Zawsze byłem typem niepokornym – rozmowa ze Zbigniewem Kasprzakiem

9 lutego 2023

Zbigniew Kasprzak to jeden z niekwestionowanych filarów polskiego komiksu. W latach 80. rozjaśniał monochromatyczną rzeczywistość PRL-u, efektownie ilustrując historie science-fiction i historyczne freski, aby w kolejnej dekadzie przeprowadzić się do Belgii, gdzie zyskał uznanie jako współtwórca takich serii jak „Halloween Blues” czy cykl o Yansie. Część bogatego dorobku tego wszechstronnego rysownika przypomniała wydana niedawno antologia „Wielkie wyprawy”, a my postanowiliśmy porozmawiać z wciąż aktywnym (i zaskakującym) artystą.

Sebastian Rerak: „Wielkie wyprawy” to druga antologia komiksów pańskiego autorstwa wydana niedawno na polskim rynku. W odróżnieniu od „Bogów z gwiazdozbioru Aquariusa”, a więc kolekcji utworów fantastycznonaukowych, ta zbiera tytuły, które można określić jako historyczne. To celowy zamysł, aby wypuścić dwa wydawnictwa przedstawiające główne obszary pana zainteresowań?

Zbigniew Kasprzak: Tak, choć oczywiście był też i prozaiczny powód – gdyby zamieścić wszystko, co zrobiłem, w jednym tomie, to byłby on zbyt opasły. Niemniej istotnie najważniejsze były względy merytoryczne. W mojej radosnej twórczości komiksowej wyraźnie zaznaczyły się dwa nurty, co było oczywiście świadome, jako że fantastyka i historia od zawsze fascynowały mnie na równi. Niekiedy słyszałem nawet od czytelników opinie w rodzaju: „Panie Zbyszku, pan to nie może się zdecydować”. (śmiech) Obie te tendencje wynikały jednak ze swoistego eskapizmu. Przytłaczała mnie szara komunistyczna rzeczywistość minionej epoki, dlatego wybierałem tematy pozwalające na ucieczkę od niej. Te z kolei umożliwiały także zachowanie pewnej postawy – nie musiałem zmagać się z rzeczami niezgadzającymi się z moim światopoglądem. Unikałem tego, jak tylko mogłem.

Już w nowej rzeczywistości, po wydaniu komiksu „Podróżnicy”, przyznał pan, że zaangażował się pan w jego tworzenie m.in. ze względu na przesyt historiami science-fiction. Rozumiem, że zachowanie równowagi jest kluczowe?

I absolutnie dla mnie niezbędne. Nie wszyscy twórcy podzielają taki pogląd i decydują się realizować wyłącznie w fantastyce, ale mnie nigdy nie wystarczała tylko jedna droga. Faktycznie był taki moment w dziejach literatury, skądinąd absolutnie wyjątkowy, że science-fiction przetoczyło się walcem przez świat. Część autorów, w tym i ja, miało go aż w nadmiarze, dlatego uznałem, że jeszcze jeden kamyczek do ogródka niczego już nie zmieni. Tak też wróciłem do swoich młodzieńczych zainteresowań historią. Wprawdzie ukształtowali mnie pisarze tacy jak Stanisław Lem i zawsze wracałem do fantastyki, to jednak większość rzeczy, jakim się ostatnio poświęcałem, to historie na bazie historycznej, inspirowane faktami. Przynajmniej nie mam już dylematu ideologicznego i mogę wypowiadać się swobodnie. (śmiech)

No tak, kiedyś komiks próbowano wykorzystywać propagandowo, choć długo traktowany był jako obcy kulturowo element.

Oczywiście, i to jeszcze do niedawna! Dopiero w obecnej epoce przestano uważać komiks za jakiś pośledni produkt. Stało się to z dużym opóźnieniem, ale z ładną dynamiką, co dostrzegam na rynku wydawniczym i wśród młodych czytelników. Po latach niechęci ze strony wszelakich decydentów nastały szczęśliwe czasy dla komiksu w Polsce.

W latach 80., aby być akceptowanym, komiks musiał jednak spełniać funkcję dydaktyczną. Pamiętna seria o wielkich odkrywcach poniekąd wpisywała się w tę tendencję, ale za sprawą pana rysunków zaspokajała też potrzebę rozrywki. Historie Kolumba, Magellana i Cooka czytało się dla scen akcji, grozy itd.

