banner ad

Wojny wciąż wszczyna się z fikcyjnych powodów – rozmowa z Davidem Grannem o „Sprawie Wagera”

27 października 2024

Jeżeli literatura faktu ma swoje gwiazdy, to za jedną z nich bez cienia wątpliwości uznać można Davida Granna. Popularność książek Amerykanina, takich jak „Zaginione miasto Z” czy „Czas krwawego księżyca”, sprawiła, że upomniało się o nie nawet Hollywood. Jeszcze niedawno Grann, związany na co dzień z redakcją „The New Yorkera”, mógł świętować sukces adaptacji drugiego z tych tytułów, przeniesionego na wielki ekran przez samego Martina Scorsese. Teraz filmowej wersji ma doczekać się ostatnie póki co dzieło nowojorczyka, „Sprawa Wagera”. Ta – jak informuje podtytuł – „opowieść o katastrofie, buncie i morderstwie” rozgrywająca się na pokładzie XVIII-wiecznego brytyjskiego okrętu wojennego i w scenerii bezludnej wyspy na końcu świata, ukazała się latem w Polsce nakładem Wydawnictwa W.A.B. Oto co opowiedział nam o niej sam autor.

Sebastian Rerak: Czy jako dziecko czytał pan powieści przygodowe, zwłaszcza te z czasów „wielkich odkryć”?

David Grann: Owszem, chociaż wolałem historie z dreszczykiem albo książki detektywistyczne, zwłaszcza cykl o Sherlocku Holmesie. Nieco później odkryłem literaturę marynistyczną, zwłaszcza Conrada i Melville’a, a wraz z nią szczególny urok morza, jego przestworu i nieprzewidywalności. Skłamałbym jednak mówiąc, że świat, który opisałem w „Sprawie Wagera”, był mi dobrze znany. Wcześniej nie wiedziałem nic o osiemnastowiecznej marynarce, specyfice żeglugi i życiu na pokładzie. Ta tematyka była pociągająca, ale wymagała ode mnie – nomen omen – wypłynięcia na nieznane wody. Zacząłem od podstaw, tj. nauki żeglarskiego żargonu i lektury dokumentów. Musiałem poniekąd przyswoić sobie zupełnie nowy język.

Zwłaszcza że historia Wagera dosłownie domaga się opowiedzenia, bo jest w niej wszystko. Katastrofa, walka o przetrwanie, bunt… Można powiedzieć, że jest bardziej niesamowita od fikcji.

To prawda, zapiera dech w piersi na wielu poziomach. Wciąż powtarzam, że moją ambicją nie było napisanie książki o XVIII wieku. Chciałem opisać wyjątkową historię niezależnie od epoki, w której się wydarzyła. Traf chciał, że natrafiłem na dziennik Johna Byrona, jednego z oficerów na Wagerze i kiedy tylko zacząłem czytać, wiedziałem, że jestem na tropie czegoś niesamowitego. Tak jak pan powiedział, było w tym wszystko – podróż na drugi koniec świata, wielki sztorm, katastrofa, bunt, próba ludzkiej wytrzymałości… Historia wciągnęła mnie natychmiast i wkrótce potem rozpocząłem szeroko zakrojony research. Czytając skonfliktowane ze sobą relacje, zrozumiałem, że swoista „wojna prawd”, jaka rozgorzała na finiszu sprawy Wagera, stanowi parabolę dla naszych czasów. „Sprawa Wagera” jest więc połączeniem relacji z katastrofy i walki o przetrwanie z przypowieścią na temat tego, jak opowiadamy zdarzenia historyczne. Wszystko to wydarzyło się w bardzo konkretnym momencie dziejów, a jednak główne motywy wydają się ponadczasowe.

Przeżycia Johna Byrona stały się inspiracją dla jego wnuka, lorda George’a Byrona, ale na tym nie kończy się wpływ sprawy Wagera na literaturę i filozofię…

Istotnie, zarezonowała ona bardzo mocno. Zafascynowała chociażby Melville’a, Voltaire’a, Monteskiusza czy – z autorów bardziej nam współczesnych – Patricka O’Briana. Charles Darwin miał ze sobą książkę poświęconą Wagerowi podczas swojej słynnej podróży okrętem Beagle. Proszę jednak zwrócić uwagę na pewien szczególny fakt. Podczas podróży w stronę przylądka Horn Wager został pochłonięty przez sztorm, stracił maszt, a wśród załogi już wcześniej panowała epidemia szkorbutu. O czym myśleli wówczas marynarze? Aby dostać się na wyspę Robinsona Crusoe! To miejsce podsycało ich wyobraźnię, ponieważ nazwane zostało na cześć powieści, która z kolei powstała na kanwie prawdziwego przypadku żeglarza-rozbitka. Trudno o bardziej dobitny przykład wzajemnego przenikania fikcji z rzeczywistością.

