Życie, to lubię – wywiad z Wiesławem Kępińskim, podopiecznym Jarosława i Anny Iwaszkiewiczów
Miłośnik pięknych kobiet, dobrych trunków, bywalec warszawskiej kawiarni Literatka. Jako 14-latek cudem przeżył powstanie warszawskie. Miał być 61. ofiarą egzekucji przeprowadzonej 5 sierpnia 1944 roku przez hitlerowców na Woli. Udało mu się uciec. Po wojnie dał ogłoszenie do „Expressu Wieczornego”, poszukując rodziny zastępczej. Na jego prośbę odpowiedzieli Jarosław i Anna Iwaszkiewiczowie, którzy potem traktowali go jak syna. Przez większość zawodowego życia związany był z Telewizją Polską. Swoje wspomnienia z przedwojennej i okupowanej Warszawy opisał w wydanej w 2006 roku książce „Sześćdziesiąty pierwszy”. „Jeśli się żyje na kredyt 70 lat, tak jak ja, to jak nie cieszyć się z życia. (…) Tylko w duchu sobie pomyślę czasami: Panie Boże, jeszcze trochę tego kredytu. Jeszcze trochę!” – mówi Wiesław Kępiński.
Wspólnie z Ireną Jun, Stanisławem Brudnym oraz Zbigniewem Rymarzem Kępiński należy do Gangu Hendrika Groena, ludzi kultury po 80-tce, którzy identyfikują się z bohaterem książki „Małe eksperymenty ze szczęściem. Sekretny dziennik Hendrika Groena, lat 83 i 1/4” i przyłączyli się do kampanii promującej ten literacki fenomen z humorem i dystansem opowiadający o jasnych stronach i prozie życia 80-latków.
Dorota Kukieła: Jaka jest pana recepta na życie? Co jest w życiu najważniejsze?
Wiesław Kępiński: Bardzo trudne pytanie. Nie ma recepty na życie. Życie daje człowiekowi możliwości – rozwoju albo nierozwoju, błądzenia albo działania. Ja nie miałem recepty na to, żeby z sutereny nagle znaleźć się w pałacu. Ale mogę powiedzieć, że dla mnie kluczem do dobrego życia okazało się radosne podejście do niego. Bo jeśli się żyje na kredyt 70 lat, jak ja, to jak nie cieszyć się z tego życia. Każdy dzień jest dla mnie prezentem. Recepta – ciesz się chwilą, carpe diem! I ja to robię!
Co sprawia, że w wieku 80 lat cały czas ma pan w sobie siłę i entuzjazm?
Entuzjazm mieć najłatwiej. Gorzej jest ze zdrowiem, ponieważ na to nie ma się wpływu. Ale receptą, tak jak powiedziałem, jest radosne podejście do życia, do każdego momentu. Tak jak dzisiaj: słonko zaświeciło i już jest dobrze.
Co kocha pan najbardziej w życiu?
Życie! To jedyne, co mogę powiedzieć. Jest takie powiedzenie: „życie, to lubię”.
Jakich ludzi pan ceni? Co jest najcenniejszego w przyjaźni?
Najważniejsze, najlepsze nauki dają rodzice. Albo biologiczni, albo społeczni. Przyjaźń objawia się bardzo rzadko. I nie mówię tu o przelotnych znajomościach, które nie mają znaczenia, ale o prawdziwej przyjaźni. Po latach zadzwonił mój niby-przyjaciel. Przyjaźniliśmy się, bywaliśmy u siebie, potem kontakt się urwał, nie wiadomo dlaczego. Ucieszyłem się, że się odezwał. Sądziłem, że chce odnowić naszą znajomość. Ale parę słów padło i nic. Po dwóch tygodniach nie wytrzymałem i zadzwoniłem do niego. I mówię: „słuchaj, ucieszyłem się, że zadzwoniłeś, ale teraz stwierdzam, że zrobiłeś to tylko dlatego, aby sprawdzić czy ja jeszcze żyję”. Na tym się skończyło. I to jest przyjaźń? To jest znajomość. Przyjaźń to wielka rzecz – ja ją bardzo cenię, chociaż mało jej w życiu doznałem. Ważną osobą była moja siostra, która mi kiedyś zastępowała matkę. Mawiano o niej, że ostatnią koszulę by oddała biednemu. Czyli odpowiadając krótko: cenię ludzi za prawdomówność, szczerość, oddanie, troskę. Za to, że każdego złego dnia przyjaciel jest na podorędziu.
