Czerwona Chmura – jedyny Indianin, który zdołał pokonać armię USA. Fragment „Serce wszystkiego, co istnieje”

10 lipca 2017


W serii „Amerykańskiej” wydawnictwa Czarne opublikowano biografię Czerwonej Chmury, legendarnego wodza plemienia Siuksów, który jako jedyny Indianin doprowadził do kapitulacji armię Stanów Zjednoczonych. „Serce wszystkiego, co istnieje” autorstwa Toma Clavina i Boba Drury’ego to kronika krwawego konfliktu między rosnącą w siłę na ziemiach amerykańskich cywilizacją białego człowieka a Indianami z Równin, którzy stanęli na jej drodze. Polecamy fragment książki w przekładzie Adama Czecha.

Od pierwszego dnia, w którym europejscy imigranci postawili nogę na nieszczęsnym wybrzeżu Nowego Świata, biali i Indianie właściwie nieustannie toczyli krwawą i dosyć jednostronną walkę. Cztery wieki podbojów w połączeniu z głodem i chorobami doprowadziły do przesiedlenia (lub wyginięcia) blisko połowy populacji prekolumbijskiej Ameryki Północnej. Pekotów i Czirokezów, Irokezów i Czoktawów, Delawarów i Seminolów, Huronów i Szaunisów wymordowano albo zagnano do rezerwatów lokowanych na trudnej do uprawy ziemi. Pomijając parę wyjątków, przybysze osiągnęli to stosunkowo łatwo ? tak łatwo, że w połowie XIX wieku w kwestię walki z Indianami wkradło się ospałe samozadowolenie. Stopień owej arogancji zwiększył się jeszcze po wojnie secesyjnej. Jak zauważa historyk Christopher Morton: „Wyobraźmy sobie, że żołnierze, którzy niedawno pokonali Stonewalla Jacksona, J. E. B. Stuarta i wielkiego Roberta E. Lee, zostają wysłani na zachód. Mówi się im, że spotkają paru obdartych i zawszonych Indian tu, paru tam; łuki i strzały kontra karabiny? Siłą rzeczy nie wiedzieli, w co się pakują”.

Od początku wojny Czerwonej Chmury amerykańska generalicja nie pojmowała zatem, że ma do czynienia z nowym typem konfliktu. Plemiona cechowała tradycyjna bezwzględność, ale brakowało im umiejętności dalekosiężnego planowania, zaś ich zwyczajowa niechęć do całkowitego wyzyskania przewagi militarnej musiała w końcu doprowadzić do ich klęski i ujarzmienia. W tym momencie rozpoczęła się jednak kampania, która ? jak ujmuje to historyczka Grace Raymond Hebard ? była prowadzona przez „wodza-stratega, który uczył się iść za ciosem, co było sztuką nieznaną dotychczas czerwonoskórym”. Czerwona Chmura często wprawiał w osłupienie ścigających go wojskowych, gdy przeprowadzał równoczesne ataki na oddalone od siebie o setki kilometrów cywilne karawany i kolumny z zaopatrzeniem dla armii. Nie bał się też konfrontacji z amerykańskimi żołnierzami (z ich ogłuszającą górską haubicą ? „bronią, która strzela dwa razy”), potrafił podchodzić pod palisady samotnych fortów na odległość tak niewielką, by słychać było ciskane przezeń obelgi.

Siuańscy wojownicy czołgali się przez zagony srebrzystej szałwii i łobody, by podejść jak najbliżej wieżyczek strażniczych, a następnie zestrzelić z nich wartowników. Żołnierze wyznaczani do polowań, przyniesienia wody czy narąbania drewna byli niemal codziennie narażeni na grad strzał wystrzeliwanych ze stromych urwisk lub ukrytych wąwozów. Gońcy konni z niepokojącą regularnością po prostu rozpływali się w pustce falującej prerii. Była to śmiertelna gra, w której kawałek po kawałku uszczuplona została większość i tak już nielicznego i osłabionego Drugiego Batalionu Osiemnastego Pułku Piechoty, stacjonującego w forcie Phil Kearny. Kawaleria z Kompanii C jechała im na odsiecz.

