Miał silną potrzebę mówienia do ludzi – wywiad z Izabelą Laszuk, wnuczką Stanisława Grzesiuka

28 marca 2018


Kim był Stanisław Grzesiuk? Bardem stolicy, samorodnym talentem. Ale też szczególnym bohaterem swoich czasów, człowiekiem, dla którego jedną z największych wartości było samo życie, o czym przekonujemy się za sprawą legendarnej książki „Pięć lat kacetu”. O doświadczeniach obozowych, przyjaźniach na śmierć i życie, (nie)codzienności w czasach zagłady, warszawskiej gwarze i wrażliwości muzycznej Stanisława Grzesiuka rozmawiamy z Izabelą Laszuk, wnuczką pieśniarza, która obecnie wraz z siostrą, Kamilą, sprawuje pieczę nad dorobkiem barda z Czerniakowa. Miejsce, w którym umówiliśmy się na rozmowę, jest szczególne. Wywiad odbył się bowiem w Cafe Bristol, gdzie co roku, w dzień wyzwolenia obozu, spotykali się byli więźniowie Mauthausen-Gusen.

Marcin Waincetel: Stanisław Grzesiuk, mimo że nie żyje od kilku dekad, pozostaje wciąż żywym – to znaczy aktualnym – symbolem Warszawy. Dlaczego tak jest? I jak to się dzieje, że ciągle powraca w nowych opracowaniach, a na księgarskich półkach znaleźć można wznowienia ze wspomnieniami barda stolicy?

Izabela Laszuk: Wszystko to, co się dzieje teraz, jest zasługą Bartka Janiszewskiego, autora biografii „Grzesiuk. Król życia”. Tak naprawdę, gdyby on się za to nie wziął, to te wszystkie dokumenty, zapiski, notatki leżałyby u mnie w szafie, spakowane w walizeczce, z którą mój dziadek jeździł do sanatorium. Na marginesie – zawsze znalazło się w niej miejsce na dwie pary portek, koszulę…

No i pewnie oczywiście bandżolę?

Oczywiście, że tak! Dziadek z ukochanym instrumentem właściwie się nie rozstawał. To taki najpotrzebniejszy zestawik potrzebny na wyjazdy, na przykład do sanatorium. A w środku znajdowały się również wspomniane wcześniej rękopisy, które od lat leżały w naszym domu, zupełnie nic się z nimi nie działo. Aż pewnego dnia przyszedł Bartek. Rozmawialiśmy, poznawaliśmy się, aby – po pewnym czasie – dojść do porozumienia, że podzielę się z nim swoim rodzinnym skarbem. Pamiątkami po dziadku. Zatem wszelakimi rękopisami, notatkami, listami – zarówno tymi, które dziadek otrzymywał, od czytelników czy przyjaciół, jak i tymi, które pisał. Bartek pozbierał wszystkie dokumenty i zaczął ich wnikliwą lekturę. Studiowanie. Co jakiś czas odzywał się do mnie i mówił, na jakim etapie prac się znajduje. Wyszukiwał różne materiały, różne ciekawostki i sygnalizował mi, jak wiele jest jeszcze perełek do oszlifowania. Historii, którymi można podzielić się ze światem. Tak narodziła się biografia „Grzesiuk. Król życia”.

Ale to nie koniec, bo na fali pojawiły się wznowienia ze wspomnieniami. Jak to się zatem stało, że skarby ujrzały światło dzienne?

Otóż prozaiczna sprawa. Zapytałam, tak wstępnie, Michała Nalewskiego, redaktora prowadzącego, o szansę wydania książki „Na marginesie życia” w wersji pełniejszej. Oddającej prawdziwy stan rzeczy. Pomysł chwycił. Praktycznie od razu! A potem pojawiła się koncepcja, aby wznowić poprawione wydanie „Pięciu lat kacetu” i kolejne części wspomnień mojego dziadka.

Zastanawiam się, co to znaczy, że Grzesiuk oddawał ducha, kulturę, obyczaje, a przede wszystkim – specyficzny język przedwojennej Warszawy. Jaki to był język? W jaki sposób opisywał świat?