Z pana wspomnień dobrze znamy historię ocalenia z egzekucji w czasie drugiej wojny światowej. Wiemy, że potem trafił pan na Stawisko do Iwaszkiewiczów. Może nam pan przybliżyć tę historię?
Wszystko za sprawą „Expressu Wieczornego” i dziennikarki Karoliny Beylin. Do jej rubryki „Przyjaciel” trafił mój odręcznie napisany list z prośbą o zaopiekowanie się mną. To był rok 1947 , mieszkałem w spalonej kawalerce mojej kochanej siostry Heni, która nie dawała rady finansowo. Po stracie rodziny wspierała mnie najlepiej jak mogła. Jarosław Iwaszkiewicz też ją bardzo polubił. Nawet kiedy mieszkałem w Stawisku, cały czas miała mnie na oku. Prawdopodobnie, gdyby w „Expressie Wieczornym” nie ukazywały się felietony Wiecha, Jarosław nie przeczytałby mojego ogłoszenia i trafiłbym na przykład do rodziny nauczycielskiej w Sieradzu.
Jaka rolę Jarosław Iwaszkiewicz odegrał w pana życiu?
Naszą relację lepiej od moich słów prezentują listy, jakie pisaliśmy do siebie, kiedy byłem w wojsku. Książkę przewrotnie nazwano „Męczymy się obaj”. To korespondencja pomiędzy synem a ojcem. Jarosław męczył się w Stawisku, ja – w wojsku (śmiech). Jarosław miał znakomite podejście pedagogiczne, wiele cierpliwości dla zbuntowanego chłopaka, któremu były w głowie five o’clocki, dziewczyny… Nie krzyczał, nie miał pretensji… Byłem dla niego synem, którego nigdy nie miał.
A jak wyglądało pana późniejsze życie? Czym pan się zajmował zawodowo?
Należę do osób bardzo niecierpliwych. Jak mnie praca wkurzyła, to natychmiast się zwalniałem, myśląc „co będzie, to będzie!”. Po wojnie pracowałem w Fabryce im. Róży Luksemburg, potem w objazdowym teatrze lalkowym. Był okres, kiedy trochę malowałem – na Stawisku wiszą moje dwa obrazy olejne, jakieś moje widoczki sprzedały się na aukcjach w Ameryce i Niemczech. Najdłużej, bo 40 lat, pracowałem w Telewizji Polskiej w dziale dekoracji. Byłem rzemieślnikiem. Nigdy nie zgrywałem z siebie Bóg wie kogo.
Jest pan też pisarzem.
Pisarz – tak już w wojsku koledzy do mnie mówili, bo jak tylko była przerwa, to pisałem listy do Iwaszkiewicza. W sumie 250 przez niecałe dwa lata. Nasza korespondencja to podobno ewenement. Okresu spędzonego przeze mnie w wojsku nie ma w dziennikach Jarosława, ponieważ on opisywanie mi wszystkiego, co się dzieję na Stawisku, w Warszawie, w polityce czy gospodarce, traktował jako swój dziennik. Fachowcy to odkryli, nie ja.
Jak dzisiejszym dwudziesto-, trzydziestolatkom radziłby pan obierać życiowe cele?
Starać się nie nudzić. Ja co rusz znajduję bodziec, który mnie trzyma przy życiu. Właśnie złożyłem maszynopis następnej książki. Wydadzą, nie wydadzą, Ministerstwo Kultury da pieniądze czy nie – mnie wszystko jedno. Najważniejsze, że napisałem.
Gdyby mógł pan zmienić swoje życie i być kimś innym, co by pan wybrał?
Marzeń to ja miałem sporo, ale wszystkie utopijne. Nawet już nie pamiętam, kim chciałem być. Ktoś mi wtedy powiedział: „Nie udawaj. Spodoba ci się aktor z filmu? Chciałbyś powtarzać jego życie i to, co on robi? Nie! Bądź sobą!” Posłuchałem tej rady. Dziś mogę z ręką na sercu powiedzieć, że jestem sobą.