Batalion piechoty, osiem kompanii po około stu ludzi, został rozlokowany w trzech fortach na Szlaku Bozemana. Dowodził nim czterdziestodwuletni pułkownik Henry Beebee Carrington, mający koneksje polityczne mieszkaniec Środkowego Zachodu, który przez cztery krwawe lata wojny secesyjnej ani razu nie powąchał prochu. Jego przygarbiona sylwetka i siwiejące włosy stanowiły pozostałość po chorowitej młodości. Zapadnięte, kaprawe oczy zdawały się cały czas łzawić. Czerwona Chmura i Indianie z Równin zaczęli go nazywać szyderczo „Małym Białym Wodzem”. Carrington ulokował swój sztab w wybudowanym przez siebie forcie Phil Kearny w stanie Wyoming, mniej więcej w połowie drogi między Reno Station, dziewięćdziesiąt sześć kilometrów na południe, oraz fortem C. F. Smith, sto czterdzieści cztery kilometry na północny zachód za granicą Montany. Budowa rozpoczęła się w lipcu 1866 roku, a przez pierwsze pół roku istnienia obiektu odnotowano ponad pięćdziesiąt „wrogich demonstracji”, w których zginęło stu pięćdziesięciu czterech żołnierzy, zwiadowców, osadników i górników, a także utracono osiemset skradzionych sztuk inwentarza żywego. Niemoc Carringtona wobec tych ? pełzających wprawdzie, ale przecież zbierających śmiertelne żniwo ? prześladowań prowadziła do nieustannych próśb o większą liczbę żołnierzy, lepsze konie i nowoczesną, ładowaną odtylcowo broń, mającą zastąpić posiadane przez jego oddziały ciężkie, przestarzałe karabiny ładowane od przodu. „Nie ma praktycznie dnia ani nocy wolnych od prób kradzieży zapasów lub zaskoczenia wart” ? tak brzmiała typowa fraza w jego błagalnych depeszach. Z różnych powodów jego prośby zazwyczaj lekceważono.

Henry Beebee Carrington

Choć to zaskakujące, w żadnym ze swoich oficjalnych raportów ani w osobistych dziennikach Carrington nie zwracał specjalnej uwagi na to, jak niszcząco na morale jego oddziałów wpływały indiańskie działania wojenne. Biali nie zetknęli się do tej pory z tak zaskakującą zdolnością do okrucieństwa. Indianie z Równin kształtowali swoją etykę wojenną od stuleci, a logika ich działań militarnych była nie tylko dość prosta, lecz także akceptowana przez wszystkie plemiona bez sprzeciwu ? nie proszono o litość i jej nie okazywano. Dla każdego wroga ? śmierć, im wolniejsza i bardziej okrutna, tym lepiej. Pokonani Paunisi, Wrony, Szejenowie, Szoszoni czy Siuksowie, którzy nie zginęli od razu w walce, byli poddawani niewyobrażalnym męczarniom, tak długim, jak długo mogli znieść ból. Kobiety, niezależnie od wieku, gwałcono i torturowano na śmierć, chyba że były na tyle młode, by je zgwałcić, a następnie zrobić z nich niewolnice lub zakładniczki, które wymieniano na świecidełka, whisky czy strzelby. Płaczące niemowlęta stanowiły ciężar na szlaku, więc natychmiast zabijano je włócznią czy maczugą albo roztrzaskiwano ich miękkie czaszki o skałę lub pień drzewa, żeby nie marnować strzał. Czasami starsze dzieci zachowywano przy życiu, by uzupełnić pulę genów, a kiedy plemiona poznały wartość białych zakładników, podrostkom obu płci nierzadko oszczędzano egzekucji lub okrutnych tortur. Była to jedyna znana Indianom droga życia i śmierci: vae victis, biada zwyciężonym. Każdy z nich spodziewał się takiego właśnie losu. Jednak anglosascy żołnierze i osadnicy nie byli w stanie tego pojąć, uznawali takie zachowanie za całkowicie niemoralne, albowiem dla nich sceny z rzymskiego Koloseum, barbarzyństwo wypraw krzyżowych i lochy inkwizycji były już dawno wyblakłymi cieniami przeszłości.

