Zbliżanie się do Warszawy jest zbliżaniem się do naszej tożsamości – rozmowa z Joanną Papuzińską, laureatką 17. Nagrody Literackiej Warszawy w kategorii „warszawska twórczyni”
Na książkach Joanny Papuzińskiej wychowały się całe pokolenia, a jej dorobek to przeszło pięćdziesiąt tytułów – głównie baśni i zbiorów wierszy dla dzieci. Trudno o postać bardziej zasłużoną dla literatury dziecięcej w Polsce, a przy tym niezmiernie ważną dla jej rodzinnego miasta. W tym roku uhonorowano ją Nagrodą Literacką m.st. Warszawy. Laur w kategorii „warszawska twórczyni” powędrował we właściwe ręce.
Sebastian Rerak: Można chyba powiedzieć, że wczesne dzieciństwo upłynęło pani w cieniu Warszawy podnoszonej z gruzów?
Joanna Papuzińska: Urodziłam się w Warszawie w 1939 roku. Cztery lata później, kiedy aresztowano i rozstrzelano moją matkę, zamieszkałam z babcią w Aninie. Powstanie przeżyłam na przedmieściach i kiedy jesienią 1945 roku wróciłam do miasta, zastałam Warszawę zniszczoną i zdemolowaną, w pewnym sensie pokonaną. Całą tę odbudowę odbierałam po prostu jako rzeczywistość, z jaką się spotykam. Moją pierwszą obserwacją było to, jak ludzie szybko coś organizowali – przystosowywali do życia na wpół zburzone mieszkania, zamiast autobusów jeździły ciężarówki itd. Pamiętam też, że koło mojego domu znajdował się mały powstańczy cmentarz. Kładłyśmy na nim kwiatki, zanim nie został ekshumowany.
Jest takie wyjątkowe archiwalne zdjęcie przedstawiające sklep oferujący książki i nuty, urządzony w zrujnowanym budynku.
Tak, a te książki nierzadko były dosłownie wygrzebane spomiędzy gruzów.
Życie kulturalne też rozkwitło szybko na nowo?
Bardzo szybko. Przykładowo na ul. Marszałkowskiej powstał teatrzyk, do którego chodziłam. Niedługo potem został jednak zburzony pod budowę Marszałkowskiej Dzielnicy Mieszkaniowej. Cała parterowa zabudowa zniknęła ku naszemu oburzeniu, bo przy okazji pocięto wszystkie ulice, które znałyśmy, w rodzaju Koszykowej i Pięknej.
Do tematyki warszawskiej jeszcze wrócimy, ale teraz chciałbym zapytać o pani pierwsze doświadczenia z literaturą dziecięcą.
Wszystko zaczęło się od zajęć zarobkowych. Pisałam wierszyki dla tygodnika „Świerszczyk”, które stanowiły podpisy do ilustracji na okładkach. Ktoś coś rysował, a do mnie należało opatrzenie tego dwu- lub czterowierszem. Później zaczęłam tworzyć dłuższe formy, a w 1967 roku ukazała się moja pierwsza książka z wierszami dla młodszych dzieci.
Zapytam wprost: dlaczego właśnie pisanie dla dzieci?
Zanim jeszcze nauczyłam się czytać i pisać, zetknęłam się z baśniami za sprawą przedwojennych wydań „Bajarza polskiego” Glińskiego i „Baśni” Andersena – te drugie z fascynującymi ilustracjami Edmunda Dulac. Tym, co zafascynowało w baśniach była granica pomiędzy prawdą a nadnaturalnością. Na przykład u Glińskiego pojawiał się tajemniczy staruszek, postać trochę na kształt Boga, który wprowadzał w świat cudowności. Z czasem zaczęłam studiować różne rozwiązania literackie związane z przechodzeniem w ten świat. Można powiedzieć, że świat baśni czytanych zaraził mnie chęcią pisania.
Po wojnie nie było to chyba najłatwiejsze? Stawiano raczej na twardy realizm i dydaktyzm.
Bezpośrednio po wojnie bywało różnie. W pewnym momencie baśnie znalazły się w ogniu krytyki po ataku na twórczość braci Grimm jako sprzyjającą hitleryzmowi. O tym jednak dowiedziałam się już jako osoba dorosła. Przypominam sobie jednak taką sytuację, do której doszło po tym, jak napisałam wiersz „Smutna Baba Jaga”. To była historyjka o staruszce, do której przychodzą dzieci – pomagają jej w ogrodzie, czyszczą grządki, sadzą kwiatki… Całość kończyła się zaś dystychem: „I wszyscy po pracy polecieli na łopatach na spacer”. To oburzyło redaktorów „Świerszczyka”. Usłyszałam, że trzeba pozbyć się tego zakończenia, bo „jak można dzieciom takie rzeczy mówić?”. Jakoś ich jednak przekonałam i wiersz ukazał się w niezmienionej formie.
Czy pani późniejsze studia okazały się przydatne dla poznawania potrzeb młodego czytelnika i istoty baśni w ogóle?
Zapewne tak, aczkolwiek w mojej świadomości było to trochę oddzielone od siebie. Dopóki studiowałam dziennikarstwo, wpajano mi raczej triki propagandowe. Dopiero z rozpoczęciem studiów doktoranckich na pedagogice i przyznaniem mi zajęć z literatury dziecięcej mogłam zająć się teorią baśni i ogólnej twórczości dla dzieci. Bywały okresy, kiedy szłam na urlop naukowy i wtedy mogłam skupić się na pisaniu. Szczególnie dobrym twórczo okresem okazała się dla mnie emerytura. Jestem bardzo wdzięczna wspaniałemu wydawnictwu Literatura, które zagarnęło mnie poniekąd przypadkiem, a z którym współpracuję do dziś. To ono naciskało na kolejne nowe teksty – aby poza wznowieniami publikować także moje nowe utwory. Bardzo zmobilizowało mnie w ten sposób do pisania.