Słuszna obserwacja! Scenariusze były takie, jakie mogły być, więc oczywiście musiały spełniać funkcję pedagogiczną i przekazywać coś, zamiast „ogłupiać młodzież”. Ta seria była rzetelna historycznie, ale też dawała mi możliwość ekspresji ze względu na życiorysy bohaterów. Szczęśliwie nie musiałem dotykać problematyki ich postaw, stojących nierzadko w sprzeczności z moim punktem widzenia. Pokazywałem zaś akcję, często zgoła awanturniczą, jako że owi wielcy odkrywcy byli poniekąd ludźmi z pogranicza moralności. Wchodzili w nowy świat, niosąc nie zawsze słuszne wartości. Jedyne, co mi w owej serii przeszkadzało, to fakt, że było tam tak wiele tekstu, dosłownie wyjadającego mi miejsce na rysunek. (śmiech) Uważam, że komiks działa najlepiej wtedy, kiedy pomiędzy oboma panuje równowaga.

Skądinąd posługiwał się pan wówczas bardzo rozpoznawalnym stylem, także jeśli chodzi o liternictwo. To pokłosie studiów na Akademii Sztuk Pięknych?

Niewątpliwie tak. Musiałem uczyć się liternictwa, wtedy pisało się zresztą odręcznie, więc czym skorupka za młodu nasiąknie… Czasem być może aż do przesady wchodziłem w stylizację liter, która dziś może już trącić starociem, ale w taki sposób poszukiwałem dodatkowych środków wyrazu. Uznałem, że mogę coś w ten sposób przekazać, podkreślić, wprowadzić w pewien nastrój. Z czasem zaniechałem jednak tych eksperymentów, zwłaszcza przy tematach niehistorycznych.

Zbigniew Kasprzak podczas pracy nad „wrysem” do jednego z albumów z serii „Yans” (fot. Egmont).

Nie mogę nie przywołać wydarzenia, które obrosło legendą, a więc pamiętnej polskiej wystawy na festiwalu komiksowym w Sierre. Bardzo wiele zmieniła ona w pana życiu, ale też ogólnie przedstawiła rodzimy komiks zachodnim odbiorcom.

Chociaż staram się nie używać wielkich słów, mogę z pełnym przekonaniem powiedzieć, że było to wydarzenie epokowe nie tylko dla wąskiej grupy twórców, ale i dla przyszłości polskiego komiksu. Zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę kontekst historyczny – to był rok 1988 i nadal znajdowaliśmy się za żelazną kurtyną, nawet jeśli już rdzewiejącą i dziurawiejącą. Komiks europejski rozwijał się wówczas szalenie dynamicznie, co promieniowało także w kierunku Polski. Już sam fakt, że naszą ekipę zaproszono na jeden z ważniejszych festiwali w Europie, był niesłychanie ożywczym powiewem zmian. Dziś ta impreza już się nie odbywa, ale w swoim czasie była konkurencją nawet dla festiwalu w Angoulême, goszczącą nawet 140 tysięcy odwiedzających. W czternastotysięcznym miasteczku!

Szwajcarzy odwiedzili nas wcześniej dwukrotnie, przyjechali do Warszawy i Krakowa. Postanowili, że Polska będzie gościem honorowym imprezy, a zarazem swoistym gospodarzem, ponieważ to my mieliśmy przedstawić swój dorobek publiczności. Wraz z naszą młodą ekipą do Sierre udało się także kilku starszych reprezentantów, m.in. profesor Jerzy Skarżyński oraz nestor rodzimej ilustracji Janusz Stanny. Z Paryża przyjechał ponadto Wojciech Siudmak z wystawą obrazów – chociaż nie zajmował się komiksem, to jego malarstwo fantastyczne wzmogło impact całej prezentacji. Ja miałem dodatkowy powód do satysfakcji, jako że wygrałem wewnętrzny konkurs na projekt plakatu wystawy. No i rzecz jasna dostałem od Grzegorza Rosińskiego propozycję przejęcia serii o Yansie. Impreza naprawdę się udała, a publiczność przekonała się, że we wschodniej Europie działa godny uwagi ruch komiksowy. Festiwal w Sierre był więc znaczący w wielu różnych wymiarach. Nawet teraz, gdy spotykamy się w umniejszonym już gronie autorów, wspominamy go jako coś, co naznaczyło nas wszystkich już na zawsze.

„Wielkie wyprawy” pozwalają przyjrzeć się różnym technikom i stylom, z jakich pan korzystał na przestrzeni lat. Pod tym względem bardzo ciekawie prezentuje się zwłaszcza „Spadająca gwiazda – Marilyn Monroe”.