Nawet najbardziej zahartowanych w piekle wojny domowej weteranów Carringtona autentycznie oburzało to, co gazety od Nowego Jorku po San Francisco nazywały eufemistycznie „indiańskimi okropnościami”, a w wypadku kobiet „rozbójnictwem”. Pojmani biali byli skalpowani, obdzierani ze skóry i żywcem przypiekani na własnoręcznie rozpalonych ogniskach, wrzeszcząc w agonii pośród Indian, którzy wyli i tańczyli niczym Achilles świętujący nad zwłokami Hektora. Mężczyznom obcinano penisy i wpychano im je do gardeł, a kobiety chłostano pejczami z jeleniej skóry podczas zbiorowych gwałtów. Następnie ich piersi, waginy, a nawet ciężarne macice były wycinane i rozkładane na trawie. Żołnierze Carringtona jeździli często na patrole, lecz zazwyczaj pojawiali się zbyt późno ? znajdowali usadzone na skałach ofiary z wydłubanymi gałkami ocznymi lub spalone kadłubki mężczyzn i kobiet, związane ich własnymi, parującymi wnętrznościami, które wypruto z nich jeszcze za życia. Nic dziwnego, że przyzwyczajeni do takiego „etosu tortur” Indianie walczyli do ostatniej kropli krwi. Początkowo białych zaskakiwała ta wytrwałość, ale większość żołnierzy Osiemnastego Pułku bardzo szybko złożyła nieoficjalne przyrzeczenie, że nigdy nie da się złapać żywcem.

Kapitan Fetterman, nieustępliwy i umiejący sobie radzić w różnych okolicznościach bohater wojny secesyjnej, miał ukrócić tę hobbesowską dystopię. Sztab generalny uważał go za przedstawiciela nowego typu pogromcy Indian i dlatego wyznaczył go na drugiego dowodzącego w forcie Phil Kearny, obok Carringtona (jego dawnego przełożonego z pułku). Wytyczne, jakie Fetterman otrzymał tuż przed wyjazdem z Omahy, były zwięzłe: „Indiańskie działania wojenne w Kraju Rzeki Powder mogą zostać zakończone raz na zawsze, jeśli Indianie zostaną wciągnięci do otwartej bitwy w porze zimowej”. Departament Wojny nie krył zatem rozczarowania faktem, że wcześniejsze kampanie przeciwko Czerwonej Chmurze (o ile w ogóle można było je tak nazwać) utknęły w martwym punkcie ze względu na połączenie niekompetencji z awersją amerykańskich dowódców do walki podczas chłodów. W rzeczywistości nawet nowo przybyli na pogranicze, tacy jak Carrington, szybko zdawali sobie sprawę, że nie ma sensu ścigać Indian, gdy konie, piechota i wozy z zaopatrzeniem nieustannie grzęzną w głębokim śniegu. Jednak generalicja ze Wschodu, doświadczona w prowadzeniu kampanii w południowych stanach podczas wojny secesyjnej, nie miała pojęcia o pogodzie na Równinach. Stolica oczekiwała, że owo przesiąknięte krwią bagno na Zachodzie zostanie osuszone.

William J. Fetterman

Latem 1866 roku nowy dowódca Dywizji Missouri, generał William Tecumseh Sherman, podjął dwie długie wyprawy inspekcyjne na rozległych obszarach położonych na zachodzie podległego mu terytorium. Na szlaku utwierdził się w przekonaniu, że jego wojska nie zdołały zabić czy pojmać Czerwonej Chmury, ponieważ nie chciały traktować barbarzyńców po barbarzyńsku. Sherman, ten sześćdziesięcioczterolatek o pooranej bruzdami twarzy, który dobrze wiedział, jak smakuje cierpienie, nie łudził się, że między białymi a Indianami może zapanować pokój. Nierzadko z całą brutalnością stwierdzał, że wszyscy czerwonoskórzy powinni zostać albo zabici, albo umieszczeni w rezerwatach na terenach wybranych przez armię. Szczególną wagę przykładał do kolei transkontynentalnej, której tory sięgały już sto sześćdziesiąt kilometrów na zachód od Omahy, a swoje ludobójcze poglądy wyrażał bardzo konkretnie: „Nie zamierzamy chyba pozwolić kilku złodziejskim, szmatławym Indianom na to, by stanęli na przeszkodzie postępu? ? napisał do swojego dawnego dowódcy, generała Granta. ? Wobec Siuksów musimy działać z mściwą żarliwością, aż do ich eksterminacji: mężczyzn, kobiet i dzieci”.

