciała, żeby to wszystko było tylko owocem jej wyobraźni.

Mama i tata byli czujni. Nie wykonali jednak żadnego ruchu. Z lekko uniesionymi głowami nasłuchiwali w ciemności – niczym radioteleskopy z jej książki do astronomii, które obserwują ukrywający się na niebie nieznany obiekt, a obsługujący je badacze odczuwają nadzieję i jednocześnie strach, że wychwycą jakiś sygnał. Bo, jak wytłumaczył jej ojciec, odkrycie, że nie są sami we wszechświecie, nie musi być wcale dobrą wiadomością: „Obcy mogliby nie być aż tak przyjacielscy”.

Mijały niekończące się sekundy absolutnego spokoju. Jedynymi odgłosami były powiewy wiatru, który poruszał koronami suchych drzew, płaczliwe skrzypienie zardzewiałej metalowej chorągiewki na kominie i trzeszczenie starej szopy – niczym pochrapywanie wieloryba śpiącego na dnie oceanu.

Nagle rozległ się metaliczny szczęk.

Upadające na ziemię wiadro. A dokładnie wiadro ze starej studni. Tata przyczepił je między dwoma cyprysami. Była to jedna z dźwiękowych pułapek, które co wieczór rozmieszczał wokół domu.

Wiadro zawieszone było w pobliżu kurnika.

Miała już coś powiedzieć, ale zanim zdążyła to zrobić, mama położyła rękę na jej ustach. Dziewczynka chciała podpowiedzieć, że może to jakieś nocne zwierzę – kuna albo lis – a niekoniecznie ktoś obcy.

– Psy – wyszeptał ojciec.

Dopiero teraz przyszło jej to do głowy. Tata miał rację. Gdyby chodziło o lisa albo kunę, na dźwięk spadającego wiadra ich psy obronne na pewno zasygnalizowałyby szczekaniem obecność zwierząt. A skoro nie szczekały, istniało tylko jedno wyjaśnienie.

Ktoś je uciszył.

Na myśl, że jej czworonożnym przyjaciołom mogło się przytrafić coś złego, do oczu napłynęły jej gorące łzy. Z trudem powstrzymała się od płaczu i żal pomieszał się z nagłą falą przerażenia.

Rodzicom wystarczyła krótka wymiana spojrzeń. Wiedzieli dokładnie, co robić.

Tata wstał z łóżka pierwszy. Ubrał się w pośpiechu, ale nie włożył butów. Mama poszła w jego ślady, lecz zrobiła też coś, co na chwilę wprawiło córkę w osłupienie: mama jakby poczekała na moment, kiedy tata nie mógł jej widzieć, a potem wsunęła rękę pod materac, wyjęła jakiś mały przedmiot i włożyła do kieszeni. Dziewczynka nie zdołała dostrzec, co to było.

Wydało jej się to dziwne. Rodzice nie mieli przed sobą tajemnic.

Zanim zdążyła o cokolwiek zapytać, mama wręczyła jej drugą latarkę, uklękła i przykryła ramiona córki kocem.

– Pamiętasz, co mamy teraz zrobić? – zapytała, patrząc jej uważnie w oczy.

Dziewczynka skinęła głową. Stanowcze spojrzenie mamy dodało jej odwagi. Odkąd jakiś rok temu przeprowadzili się do opuszczonego gospodarstwa, dziesiątki razy wypróbowali procedurę, jak nazywał to tata. Aż do tej pory nie było potrzeby wprowadzać jej w życie.

– Trzymaj mocno swoją lalkę – poleciła mama, po czym wzięła jej małą rączkę w swoją ciepłą i silną dłoń i pociągnęła za sobą.

Kiedy schodziły po schodach, dziewczynka odwróciła się na chwilę i zobaczyła, że ojciec wyjął ze schowka jeden z kanistrów i wylewał jego zawartość wzdłuż ścian górnego piętra. Płyn rozbryzgiwał się na deski podłogi i miał gryzący zapach.

Gdy dotarli na parter, mama pociągnęła ją za sobą do pomieszczeń na tyłach domu. Drewniane drzazgi wbijały się dziewczynce w stopy; zaciskała usta, usiłując powstrzymać jęki wywołane bólem. Zresztą i tak na nic by się to teraz zdało, nie było potrzeby ukrywania ich obecności. Przebywający na zewnątrz obcy już wszystko zrozumieli.

Słyszała, jak kręcą się wokół domu, próbując dostać się do środka.

Zdarzało się już w przeszłości, że w miejscu, które uznawali za bezpieczne, pojawiał się ktoś, kto próbował im zagrozić. W końcu jednak zawsze udawało im się zażegnać niebezpieczeństwo.

