Wiwisekcja sensów, bogactwo rejestrów i form – wywiad z Jerzym Kozłowskim, tłumaczem powieści „Jak być jednym i drugim” Ali Smith
O tym, jakie wyzwania stawia proza Ali Smith, co język angielski skrywa, a co język polski nonszalancko odkrywa, o przenikaniu z zaświatów i przenikaniu do zaświatów oraz o dręczeniu sąsiadów piosenką Miley Cyrus rozmawiamy z Jerzy Kozłowskim, autorem przekładu wydanej niedawno przez W.A.B. powieści „Jak być jednym i drugim” szkockiej pisarki Ali Smith.
Jacek Adamiec: Chciałbym zacząć od tytułu. „Jak być jednym i drugim” to w oryginalne „How to be both”. „Both” to w tłumaczeniu na polski zarówno „oboje”, jak i „obie” czy „obaj”. Czyli już na tym etapie natrafiamy na pewne trudności. Szczególnie, gdy weźmiemy pod uwagę wymiar genderowy książki. Czy ustalenie polskiej wersji tytułu było dla pana wyzwaniem?
Jerzy Kozłowski: Tytuł rzeczywiście brzmi enigmatycznie, gdy nie zna się treści książki. Także okładka nie pomaga w rozwiązaniu zagadki, czym jest tytułowe „jedno i drugie”. Okładkowe zdjęcie sugeruje, że chodzi być może o łączenie przeciwności, odgrywanie w życiu różnych ról. Tymczasem w trakcie lektury okazuje się, jak bardzo pojemny jest ten tytuł. Tytułowe „both” nie ogranicza się bowiem tylko do kwestii osobowości czy płci. Autorka, zainspirowana techniką fresku, gdzie pod zewnętrzną warstwą często kryją się starsze szkice, bierze pod lupę ideę dwoistości i zestawia mnóstwo różnych dualizmów. Już sama struktura powieści jest tego odzwierciedleniem: książka ma dwie części, które można czytać w dowolnej kolejności. Tych par, związanych z czasem, sztuką, tożsamością, przeżywaniem żałoby jest tu wiele – odkrywanie ich to jedna z przyjemności lektury tej książki. Uważny czytelnik wychwyci też, że „Jak być jednym i drugim” to połączenie początkowych elementów ze spirali słów kończącej część Francesca, puzzli, które układają się w ten właśnie tytuł.
Powieść Ali Smith ukazała się w naszym kraju ponad dekadę po premierze zagranicznej. Oczywiście ma swój uniwersalny wymiar, ale zawiera też liczne komentarze dotyczące czasu, w którym była pisana. Często są one bardzo gorzkie. Choćby gdy mowa o zagrożeniach związanych z rozwojem mediów społecznościowych. Czy sądzi pan, że Smith trafnie przewidziała pewne groźne tendencje, które będą się nasilać? Myślę choćby o przemocy rówieśniczej w szkole George.
Tak, to zawsze jest znak rozpoznawczy Ali Smith, trzymanie ręki na pulsie współczesności i jednoczesne poruszanie kwestii uniwersalnych – jedno i drugie. Podejrzewam, że przemoc rówieśnicza nie jest niczym nowym, a już na pewno Ali Smith nie była tu pionierką w jej opisywaniu. Na pewno zaś jako jedna z pierwszych, bo powieść powstawała ponad dziesięć lat temu, zwróciła uwagę na niebezpieczeństwa związane z internetem, wykorzystaniem telefonów komórkowych w środowisku szkolnym. I znowu wraca motyw dwoistości – bo z jednej strony mamy nawiązanie do niebezpieczeństw, a z drugiej do niewątpliwych korzyści internetu i nowych możliwości, które stwarza. Jednym z tematów jest mało może znane zjawisko internetowego subvertisingu będącego satyryczną formą zagłuszania kulturowego, którą to działalność uprawiała matka głównej bohaterki.
Może to dobrze, że książka pojawia się u nas z pewnym opóźnieniem? Może warto było poczekać, aż dyskurs tożsamościowy w Polsce urośnie w siłę?
Na pewno pod pewnymi względami powieść szokowałaby bardziej dziesięć lat temu. W ostatnich latach ukazało się wiele książek, które przetarły tę ścieżkę, dlatego subtelny wątek lesbijski czy genderowa niejednoznaczność powieściowego Francesca dzisiaj nie będą już wzbudzać sensacji. I bardzo dobrze. Zresztą myślę, że pięć wydanych w Polsce wcześniej – choć napisanych później – powieści Ali Smith też przyczyniło się trochę do tego stanu rzeczy i oswojenia czytelników z „potworem gender”. Co ciekawe, niedawno ukazała się w Polsce znakomita powieść Macieja Hena „Segretario”, w której mamy podobny wątek dziewczyny przywdziewającej, tak jak Francesco i też w XV wieku, chłopięce przebranie, by uchylić zamknięte w tym czasie dla kobiet drzwi.