Sherman rozumiał, że fragmentaryczna destrukcja wschodnich plemion stanowiła wielowiekowy proces, do pewnego stopnia trwający jeszcze w jego czasach. Pojmował też, że takie powolne, systematyczne wykorzenianie nie sprawdzi się na Dzikim Zachodzie, niezwykle bogatym w zasoby naturalne, których Stany Zjednoczone potrzebowały już teraz. Surowe pogranicze, które miał poskromić, było zbyt rozległe, a podczas swoich okrężnych wypraw inspekcyjnych spędził długie, trudne dni w siodle, wędrując (jak mu się zdawało) do początku świata i z powrotem. Dokądkolwiek się udał, miał wrażenie, że jest gościem, czy raczej intruzem, ponieważ każdy jego krok śledzili wojownicy, przemykający po wzgórzach, wąwozach i wzdłuż koryt zasadowych strumieni w odległości strzału z karabinu. Kiedy Sherman na dwa dni zatrzymał się w forcie Kearny w Nebrasce, Carrington poinformował go ze skrywaną ironią: „To, co pan widział, generale, to tylko fragment kraju Czerwonej Chmury”.

Przykuło to uwagę Shermana. Kraj Czerwonej Chmury? W ciągu ostatnich czterech lat tak wielu dobrych ludzi oddało ostatnią miarę poświęcenia, by ocalić Unię, a tu jakiś poganin mówi, że ta ziemia to jego kraj? Słowa dobrane przez Carringtona były jednak jeszcze jednym przejawem kulturowej przepaści dzielącej białych i Indian. Czerwona Chmura nie uważał Kraju Rzeki Powder za swój kraj (w rozumieniu białych) w większym stopniu, niż rościłby sobie prawa do księżyca i gwiazd. Co najwyżej walczył o zachowanie ziemi, którą Wakan Tanka, Wielki Duch, oddał Indianom w użytkowanie. To, że rząd amerykański chciał łaskawie przekazać jego plemieniu prawo do zajmowania tego terytorium w następstwie traktatów i „paktów o przyjaźni”, zawieranych od 1825 roku, dowodziło, jak dalece ci biali ignoranci nie rozumieli wielkiego schematu wszechświata. W przeciwieństwie do innych, nastawionych koncyliacyjnie indiańskich wodzów, którzy rok wcześniej chcieli wstrzymać się od działań wojennych w zamian za „ochronę” i „prawa handlowe”, Czerwona Chmura walczył tylko po to, aby powstrzymać narastający napływ białych na indiańskie tereny łowieckie.

Sherman nie pojmował prostoty tej często wyrażanej motywacji. Cierpiał na psychozę maniakalno-depresyjną, a jego stan zdrowia psychicznego zmusił go na początku wojny secesyjnej do czasowej rezygnacji z dowództwa, co agencje prasowe odkryły i skwitowały nagłówkiem: Generał William T. Sherman niepoczytalny. Teraz jego wewnętrzne demony objawiły się w przerażającej formie za sprawą skalpującego, torturującego plemienia „dzikusów”, którego jego ludzie nie potrafili znaleźć, a co dopiero wytłuc. Dodatkowym ciosem w jego kruche ego był moment, gdy podczas postoju w forcie Laramie jeden z oficerów sporządził prostą mapę ukazującą całe terytorium, które Czerwona Chmura i Siuksowie Zachodni zdobyli w ciągu minionych dwóch dekad. Ten w większości niezbadany przestwór pradawnych puszcz, falującej prerii, spalonych słońcem płaskowyżów, spowitych chmurami szczytów i bladoniebieskich kociołkowatych jezior liczył prawie milion dwieście tysięcy kilometrów kwadratowych i rozciągał się na południe od granicy kanadyjskiej do Kolorado i Nebraski oraz na zachód od granicy z Minnesotą do Wielkiego Jeziora Słonego w Utah. Przecinał go ponad tuzin dużych rzek z wieloma strumieniami i potokami wypływającymi z Gór Skalistych i Gór Czarnych. Była to ojczyzna licznych plemion, które Siuksowie podbili albo sobie podporządkowali.