Minęły z mamą stół z drewna oliwnego ze stojącym na nim urodzinowym tortem, w który wetknięte było dziesięć zgaszonych świeczek, i emaliowanym kubkiem na mleko przygotowanym na jutrzejsze śniadanie. Minęły drewniane zabawki, które zrobił dla niej tata, puszkę z herbatnikami i półki z książkami, które czytali razem co wieczór po kolacji. Po raz kolejny będzie się musiała pożegnać ze znanymi jej rzeczami.

Mama podeszła do kamiennego kominka, wsunęła rękę do komory dymowej i czegoś tam szukała. W końcu natrafiła na końcówkę poczerniałego od sadzy żelaznego łańcucha. Z całych sił zaczęła go przyciągać do siebie, a on obracał się na kółku ukrytym w kominku. Jedna z leżących pod paleniskiem płyt z piaskowca poruszyła się. Była jednak zbyt ciężka, tu potrzebny był tata. To on obmyślił ten system. Dlaczego tak długo go z nimi nie ma? Ta nieprzewidziana sytuacja jeszcze bardziej przestraszyła dziewczynkę.

– Pomóż mi – poleciła mama.

Chwyciła łańcuch i ciągnęły razem. Matka niechcący potrąciła łokciem gliniany wazon stojący na półce nad kominkiem. Bezradnie patrzyły, jak rozbija się na podłodze. Głuchy dźwięk rozniósł się po całym domu. Chwilę potem ktoś zaczął walić mocno w drzwi wejściowe. Uderzenia rozbrzmiewały w ich uszach niczym ostrzeżenie.

Wiemy, że tam jesteście. Wiemy, gdzie jesteście. Idziemy po was.

Matka i córka szarpnęły łańcuch z jeszcze większą siłą. Kamień pod paleniskiem tym razem przesunął się wystarczająco. Matka skierowała latarkę na drewnianą drabinkę schodzącą na poziom fundamentów.

Uderzenia w drzwi były coraz szybsze.

Dziewczynka i jej mama obejrzały się w stronę korytarza i w końcu zobaczyły tatę, który nadchodził, trzymając dwie butelki: w miejscu korka miały mokrą szmatkę. Kiedyś, w lesie, dziewczynka widziała, jak ojciec podpalił jedną z takich butelek i rzucił w suche drzewo, które w jednej chwili zajęło się ogniem.

Obcy walili w drzwi wejściowe; ku przerażeniu mieszkańców domu, przytrzymujące je zawiasy odrywały się od ściany, a cztery zasuwy przy każdym uderzeniu wydawały się coraz bardziej poluzowane.

W jednej chwili pojęli, że ta ostatnia bariera nie zdoła zatrzymać napastników na długo.

Tata spojrzał na nie, potem na drzwi i znów na żonę i córkę. Nie było już czasu na ustaloną procedurę. Nie zastanawiając się więc długo, skinął w ich stronę i jednocześnie postawił na podłodze jedną z butelek, ale tylko po to, by wyjąć z kieszeni zapalniczkę.

W tym momencie drzwi ustąpiły z hukiem.

Kiedy wrzeszczące cienie przekraczały próg domu, ostatnie spojrzenie taty objęło ją i mamę razem, niczym w uścisku. W tej krótkiej chwili w oczach ojca skupiło się tak wiele miłości i żalu, że na zawsze osłodziło to ból rozstania.

W chwili podpalania lontu na ustach taty pojawił się lekki uśmiech, przeznaczony tylko dla nich. Po czym rzucił butelkę i zniknął wraz z cieniami w płomieniach. Dziewczynka nie zdołała nic więcej zobaczyć, bo mama wepchnęła ją do otworu pod kominkiem i sama ruszyła za nią, ściskając w dłoni końcówkę łańcucha.

Zbiegły ile sił w nogach po drewnianych szczeblach, ryzykując kilkakrotnie potknięciem. Z góry dotarł stłumiony huk kolejnej eksplozji. Niezrozumiałe wrzaski, poruszenie.

Kiedy dotarły na dół i stanęły w piwnicznej wilgoci, matka puściła żelazny łańcuch w ten sposób, by mechanizm zasunął płytę nad ich głowami. Coś się jednak zacięło i pozostała szeroka szpara. Mama próbowała odblokować urządzenie, ciągnąc i szarpiąc. Daremnie.

Zgodnie z procedurą, w przypadku ataku rodzina miała znaleźć schronienie tu, na dole, podczas gdy nad ich głowami płonąłby dom. Obcy być może by się przerazili i rzucili do ucieczki, a może uznaliby, że rodzina zginęła w pożarze. Plan przewidywał, że w chwili, gdy na górze powróci spokój, ona, mama i tata otworzą kamienny właz i wydostaną się na powierzchnię.

Ale coś poszło nie tak. Wszystko poszło nie tak. Przede wszystkim nie było z nimi taty, a poza tym ta przeklęta płyta nie zamknęła się do końca. Tymczasem dom na górze już cały stawał w płomieniach. Dym przedostawał się przez szparę, żeby wykurzyć je z kryjówki. A z tego ciasnego podziemia nie było żadnej drogi ucieczki.