Można by pomyśleć, że historia Wagera została już dokładnie opowiedziana. Dotarł pan jednak do dokumentów, które pozostawały zapomniane, o ile nie praktycznie nieodkryte.

Być może najbardziej niewiarygodnym aspektem tej historii jest przetrwanie marynarskich dzienników. Przemierzyły one pół świata, wytrwały w obliczu huraganów i bitew morskich, a dziś można je odnaleźć w archiwach. Są przechowywane w wielkich pudłach, pokryte kurzem i trochę wyblakłe, ale da się je odczytać. Dotarcie do bezpośredniej kroniki wydarzeń było moją prywatną Eureką. Wielu ludzi pyta, jak to w ogóle możliwe, że dzienniki zachowały się do naszych czasów. Odpowiadam wówczas, że cudem. (śmiech)

Niektórzy z członków załogi dokumentowali podróż nawet w skrajnych sytuacjach, na przykład w trakcie desperackiej próby powrotu do Anglii. Pisanie było dla nich czynnością zbawienną?

To jedno, drugi wymiar jest już bardziej pragmatyczny – po prostu zdawali sobie sprawę z tego, że jeśli wrócą, od tych dzienników może zależeć ich los. Gdyby inna wersja wydarzeń została uznana za prawdziwą, konsekwencją byłby sąd wojskowy i szubienica. Z jednej strony pisali więc, aby kurczowo trzymać się pewnej namiastki porządku i cywilizacji, z drugiej zaś – robili to z rosnącą świadomością, że walka o ocalenie nie zakończy się wraz z powrotem do Anglii.

No właśnie, swoistym post scriptum sprawy Wagera stał się proces członków jego załogi, który okazał się pożywką dla pęczniejącej wówczas prasy brukowej i rozsiewu czegoś, co dziś nazwalibyśmy „fake news”.

To bodaj najbardziej aktualny dziś aspekt całej historii. Część załogi miała stanąć przed sądem za to, co wydarzyło się podczas pobytu na bezludnej wyspie. To rozpętało wspomnianą już „wojnę prawd”, na czym skorzystali także sprytni hochsztaplerzy, którzy zajęli się podkolorowywaniem wspomnień żeglarzy. Badając to zagadnienie, zdałem sobie sprawę z tego, jak historia ulega przekształceniom – kto i dlaczego decyduje co z niej usunąć, co spłycić, co uwydatnić. Koniec końców o „właściwej” wersji zdarzeń i tak zadecydowały brytyjskie władze.

Nic dziwnego, katastrofa Wagera odcisnęła się skazą na triumfalistycznym obrazku imperium.

Zgadza się. Trwająca podówczas wojna z Hiszpanią okazała się katastrofą, a przypadek Wagera sypał sól na otwarte rany. Ukazywał on wszak oficerów imperium jako bez mała dzikusów, a nie dżentelmenów, co z kolei podkopywało fundamentalną przesłankę uzasadniającą brytyjskie podboje – argument niesienia cywilizacji. Dlatego interweniowały odgórne siły. Uznano, że najlepiej sprawę wyciszyć i zapomnieć o wszystkim.

Z pana książki można także wywnioskować, że zamorskie wyprawy, a co dopiero ekspedycje wojenne, były w tamtej epoce skrajnie kosztowne.

Zwłaszcza dla personelu, bo większość żeglarzy spotykała śmierć. Im większe straty wśród ludzi, tym większa była potrzeba rozniecania ferworu wojennego wśród opinii publicznej. A jednak nawet jeśli przekona się masy do wojny, to nadal nikt nie chce ponosić jej kosztów. Faktem jest, że marynarzy nierzadko siłą zmuszano do służby i pakowano na okręty. Także dzisiaj możemy dostrzec, że pretekst dla wielu konfliktów jest częściowo lub zupełnie fikcyjny, dlatego w ruch wprawia się wciąż te same mechanizmy napędzające jingoizm.

Praca nad książką nie ograniczyła się do przekopywania dokumentów, bo odwiedził pan nawet wyspę rozbitków, nazwaną imieniem ich statku.