William Tecumseh Sherman

Ta ogromna, surowa i tajemnicza ziemia stanowiła jedną piątą terenów, które wówczas nie należały jeszcze do Stanów Zjednoczonych. Ani wcześniej, ani potem żadne plemię nie rządziło tak wielką otwartą przestrzenią. Wkrótce po obejrzeniu tej mapy Sherman rozkazał swoim podwładnym z Omahy, by zrobili z tym porządek. Ci zaś wezwali kapitana Fettermana. Ich wybór był oczywisty.

Oficjalnie dowódcą Osiemnastego Pułku podczas wojny był pułkownik Carrington, ale to mocno zbudowany Fetterman wywalczył dla jednostki odznaczenia bojowe. Był tajemniczym człowiekiem, a ciemne, bujne bokobrody i nieco dzikie spojrzenie kontrastowały z eleganckimi i wyrafinowanymi manierami. Nikt nie kwestionował jego odwagi. W aktach zachowały się dowody talentu przywódczego, jakim wykazał się podczas szturmowania Corinthu, na „piekielnym pół akra” nad rzeką Stones i w płomieniach oblężenia Atlanty. Jako dowódca zyskał sobie długotrwałą lojalność w swoich oddziałach. Carrington był zaś przede wszystkim administratorem. Nie mógł nie wiedzieć, że zarówno przełożeni, jak i porywczy młodsi oficerowie drwiąco porównują go z Fettermanem, którego był przeciwieństwem. „Niewielu przyszło [do fortu Phil Kearny] z Omahy albo Laramie bez uprzedzeń, większość była przekonana, że moje starania to za mało” ? zeznawał później przed komisją Kongresu rozpatrującą przyczyny porażek w wojnie Czerwonej Chmury. Ale tak jak Sherman i jego generałowie byli pewni tego, że Fetterman poradzi sobie z wrogiem, tak Carrington uważał, że sześć miesięcy wśród Siuksów wystarczająco mu uświadomiło, iż taktyki znad Bull Run nie da się zastosować na Zachodzie.

Indianie byli na to za mądrzy. Armia miała miażdżącą przewagę liczebną, ale starcia w szyku liniowym, w określonym miejscu i czasie były obce plemiennemu sposobowi walki, opartemu na najazdach, markowanych atakach i zasłonach. Carrington wyczuwał w Fettermanie oficera nadmiernie rozmiłowanego w tym, co wieloletni zwiadowca z pogranicza określił lekceważąco mianem „cholernych żołnierzy w papierowych kołnierzykach”. Przez sporą część XX wieku to opinię Carringtona postrzegano jako bardziej rozsądną (nie bez znaczenia była tu potężna kampania wizerunkowa), podczas gdy strategię Granta, Shermana, a zwłaszcza Fettermana uznawano za bezmyślną. Mimo wspaniałego dorobku z wojny secesyjnej Fettermana dość szybko zaczęto szkalować jako osobnika przemądrzałego, niewłaściwego człowieka na niewłaściwym stanowisku w niewłaściwym miejscu. Jak powiedziano później, był żołnierzem, który z kwestii Czerwonej Chmury i indiańskiej sztuki wojennej rozumiał niewiele, a w potocznej opinii swój spektakularny upadek zawdzięczał nieposkromionej pysze.