Mama pociągnęła ją do najdalszego kąta tej katakumby. Kilka metrów od nich, w zimnej ziemi pod cyprysem, pochowany był Ado. Biedny Ado, melancholijny Ado. Powinni byli wyciągnąć go stamtąd i zabrać.

Ale teraz one też już nie mogły uciec.

Matka zdjęła koc z jej pleców.

– Dobrze się czujesz? – zapytała.

Dziewczynka przyciskała do piersi szmacianą lalkę z jednym okiem i drżała, mimo to skinęła głową.

– Więc posłuchaj – powiedziała matka. – Teraz będziesz musiała być bardzo odważna.

– Mamo, boję się, nie mogę oddychać. – Dziewczynka zaczęła kasłać. – Wyjdźmy stąd, proszę.

– Jeśli wyjdziemy, obcy nas zabiorą, przecież wiesz. Tego chcesz? – zapytała matka z wyrzutem. – Tyle poświęciliśmy, by do tego nie doszło, i teraz miałybyśmy się poddać?

Dziewczynka podniosła oczy na sufit piwnicy. Już ich słyszała, w odległości niewielu metrów; obcy próbowali pokonać płomienie, żeby przyjść po nią i mamę.

– Przestrzegałam wszystkich zasad – broniła się, szlochając.

– Wiem, kochanie. – Matka pogładziła ją po policzku.

Dom głosów jęczał nad nimi, trawiony pożarem, niczym zraniony olbrzym. Robiło to przejmujące wrażenie. Przez szparę pozostawioną przez niedomkniętą płytę z piaskowca wdzierał się jeszcze gęstszy i czarniejszy dym.

– Mamy niewiele czasu – stwierdziła matka. – Jest jeszcze jeden sposób, żeby odejść…

Włożyła rękę do kieszeni i coś z niej wyjęła. Tajemniczym przedmiotem, który ukryła nawet przed tatą, była szklana fiolka.

– Łyk na głowę. – Wyjęła korek i podała buteleczkę córce.

Dziewczynka się zawahała.

– Co to jest?

– Nie pytaj, wypij.

– A co się potem stanie? – spytała ze strachem.

Mama uśmiechnęła się do niej.

– To woda zapomnienia… Zaśniemy, a kiedy się obudzimy, będzie po wszystkim.

Ale córka jej nie wierzyła. Dlaczego procedura nie uwzględniała wody zapomnienia? Dlaczego tata nic o niej nie wiedział?

Matka chwyciła ją za ramiona i potrząsnęła.

– Jaka jest zasada numer pięć?

Dziewczynka nie rozumiała, dlaczego trzeba wymieniać w tej chwili zasady.

– Zasada numer pięć, no już – nalegała mama.

Jeśli nieznajomy woła cię po imieniu, uciekaj – powtórzyła szeptem.

– Numer cztery?

Nigdy nie zbliżaj się do obcych i nie pozwalaj, by oni zbliżyli się do ciebie – odpowiedziała głosem, który tym razem zaczynał się łamać od płaczu. – Trzecia: Nigdy nie zdradzaj swojego imienia obcym… Ale ja tego nie zrobiłam, przysięgam – natychmiast zaczęła się usprawiedliwiać, bo przypomniała sobie, jak się to wszystko zaczęło tej nocy.

– Druga zasada… – Ton mamy znów złagodniał.

Odpowiedź padła po chwili:

Obcy są zagrożeniem.

Obcy są zagrożeniem – powtórzyła poważnie matka. Po czym podniosła fiolkę do ust i pociągnęła mały łyczek. Podała ją córce. – Kocham cię, córeczko.

– Ja też cię kocham, mamo.

Dziewczynka spojrzała matce w oczy. Przyjrzała się uważnie buteleczce, wzięła ją i już bez wahania połknęła resztę zawartości.

Zasada numer jeden: Ufaj tylko mamie i tacie.
(…)

Donato Carrisi „Dom głosów”
tłumaczenie: Anna Osmólska-Mętrak
wydawnictwo: Albatros
liczba stron: 352

Opis: Hanna Hall twierdzi, że w dzieciństwie zamordowała brata. Czy to możliwe, że kilkuletnia dziewczynka popełniła taką zbrodnię? Jej psycholog prosi o pomoc Pietra Gerbera, specjalistę w terapii przez hipnozę. Gerber zgadza się pomóc, ale szybko tego pożałuje, bo Hanna manipuluje nim i ingeruje w jego prywatne sprawy. Aż w końcu zaciera się granica i nie wiadomo, kto tu jest terapeutą, a kto pacjentem. Z każdą kolejną sesją w Gerberze narasta poczucie zagrożenia. Aby się od niego uwolnić, musi odkryć prawdę – dowiedzieć się, co wydarzyło się przed laty w Domu Głosów.

Tematy: , ,

Kategoria: fragmenty książek