Pani książki były szalenie popularne, niektóre z nich doczekały się statusu lektur szkolnych. Jak odbierali je najmłodsi?
Żywy kontakt z dziećmi zapewniały mi spotkania autorskie, których było kiedyś znacznie więcej niż obecnie. Można było porozmawiać, poznać opinie… Jedna z moich książek nosi nawet tytuł nadany przez dziecko. Na jednym ze spotkań przeczytałam kilka utworów z takiego kołysankowego tomiku i zapytałam, jak powinno się go nazwać. Pewna dziewczynka zgłosiła się z pomysłem „Śpiące wierszyki”. I tak zostało.
Wiele tych spotkań odbywało się w bibliotekach. Coraz częściej słychać krytyczne głosy na temat biblioteki – że jest przestarzałą instytucją, że nie spełnia już roli kulturotwórczej…
Kiedy byłam na stypendium w Japonii, zafascynowały mnie tamtejsze małe biblioteki tworzone przez miejscowe społeczności. Nie miały wielkiego zasięgu, ale tworzyły więź sąsiedzką opartą na książce. Po powrocie do Polski zetknęłam się z kolei z poglądem, którego nie podzielam, głoszącym, że wszystkim powinno zajmować się państwo. Wydaje mi się, że lokalne inicjatywy są bardzo ważne, bo umożliwiają zróżnicowanie bibliotek i dostosowanie ich do potrzeb ludzi mieszkających blisko siebie. Biblioteka ma przyszłość, choć jej forma będzie się zmieniać. Kiedyś była miejscem wyłącznie do czytania, a teraz staje się swoistą ludoteką – możliwe są w niej zabawy, dzieci mają większą swobodę ruchu… I to chyba też jest dobre.
Książki dziecięce często nie znoszą dobrze próby czasu. Pani utwory wciąż są wznawiane.
Tu ponownie należą się ukłony mojemu wydawcy. Literatura nadała tym książkom wysoką rangę. Gdybym trafiła na inne wydawnictwo, pewnie od dawna zajmowałbym się już czymś innym. Muszę w tym miejscu wspomnieć także nazwisko Maćka Szymanowicza, autora wspaniałych ilustracji do moich książek. Potrafi umieścić w nich zarówno napięcie, jak i kroplę humoru.
Co decyduje o ponadczasowości baśni?
Z pewnością talent autora, ale także pewne stałe elementy, które po prostu odtwarzają się na nowo. Przygotowałam kiedyś taki tom „Cudowna studzienka” z wyborem najwybitniejszych moim zdaniem autorów opracowujących baśnie.
A jednak dla niektórych pisarzy książka dziecięca jest jedynie dodatkiem do twórczości.
Ja nigdy nie miałam innych aspiracji. Dla dorosłych napisałam rzeczy raczej naukowe, takie jak „Zatopione królestwo” czy wydane niedawno „Życie z książką. Znaleziska w papierzyskach”, poświęcone dedykacjom i autografom w książkach.
Wróćmy jeszcze do Warszawy… W jej kontekście bardzo ważna jest „Asiunia”, książeczka oparta na pani przeżyciach, oswajająca młodego czytelnika z trudnym tematem powstania warszawskiego.
„Asiunia” ma swoje źródło w moich wspomnieniach zebranych w „Darowanych kreskach”. Muzeum Powstania Warszawskiego zwróciło się do mnie z pomysłem, aby na ich podstawie przygotować książeczki dla młodszych dzieci. Inicjatywa wyszła od pani Anny Sobowiec, która prowadzi tam dział dydaktyczny. Tak powstała nie tylko „Asiunia”, ale też „Mój tato szczęściarz” i „Krasnale i olbrzymy”. Szczerze mówiąc, kiedy się ukazały, nie byłam szczególnie usatysfakcjonowana, ale głosy czytelników i nauczycieli przekonały mnie, że było warto. Po latach widzę, że te książeczki żyją własnym życiem. Całkiem udanym.
Podczas gali wręczenia Nagrody Literackiej m.st. Warszawy przywołała pani słowa Janusza Korczaka…
„Warszawa jest moja i ja jestem jej”. To cytat z pamiętnika Korczaka pisanego w czasie wojny. Bardzo piękne słowa i niezwykle dla mnie ważne, bo wzajemne związki moje i miasta są ważną częścią mojej tożsamości.
Gdyby urodziła się pani i dorastała w innym mieście, pani twórczość miałaby inny charakter?
Na pewno byłyby różnice. Warszawa jest wyjątkowa, ma wyjątkową historię. Zbliżanie się do niej to zbliżanie się do naszej tożsamości w ogóle. Trudno mi sobie wyobrazić siebie w oderwaniu od tego miasta. Chociaż muszę też wspomnieć o całym Mazowszu jako takim, bo dużą część dzieciństwa spędziłam w Aninie, Nadarzynie i innych miejscowościach.
A zatem ta nagroda ma szczególny smak?
Dla mnie niewątpliwie tak!
Rozmawiał: Sebastian Rerak
fot. główna: Bartosz Mikulski
Materiał powstał we współpracy z Urzędem m.st. Warszawy.
Kategoria: wywiady