Powieść „Jak być jednym i drugim” dostępna jest w sprzedaży w dwóch wersjach. Można czytać ją w porządkach Oczy – Kamera i Kamera – Oczy. Którą kolejność pan preferuje?
Wydaje mi się, że rozpoczęcie lektury od części współczesnej (Kamera) jest czytelniczo bardziej przystępne. Ta część jest mniej eksperymentalna, dzieje się we współczesnym Cambridge i śledzimy historię nastolatki, która próbuje uporać się z żałobą po stracie matki. Drugą część (Oczy) rozpoczyna słowna spirala, która odzwierciedla przeniknięcie Francesca z zaświatów do naszego świata, i ten zabieg czytelniczo może być nie lada wyzwaniem, ale książki Ali Smith często takie już są – autorka lubi od razu wrzucić czytelnika na głęboką wodę, skonfrontować go z jakąś enigmą i dopiero po pewnym czasie odsłonić karty.
Jak pana zdaniem kolejność czytania warunkuje doświadczenie czytelnika?
Jako czytelnik miałem tylko jedną szansę przeczytać tę książkę po raz pierwszy, dlatego nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Ja poznałem ją w kolejności Kamera (Georgia) – Oczy (Francesco) i nigdy się nie dowiem, jak bym ją odebrał, czytając ją po raz pierwszy w odwrotnym porządku. Wspomniałem już o różnicach związanych z „progiem wejścia”, ale jestem przekonany, że obydwa doświadczenia czytelnicze są równie stymulujące i ciekawe.

Ali Smith (fot. National Centre for Writing)
Część Kamera pełna jest wyzwań dla tłumacza. Dla George, jej brata i H. gry językowe są nieodłącznym elementem komunikacji. Czy pamięta pan, co w związku z tym przysporzyło panu największych trudności?
Przede wszystkim jako ktoś, kto miał przywilej wcześniejszego przetłumaczenia pięciu innych książek Ali Smith, byłem już psychicznie przygotowany na to, że będę się musiał zmierzyć z nową porcją językowych łamigłówek. To jest zawsze wyzwanie, ale i frajda dla tłumacza, bo trzeba zmobilizować wszystkie swoje moce twórcze. Warto tu podkreślić, że w tych zmaganiach ogromnym wsparciem, nieocenionym, gdy trzeba rozstrzygnąć, czy jakiś pomysł się sprawdza czy nie, jest osoba redaktorska, a ja w pracy nad tym przekładem miałem przyjemność współpracować z Gabrielą Niemiec, jedną z najwspanialszych mistrzyń w swoim fachu. Dodatkowo w jednej ze scen ze współczesnej części książki dziewczyny układają nowy tekst do piosenki „Wrecking Ball” Miley Cyrus, włączając do niego jak najwięcej wiadomości o DNA, żeby w ten sposób przygotować się do klasówki. Oczywiście zależało mi na tym, żeby w polskiej wersji zawrzeć te wszystkie informacje, ale też żeby dało się polski tekst zaśpiewać do tejże melodii. Wymagało to wielu prób i modyfikacji, a także wielokrotnego odtworzenia piosenki. Moi sąsiedzi z pewnością znienawidzili Miley Cyrus i mogę sobie wyobrazić ich reakcję, gdy po raz kolejny dolatywały ich odgłosy moich niestety bardzo nieczystych śpiewów.
W wywiadzie dla naszego portalu sprzed czterech lat przyznał pan, że zdarzało się panu kontaktować ze Smith i innymi tłumaczami celem rozwiania pewnych wątpliwości podczas prac nad przekładem cyklu „Pory roku”. Czy tym razem również potrzebował pan pomocy?
Muszę znowu podkreślić, że Ali jest nadzwyczaj pomocna i ogromnie wyrozumiała dla tłumackiego trudu. Tym razem sprawa była poważna – w oryginalnej wersji dzięki właściwościom angielskiej gramatyki płeć Francesca jest właściwie ukryta. Jak wiadomo, formy angielskich czasowników i przymiotników nie podpowiadają, czy osoba mówiąca jest kobietą czy mężczyzną. Tymczasem w polszczyźnie w narracji prowadzonej w czasie przeszłym taki zabieg byłby niemożliwy, należało się zdecydować na rodzaj męski lub żeński – i tutaj Ali wyraziła zgodę na to, by używać form żeńskich, przyjmując, że Francesco del Cossa, renesansowy malarz, o którym wiemy niewiele, aczkolwiek w encyklopediach figuruje jako mężczyzna, urodził się jako dziewczynka, która dopiero później przybrała męskie imię i męską tożsamość.
Oczy wymagały od pana przeniknięcia do XV-wiecznej Ferrary i zbliżenia się do warunków życia w tamtych czasach. Wydaje mi się jednak, że jest pan szczególnie blisko związany ze strefą śródziemnomorską. To z pewnością pomaga w takich sytuacjach!