Gwarą warszawską. Dziadek posługiwał się specyficznym językiem. Na przykład zdrobnienia… Dawni warszawiacy kochali zdrabniać słowa. Słówka! Mówiło się, że idzie się napić wódeczki, kawiorek jadło się widelczykiem, a o ukochanej mówiono kochanieńka. Nie brakowało też neologizmów. Choć, co ważne, dziadek zwracał bardzo uwagę na to, aby używać i pielęgnować czystą polszczyznę – język literacki.

No i właśnie ten język – miał bardzo ścisły związek z treścią… Bo w twórczości pani dziadka, zarówno muzycznej, jak i literackiej, dominują różne ujęcia codzienności. Warszawskiego folkloru, głównie z Czerniakowskiej dzielnicy, która nie cieszyła się zbyt dobrą sławą…

Zarówno muzyka, jak i literatura wzajemnie na siebie wpływały, oddziaływały w ujmujący, nieoczywisty sposób. To jest pewne. Czerniaków… Zacznijmy może od tego, że Mokotów, dzielnica, na terenie której znajduje się czerniakowska część stolicy, do Warszawy został przyłączony w 1916 roku. To była bardzo młoda dzielnica, właściwie – wieś. Dominowała niska zabudowa, drewniane domy. Zła sława? Cóż. Było tam tanio. Co ciekawe, najbiedniejsi mieszkali na najwyższych piętrach. Dlaczego? Bo węgiel, wodę, różne produkty – cięższe i lżejsze – wszystko trzeba było wnosić na górę. Czasami polepszyło się tym z góry, pogorszyło tym z dołu…

Żywa drabinka społeczna.

Dokładnie tak. Funkcjonujący, zmieniający się na różne sposoby organizm. A okolica była trochę szemrana, co do tego nie może być wątpliwości. Ale czy można się temu dziwić? Bezrobocie było naprawdę duże, mój dziadek miał na przykład pracę dzięki ojcu, który załatwił ją po znajomości.

Stanisław Grzesiuk był elektromechanikiem, prawda?

Tak, taki był jego zawód wyuczony. Uczył się w szkole zawodowej. Nie był to łatwy czas, edukacja przeciągnęła mu się o jakieś dwa lata, bo miał, jak to się mówi, gorący tyłek, gorące ręce, gorące nogi… głowę gorącą! Innymi słowy – wszędzie go było pełno. Natomiast nie była to też, jak to się czasem próbuje mówić, jakaś bandycka okolica. Na Czerniakowie dzieci również uczyły się, brały dodatkowe lekcje, choćby z muzyki. Dbano o rozwój. O życie rodzinne. Dosyć szczególne miejsce, szczególny też czas.

I szczególna, symboliczna postać Grzesiuka, która zdaje się spajać warszawską tkankę miejską. No właśnie, porozmawiajmy o tym. Jak upamiętnia się barda stolicy, na przykład w Sielcach?

Choćby za sprawą nazw konkretnych miejsc. W Sielcach jest ulica nazwana na cześć mojego dziadka, tuż przy kościele Bernardynów. Ale wie pan, to taka ulica domków jednorodzinnych, dosyć ekskluzywnych, a więc nijak nieprzystających do życia, charakteru dziadka. Przecież nigdy nie mieszkał w willi z basenem. Dostał z przydziału mieszkanie, dwa skromne pokoje na Nowym Świecie, gdzie obecnie mieszkam ja. Rodzinnie, kameralnie. A co do pamięci – organizowane są też na przykład spacery śladami Grzesiuka, pikniki, koncerty muzyczne…

Pamięć ciągle żywa. Aż chciałoby się, żeby losy pani dziadka, biorąc pod uwagę, jak barwne są to dzieje, zostały również przedstawione w formie, na przykład, serialu. Był serial o Bodo, to może i widowisko o Grzesiuku?

Były różne plany, różne koncepcje. Odbyły się nawet rozmowy na temat sfilmowania „Pięciu lat kacetu”, ale nic z tego ostatecznie nie wyszło, jak to często bywa w kontekście takich projektów. Jednak, co się okazuje, pojawiają się teraz pewne zakusy na sfilmowanie biografii właśnie. Zresztą, dzieje Grzesiuka były już przetwarzane pod postacią różnych materii artystycznych, choćby sztuk teatralnych. „Boso, ale w ostrogach” doczekało się przedstawień w Łodzi, w Warszawie. Ale ostatnio to był chyba ’98 czy ’99 rok… Może czas, aby coś z tym w końcu zrobić?

Wróćmy do literatury, a konkretnie wznowionego niedawno tomu „Pięć lat kacetu” – dzieła ważnego, mocnego i poruszającego. Literatury obozowej, która potrafi oczyścić i poruszyć sumienie.

Pisanie musiało być dla dziadka jakąś formą terapii, to bez dwóch zdań. Pięć lat spędzonych w obozie nie mogło nie pozostawić śladu na psychice człowieka. A po wojnie nie było przecież nie wiadomo jak bardzo specjalistycznej i rozwiniętej pomocy psychoterapeutów, psychologów. Także to taka forma terapii. Zabicia czasu. Książka powstawała wieczorami, podczas pobytu w sanatorium. Przy specjalnej lampce, w ciszy, spokoju… Mój dziadek był strasznym gadułą, niezrównanym gawędziarzem, ale ileż można opowiadać? Ludzie też pragną odpoczynku, myślę, że mój dziadek mógł czasami zamęczać swoich rozmówców – tyle miał historii do opowiedzenia! Miał niesamowitą potrzebę mówienia do ludzi. Stąd też pomysł, aby chwycić za pióro i zacząć snuć swoją opowieść. Dziadek wspominał zresztą, że napisał ją z taką intencją, aby jego dzieci, następne pokolenia, wiedziały, co robił, jak radził sobie z codziennością, w chwilach grozy. Jak można było przetrwać. Żyć.

W tym doświadczeniu obozowym nie był sam.

To prawda. Znacząca jest tutaj na przykład postać księdza Józefa Szuberta, który trafił do obozu w Dachau, a następnie Mauthausen-Gusen. Dziadek nie przepadał może szczególnie za księżmi, stosunek do księdza Szuberta też miał początkowo dosyć ambiwalentny, ale z czasem bardzo się ze sobą dotarli, zrozumieli. Dziadek wykazywał się dużym sprytem, aby – razem z księdzem – unikać najcięższych prac, nie dać się stłamsić, zaharować. Słowem – przeżyć właśnie. Po latach ksiądz Szubert dziękował w listach, dziękował za pamięć i troskę. Wierzył, że czuwa opatrzność, a dziadek jest takim bożym posłańcem. Dobrym aniołem stróżem. Największa przyjaźń łączyła się jednak z postacią Stefana Krukowskiego. Taka prawdziwa, braterska, niemalże na śmierć i życie. Coś niesamowitego.

Dobrze mieć takie oparcie w drugich. Choć pani dziadek zaradność miał we krwi.

Tak, zdecydowanie, bo też trzeba sobie powiedzieć, że dziadek być może nie przeżyłby obozu, gdyby nie wywodził się z takiego środowiska, z którego się wywodził. Kombinowanie, kręcenie, oszukiwanie, cwaniakowanie. Przetrwanie. Umówmy się, że to były bardzo ciężkie czasy. Trzeba było umieć się bić, walczyć o swoje. Ja nie mam zamiaru postaci dziadka szczególnie gloryfikować. To był autentyczny człowiek ze swoimi słabościami, charakterkiem, ale też olbrzymim sercem.

„Pięć lat kacetu” to książka, która zapisała się w świadomości wielu pokoleń. Jak pani sądzi – dlaczego? I dlaczego warto do niej wracać?

Bo to opowieść, która pokazuje całą gamę emocji. Skrajnie różnych, bardzo prawdziwych. Uciekająca od martyrologii. Oczywiście świadectw obozowych jest całe mnóstwo – każde z nich bardzo wartościowe. To, co wyróżnia dzieło mojego dziadka, to z pewnością pewien życiowy optymizm, humor… energia, dzięki której mógł przeżyć ten dramatyczny czas. Ta książka budziła – i pewnie dalej może budzić – wśród niektórych pewne emocje, bo to zapis, w pewnym sensie, bohaterski. Taki dobry wojak Szwejk. Dziadek pisał, że opisuje swoje subiektywne przeżycia. A jeśli ktoś to widział inaczej, to jest to jego prawo – tak mówił. To doświadczenia pokolenia i głos bardzo świadomego człowieka. Artysty, który miał silną potrzebę mówienia do ludzi. Życia – dla siebie i dla innych. Warto o tym pamiętać.

Rozmawiał: Marcin Waincetel
fot. archiwum rodzinne autora

Tematy: , , , , , , , , ,

Kategoria: wywiady