Co zabawne, myśl o wyprawie na wyspę naszła mnie po dwóch latach spędzonych właśnie na pracy w archiwum. Dzienniki wspominały o panującym na niej mrozie, porywistych wiatrach, ciągłych deszczach i braku żywności. Uznałem, że muszę odwiedzić to miejsce, by w pełni zrozumieć, czego doświadczyli tam rozbitkowie. Znalazłem w Chile kapitana, który mógł zabrać mnie na Wager swoją łodzią. Notabene zanim wypłynęliśmy, cztery dni spędziłem uziemiony w porcie z powodu sztormu, co już daje pewne pojęcie o warunkach panujących w regionie. Potem przekonałem się, jak niebezpieczne są tamtejsze wody – na pokładzie łodzi mogłem wyłącznie siedzieć, bo pozycja stojąca groziła upadkiem i połamaniem kończyn. Nie dało się jeść, nie dało się spać – kilka godzin w jednej i tej samej pozycji. Na szczęście kapitan okazał się bardzo wprawnym żeglarzem i bezpiecznie dotarliśmy na miejsce. Od razu przejęła mnie nieprzyjazna aura wyspy. Poczucie osamotnienia, wiatr wiejący od oceanu z prędkością 30-50 kilometrów na godzinę i deszcz pogłębiający zimno. Mogłem zrozumieć, dlaczego ktoś kiedyś nazwał tę wyspę miejscem, w którym umiera dusza. A także czułem wdzięczność wobec losu, że mogę w każdej chwili wrócić na stały ląd. Bohaterowie mojej książki nie mieli tego luksusu.

David Grann w drodze na Wyspę Wagera.

Wysiłek wkładany w research, nie tylko studia nad materiałami źródłowymi, to skądinąd pana znak firmowy. Pana amerykański wydawca stwierdził nawet, że jest to objaw nerwicy będącej zarazem supermocą.

Cały dowcip polega na tym, że prawdziwy neurotyk nie zdaje sobie sprawy ze swojej nerwicy. (śmiech) Niemniej tak, moja obsesyjność i pragnienie szukania odpowiedzi na kolejne pytania mają niewątpliwie neurotyczny rys. Te skłonności popychają mnie do robienia rzeczy, których normalnie nie robię. Spójrzmy prawdzie w oczy, wiodę bardzo nudne życie – większość czasu spędzam w archiwach, przed komputerem lub czytając książki. Raz na jakiś czas coś jednak strzela mi do głowy i wyprawiam się w podróż do Amazonii lub na wyspę Wagera. Nie umiem wytłumaczyć tego inaczej niż właśnie nerwicą. Zwłaszcza że nie jestem fanem biwakowania i nie znoszę robaków.

„Sprawa Wagera” jest kolejną pana książką mającą doczekać się ekranizacji. Sukces kinowej adaptacji „Czasu krwawego księżyca” niewątpliwie zaostrzył apetyty na wielkie widowisko.

Miałem zaszczyt i możliwość pracować z Martinem Scorsese i Leonardem DiCaprio przy ekranizacji „Czasu krwawego księżyca”. Kiedy wyrazili zainteresowanie adaptacją „Sprawy Wagera”, nie namyślałem się długo. Wszystko jest teraz w ich rękach, a mnie pozostaje trzymać kciuki, że znów wykonają dobrą robotę. To niewątpliwie wymagający projekt, ale jego realizacją zajmuje się praktycznie ta sama ekipa, która przeniosła na ekran poprzednią książkę.

Niewątpliwie udowodnił pan, że książki non-fiction mogą być atrakcyjnym surowcem dla kina.

Bardzo lubię cytat z jednej z powieści o Sherlocku Holmesie. Chodzi o słowa, które Holmes wygłasza do Watsona, gdy przekonuje go, że jeśli zerkniemy pod dachy domów i nadstawimy ucha, usłyszymy więcej wyjątkowych opowieści, niż może nam zaoferować fikcja. Dokładnie tak zawsze uważałem. Kiedy tylko poświęci się dość uwagi otaczającej rzeczywistości, opowie nam ona najbardziej niezwykłe, wywrotowe i zaskakujące historie. W tym właśnie tkwi wielka siła literatury non-fiction.

Rozmawiał: Sebastian Rerak
fot. (1) Penguin Random House, (2) 60 Minutes


Tematy: , , , , , , , , , ,

Kategoria: wywiady