Ten festiwal gdybania był podsycany przez wspomnienia kolejnych żon Carringtona ? każda wysławiała i wybielała swojego męża kosztem Fettermana. Odpowiedzialność za szkalowanie swojego podwładnego ponosi również sam Carrington, który żył na tyle długo w „wieku pozłacanym”, by uczestniczyć w okolicznościowych uroczystościach upamiętniających wojnę Czerwonej Chmury, i ochoczo rehabilitował swój publiczny wizerunek. Jeśli jednak, jak powiadają, historię piszą ocalali, to przede wszystkim żony Carringtona (korzystając przy tym z wiktoriańskiej niechęci do zarzucania kobiecie kłamstwa) odmalowały wizerunek Fettermana jako „aroganckiego głupca, ślepo wiodącego swoich ludzi na śmierć”.

W owym pierwszym tygodniu listopada 1866 roku, tej samej nocy, której kapitan Fetterman wraz z Kompanią C z Drugiego Pułku ułożył się do snu w zasypanym śniegiem wąwozie oddalonym o dzień jazdy od fortu Phil Kearny, dwieście dziesięć kilometrów na północ tysiące Siuksów, Szejenów i Arapahów z ponad tysiąca ośmiuset tipi zebrało się na naradę wojenną. Na piaszczystych brzegach Goose Creek ? tam gdzie wpada on do lodowatej rzeki Tongue ? Czerwona Chmura zebrał elitę swoich wojowników, aby ostatecznie ułożyć plan wygnania białych z Kraju Rzeki Powder i pokonania potężnych Stanów Zjednoczonych w jedynej wojnie, jaką Amerykanie kiedykolwiek mieli przegrać z Indianami. Wielki wódz przywołał duchy swoich przodków, by snuć opowieść o indiańskim przetrwaniu, indiańskiej nadziei, indiańskim zwycięstwie. Upierał się przy tym, że czerwoni ludzie otrzymali tę ziemię w darze od Wielkiego Ducha, jako przyrodzone prawo, które zawsze im przysługiwało i miało przysługiwać, w tym lub w następnym życiu. Gdy skończył mówić, przemawiali też inni, a potem przysypano ogniska, zapalono fajkę pokoju i rozpoczęto taniec wojenny. Wówczas Czerwona Chmura udał się ? krocząc wśród kłębów błękitnego dymu ? na spoczynek do tipi wzniesionego w cedrowym zagajniku nad brzegiem rzeki. Tam opracował dla swoich dowódców strategię ostatecznego zniszczenia białych intruzów i ich fortów w Kraju Rzeki Powder.

Zdarzyło się więc tak, że odgórnie zaplanowany bieg historii odwrócił swój kierunek ? Stany Zjednoczone miały przegrać wojnę, a los kapitana Fettermana i „niebieskich kurtek” z Drugiego Batalionu Osiemnastego Pułku Piechoty Armii Stanów Zjednoczonych był przesądzony.
(…)

Tom Clavin, Bob Drury „Serce wszystkiego, co istnieje”
Tłumaczenie: Adam Czech
Wydawnictwo: Czarne
Liczba stron: 480

Opis: Czerwona Chmura to jedyny Indianin, który zdołał pokonać armię Stanów Zjednoczonych i narzucić jej pokój na własnych warunkach. Aby zyskać szacunek współplemieńców, syn zmarłego w delirium alkoholika musiał być odważniejszy, sprytniejszy i okrutniejszy od innych. Od najmłodszych lat wykazywał się wyjątkową rozwagą i zmysłem strategicznym. Był śmiały, bezwzględny i niezwykle brutalny. Jednak ten być może najpotężniejszy indiański wojownik na wiele lat popadł w zapomnienie. Bob Drury i Tom Clavin malują biografię wodza w żywych barwach, a w tle kreślą sylwetki jego towarzyszy, rywali i nieprzyjaciół: wodzów Siedzącego Byka i Szalonego Konia, człowieka gór Jima Bridgera, generała Williama Shermana, odkrywcy Johna Bozemana i wielu innych. Ta książka to również dramatyczna kronika ostatecznego starcia amerykańskich cywilizacji i hołd oddany rdzennym mieszkańcom Wielkich Równin.

Tematy: , , , , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek