Pierwszy Polak na Dzikim Zachodzie – recenzja komiksu „Binio Bill – Rio Klawo” Jerzego Wróblewskiego

5 kwietnia 2018

Jerzy Wróblewski „Binio Bill – Rio Klawo”, wyd. Kultura Gniewu
Ocena: 7,5 / 10

Przybył ze Wschodu. Najpewniej inspektor ds. imigracji w jednym z amerykańskich portów wpisał mu w rubryczkę obywatelstwo rosyjskie lub niemieckie, ponieważ państwo polskie wtedy nie istniało. Jak wielu naszych rodaków mógł wyruszyć za ocean za chlebem, ale raczej ratował się ucieczką po którymś z powstań. Jego umiejętności strzeleckie wskazują, że musiał zajść zaborcom nieźle za skórę. Z opowieści o nim dowiadujemy się, że w Nevadzie panowała wtedy gorączka złota. Zapewne więc chodziło o uczestnika powstania styczniowego. Wysoki, smukły, niezłomny i nieposzlakowany, szybko odnalazł się w nowej rzeczywistości. Zmienił nazwisko z Bilecki na Bill, o wiele łatwiej wymawialne dla Amerykanów. Jak wielu imigrantów musiał podjąć pracę, której nikt inny nie zechciał – chodziło o urząd szeryfa w niebezpiecznej mieścinie Rio Klawo. Uznał jednak, że to dobra okazja, aby się wykazać. I przeszedł do legendy.

Tak z grubsza mógłby wyglądać biogram Zbigniewa Bileckiego znanego powszechnie jako Binio Bill, gdyby dzielny szeryf istniał naprawdę. W rzeczywistości jednak narodził się w połowie lat 70. w głowie rysownika mieszkającego za żelazną kurtyną, który nigdy do USA nie poleciał. Podobnie jednak jak wielu jego rówieśników pasjami oglądał w młodości westerny, a że miał plastyczne zdolności, dlatego też sam niejeden stworzył.

Kiedy Jerzy Wróblewski rysował pierwszą historię o Binio Billu, był już powszechnie rozpoznawanym z nazwiska rysownikiem komiksowym, a to za sprawą zeszytów szalenie popularnej w czasach PRL-u serii o Kapitanie Żbiku. Dzięki przygodom szeryfa z Rio Klawo być może chciał pokazać na szerszą skalę swój talent scenopisarski, dotąd prezentowany jedynie czytelnikom bydgoskiego „Dziennika wieczornego”, gdzie przez lata publikował swoje historyjki.

„Binio Bill” dalece odbiegał od realistycznego stylu, charakterystycznego dla większości prac Wróblewskiego. Pozbawiony politycznych aluzji pomysł, osadzony w stosunkowo akceptowanej przez ówczesne władze konwencji westernu, zdawał się murowanym przebojem. Na przeszkodzie stanęła proza komunistycznej rzeczywistości. Najpierw jedno z wydawnictw odmówiło współpracy z powodu „ograniczonego przydziału papieru”. Druga próba, tym razem w magazynie „Relax”, zakończyła się niepowodzeniem najprawdopodobniej na skutek „politycznych nacisków” – ówczesna wierchuszka nie przestraszyła się dzielnego szeryfa, po prostu redakcja musiała odrzucić niektóre „błahe” historie, ażeby na ich miejsce dać bardziej zaangażowane treści. Dopiero w 1980 roku Binio Bill zaprowadził porządek w Rio Klawo. Pomogły w tym łamy „Świata Młodych”, gdzie Wróblewski ze swoim bohaterem zagościli na dobre.

Komiksy publikowane w odcinkach na tylnej stronie gazety czytała niewyobrażalna z dzisiejszego punktu widzenia rzesza odbiorców – świadczą o tym nakłady „Świata Młodych” rzędu od 400 do 500 tysięcy egzemplarzy, a o czymś takim, jak zwroty, nikt nie słyszał. Jeśli nie wyruszyło się do kiosku odpowiednio wcześnie, spóźnialskiego czekała wędrówka po dzielnicy, a czasem nawet po mieście, żeby zdobyć brakujący numer. Później wycinało się komiksowe plansze i wklejało do zeszytów bądź stosowało bardziej zmyślne chałupnicze metody introligatorskie, jak na przykład składanie plansz na pół i zszywanie ich wraz z własnoręcznie zaprojektowaną kartonową okładką w zeszyt formatem zbliżony do ksiąg „Tytusa, Romka i A’Tomka”. Tak czynił chociażby niżej podpisany. Szeryf z Rio Klawo cieszył się na tyle dużą przychylnością czytelników, że – jak rzadko które serie komiksowe – doczekał się powtórki druku w „Świecie Młodych”.

Jeśli przyjąć, że Kajko i Kokosz byli polską odpowiedzią na Asteriksa i Obeliksa, to Binio Bill miał szansę stać się polskim Lucky Lukiem. Niestety pierwszy samodzielny album z jego perypetiami ukazał się dopiero w 1990 roku. Wróblewski zdążył też przygotować plansze drugiego, ale nie doczekał jego publikacji. Zmarł w 1991 roku, a skromny zestaw historyjek o pierwszym Polaku na Dzikim Zachodzie na długie lata spoczął w archiwach spadkobierców. Do odkurzenia rewolwerów i osiodłania konia zapędziła szeryfa oficyna Kultura Gniewu. „Binio Bill – Rio Klawo” to już drugi album wydany na przestrzeni ostatnich dwóch lat. Zawiera trzy krótsze historie, w tym ową pierwszą, z którą Wróblewski przez pięć lat dobijał się do drzwi wydawców. Binio wyrusza również z misją w teren, aby pochwycić niejaką Jane Klamotę, a po powrocie na stare śmieci musi zmierzyć się z papą Bennetem i jego trojaczkami.

Choć Wróblewski mógł pomysły na niektóre rozwiązania czerpać od ojców Lucky Luke’a, Morrisa i Rene Goscinny’ego – np. odwołania do postaci historycznych (jak Calamity Jane czy bracia Dalton), albo niezwykle pomocny koń-towarzysz – to jednak nadał im swojego autorskiego stylu. Wprawdzie nie osiągnął nigdy szczytowych możliwości belgijsko-francuskiego duetu, ale też trzeba pamiętać, że nie zdążył rozwinąć skrzydeł. A to, co pozostało, broni się nie tylko jako nostalgiczna pocztówka sprzed lat, ale wciąż żywa i warta przybliżenia młodym pokoleniom seria. Przyjmą ją z zachwytem, jeśli tylko wskaże się im ją odpowiednio wcześnie… Zatem więc dbajmy o swoich klasyków.

Artur Maszota

Tematy: , , , , ,

Kategoria: recenzje