Recepta na idealny dzień?
Myśleć o innych! Mam to we krwi. Pomagam staruszce przejść przez jezdnię. A jak ma jakieś torby, to przenoszę je na drugą stronę. Robię to dla niej, ale też dla siebie, żeby pokazać, na co mnie stać.
Nigdy nie zapomnę…
Mojej pierwszej miłości licealnej. Była piękna! Ona się kochała we mnie i ja się w niej kochałem. Już jako dorosła powiedziała: „Wiesiu, dlaczego my żeśmy się nie pobrali?”. Zginęła, jadąc samochodem. Tego nigdy nie zapomnę. I melodia, która kojarzy mi się z tamtym czasem i tamtym uczuciem cały czas dla mnie wiele znaczy. Dużo jest takich momentów, które warto byłoby zapamiętać. Ale też niepotrzebnie człowiek nosi niektóre z nich ze sobą. To bardzo przeszkadza.
Gdy miałem 20 lat…
To nie wiedziałem, że mam dwadzieścia lat. Nie brałem wieku pod uwagę. Byłem młody! Liczyły się five o’clocki, dziewczyny, koleżanki – najładniejsze w klasie. Marzenia? Gdybym zaczął mówić o marzeniach, to bym trochę popełnił faux pas w stosunku do tego, co mnie już dobrego spotkało w życiu. Mało ci jeszcze? Z sutereny wylądowałeś w pałacu? Ubierasz się jak najlepszy bikiniarz i jeszcze ci mało? Marzenia miałem raczej przyziemne: żeby było za co kupić jedzenie, dorobić coś na boku. Ale ani krzty pretensji do tego, że ominęło mnie to albo tamto – nie mam. Jak ktoś powiedział: „Panie Wiesławie, pan się co i rusz ociera o cuda”. No więc czego ja mogę jeszcze wymagać? Tylko w duchu sobie pomyślę czasami: „Panie Boże, jeszcze trochę tego kredytu. Jeszcze trochę!”.
***
„Małe eksperymenty ze szczęściem. Sekretny dziennik Hendrika Groena, lat 83 i 1/4” to międzynarodowy fenomen literacki. Książka opublikowana w Holandii w czerwcu 2014 roku przez 30 tygodni utrzymywała się na szczytach list bestsellerów i sprzedała w nakładzie 100 tysięcy egzemplarzy. Od tamtej pory prawa do publikacji kupili już wydawcy z 30 krajów. Mimo międzynarodowego sukcesu autor dziennika nigdy nie pokazał się publicznie. Znamy go jedynie z kart książki. To 83-letni mieszkaniec amsterdamskiego domu spokojnej starości. W krótkich, błyskotliwych wpisach komentuje rok ze swojego życia. Już na wstępie zaznacza, że chociaż jest osobą znaną z dobrego wychowania, na stronach dziennika wcale nie zamierza być poprawny. Właśnie tu nareszcie pokaże swoje prawdziwe oblicze! I słowa dotrzymuje. Nie ma dla niego tematów tabu, pisze bez cenzury, szczerze i otwarcie. O sobie i współmieszkańcach. O codzienności staruszków – jedzeniu, rozrywkach, najmodniejszych wózkach inwalidzkich, wizytach u wypalonego zawodowo protetyka. O sprawach poważnych – niedołężności, eutanazji, śmierci, samotności. I o miłości, którą przeżywa o pięćdziesiąt lat za późno.
Holenderscy dziennikarze przeprowadzili śledztwo, próbując odkryć, kto tak naprawdę jest autorem błyskotliwego dziennika. Prawdziwy mieszkaniec domu starców? A może ktoś znacznie młodszy? Sam Hendrik Groen mówi o swojej książce tylko tyle: „ani jedno zdanie nie jest kłamstwem, chociaż nie każde słowo jest prawdziwe”. W Polsce książka ukazuje się nakładem Wydawnictwa Albatros.
Rozmawiała: Dorota Kukieła
fot. Szymon Kobusiński
Kategoria: wywiady