Tak, bardzo specyficzny one shot wykonany techniką la couleur directe, czyli bezpośredniego malowania na planszy. Komiks o tematyce współczesnej, bo poświęcony ikonie kina. Dałem się uwieść pomysłowi na ten album m.in. dlatego, że wychowałem się na filmach z udziałem Marilyn Monroe. W czasach licealnych udawało mi się prześlizgnąć do kina, gdzie z wypiekami na twarzy oglądałem piękną kobietę w scenerii amerykańskiego snu. Ot, takie okienko na świat. (śmiech) A ponieważ na potrzeby serii „Halloween Blues” musiałem narysować postać Dany, będącej swoistą personifikacją ideału kobiety lat 50., mój belgijski wydawca uznał, że tylko ja mogę zilustrować komiks o MM. Podjąłem ryzyko, ponieważ byłem zaangażowany w „Halloween Blues” i nie miałem wiele czasu. Tym bardziej że uparłem się, by malować wszystko samodzielnie od A do Z, a wybierając wspomnianą technikę, ukręciłem bicz na własny kark, bo jest ona szczególnie czasochłonna. Album jednak powstał i został świetnie przyjęty. Wielkie wyzwanie zarówno pod względem technicznym, jak i czasowym, z którego wyniosłem dla siebie pewną wiedzę i doświadczenie.

Na końcu „Wielkich wypraw” można znaleźć kilka pańskich wypowiedzi, z których jedna jest szczególnie istotna. Ta, w której wspomina pan, że marzył o tym, aby z twórcy komiksu uczynić zawód. Udało się!

Mógłbym powiedzieć, że jest to moje wielkie zwycięstwo, ale przekroczyłem już wiek triumfalizmu. (śmiech) Zawsze byłem typem niepokornym, więc tym bardziej nie żałuję swojej decyzji. Dorastałem w czasach, gdy komiks był tępiony. Pamiętam, co musiałem przejść, nawet na ASP, gdy wydało się, że dotknęła mnie ta „choroba”. Postawiłem jednak na komiks i uparcie dążyłem do tego, aby zajmować się nim profesjonalnie. Po drodze przebyłem drogę pełną pagórków i dołów, ale tym większą miałem z tego satysfakcję. A kiedy przyjechałem do Belgii, trafiłem na późny renesans komiksu, a może wręcz jego barok. (śmiech) Z kogoś, kto z trudem przyznawał się do tworzenia komiksów, stałem się kimś, przed kim to zajęcie otwierało kolejne drzwi. Wykonywałem zawód będący marzeniem wielu miejscowych młodych ludzi. Wtedy dokładnie tak było, że dzieciaki deklarowały, że chcą być piłkarzami lub rysownikami.

Na koniec i ja muszę przyznać, że sięgałem po „Wielkie wyprawy” z wielkim sentymentem. Wiele z kadrów z pana komiksów odżyło na nowo przed moimi oczami.

Bardzo miło mi to słyszeć. Mogę chyba mówić także w imieniu swoich kolegów-komiksiarzy, kiedy przyznaję, że w tamtych czasach nie zdawaliśmy sobie sprawy z wpływu, jaki wywarliśmy na czytelników. Z prostego powodu – nie mieliśmy z nimi kontaktu. Przed wyjazdem na Zachód nie miałem pojęcia o istnieniu festiwali, o spotkaniach autorskich, na których podpisuje się komiksy. Kiedy po latach pobytu w Belgii przyjechałem do Warszawy na promocję Yansa, przeżyłem prawdziwy szok na widok kolejki w miejscowym Empiku. Spodziewałem się intymnego spotkania z udziałem trzech-czterech osób, a tymczasem spory tłum przyszedł po – jak to dziś zaczęto nazywać – „wrys” w albumie. (śmiech) Przy tej okazji usłyszałem też cudowne zwierzenia w rodzaju: „W czasach szkolnych byłem na bakier z książkami, dopóki nie wziąłem pańskiego komiksu do ręki. Wtedy polubiłem czytanie”. Wspaniale jest słyszeć takie głosy, bardzo szczere i spontaniczne. Tym bardziej że stanowią antytezę tego, co przez lata słyszeliśmy ze strony środowiska nauczycielskiego, najdłużej chyba opierającego się komiksowi. Dziś można to powiedzieć z całą pewnością, że pedagogowie się mylili i nie rozumieli tego medium. Nie gniewam się na nich, a raczej wspominam z rozrzewnieniem tę walkę o uznanie komiksu. Na Zachodzie dobrzy czytelnicy czytają zarówno książki, jak i komiksy. Jedno nie wypiera drugiego, a wręcz przeciwnie. Wreszcie i w Polsce biblioteki szkolne zaopatrzone są w komiksy, co bardzo mnie cieszy. Nie dlatego, że chciałbym wyprzeć literaturę swoimi bazgrołami, ale dlatego, że w końcu zrozumiano, że dwie formy mogą koegzystować.

Rozmawiał: Sebastian Rerak


Tematy: , , , , , , , , ,

Kategoria: wywiady