Tak się składa, że większość czasu spędzam ostatnio na Krecie, więc geograficznie rzeczywiście bliżej do Ferrary stąd niż z Warszawy, choć wyprawa do tego miasta, żeby obejrzeć słynne freski Francesca del Cossy, jest dopiero przede mną. Ale tu po raz kolejny tłumaczowi przychodzi w sukurs internet – można dokładnie obejrzeć wszystkie poziomy fresków z Palazzo Schifanoia i je powiększyć, a więc zapoznać się z nimi jeszcze dokładniej niż „na żywo”.

Jerzy Kozłowski (fot. archiwum prywatne)
O ile część, w której towarzyszymy George, napisana jest bardzo przejrzystą prozą, o tyle część „renesansowa” zaskakuje swoją formą: nieoczywistą perspektywą osoby mówiącej, fragmentarycznością i chaotycznością (oczywiście zamierzoną przez autorkę). Do tego dochodzą komplikacje związane z interpunkcją i układem tekstu. Czy zdarzało się panu pogubić w tej gęstej prozie?
To prawda, że praca nad tekstami Ali Smith wymaga najwyższego skupienia, ale też mój tryb pracy zakłada kilkakrotne sczytanie całego przekładu, jeśli więc początkowo coś nie wyszło, na późniejszych etapach można temu zaradzić. Rzeczywiście część, której narratorem jest Francesco, zwłaszcza początek i koniec, czyli w fazach przenikania bohatera między światami, charakteryzuje specyficzny styl. Język Francesca, gdy przechodzi, a właściwie wpada jako duch do naszego świata, początkowo wydaje się rwany, chaotyczny, nieuregulowany, ale z czasem stabilizuje się, normalizuje i krzepnie. Pod koniec tej części zachodzi proces odwrotny, Francesco oddala się w zaświaty, co znów znajduje odzwierciedlenie w języku. Mam nadzieję, że udało mi się oddać to językowe rozedrganie, stopniowe krzepnięcie na początku i rozproszenie na końcu.
Wiemy, że jest pan wielkim fanem twórczości Ali Smith i jeśli tylko byłaby taka możliwość, nagrodziłby ją Noblem. Gdyby jednak chciałby pan przekonać nowych czytelników do czytania tej pisarki, po jakie argumenty by pan sięgnął?
Przede wszystkim to autorka, która wypracowała swój własny niepowtarzalny styl. Marketingowcy mieliby problem ze swoim ulubionym hasłem reklamowym: „Ali Smith to nowa…”. Trudno też byłoby znaleźć autorkę, którą można by okrzyknąć „drugą Ali Smith”. To rzadkość w dzisiejszym literackim świecie, który karmi się wtórnościami. Czytelnicy, którzy cenią nie tylko fabułę, ale i stylistyczną kreatywność i inwencję, pokochają Ali Smith. W jej książkach język zawsze jest dodatkowym bohaterem. Ali Smith uwielbia zabawę językiem, grę słów, wiwisekcję sensów, bogactwo rejestrów i form. A chyba równie ważnym walorem jej prozy jest nowatorskość – chęć osiągania w formie powieściowej rzeczy nowych, nigdy wcześniej niewypróbowanych. Przy czym nie jest to eksperymentowanie dla samego eksperymentowania. Forma zawsze jest ściśle powiązana z treścią i nią podyktowana. Doskonale to widać w cyklu „Pory roku”. To autorka, która wie doskonale, „jak być jednym i drugim”. Połączyć wciągającą historię z niebanalną formą. Teraźniejszość z uniwersaliami. Tradycję i kulturowe bogactwo z nowatorstwem i eksperymentem.
Skoro zatem warto ją czytać, to od czego zacząć przygodę z jej twórczością?
Myślę, że „Jesień”, pierwsza część wspomnianej przed chwilą tetralogii „Pory roku”, to idealna pozycja na pierwszy kontakt z twórczością Ali Smith. Jest tu wszystko, co stanowi o jej niepowtarzalnym stylu, i jeśli dla kogoś ma to znaczenie, powieść znalazła się w swoim czasie w finale Nagrody Bookera. A gdy „Jesień” przypadnie do gustu, można od razu sięgnąć po kolejne części cyklu i przekonać się, że każda będzie miała inny charakter i formę, choć nie są pozbawione pewnych elementów wspólnych.
Nad czym pan teraz pracuje? Jakich książek w pańskim tłumaczeniu możemy wyglądać w najbliższym czasie?
Zacząłem właśnie pracę nad przekładem powieści, na którą czekaliśmy prawie 20 lat. Tyle czasu minęło od wydania nagrodzonego Bookerem „Brzemienia rzeczy utraconych” Kiran Desai. Tytuł roboczy brzmi „Samotność Sonii i Sunny’ego”. Nie mogę nic zdradzić, najwyżej to, że jest to klasa mistrzowska i że warto było czekać tak długo na nowe – pokaźne, bo liczące ponad 700 stron – dzieło autorki. Książkę wyda Wydawnictwo Literackie. A już jesienią nakładem Domu Wydawniczego Rebis ukaże się najnowsza powieść jednego z moich ulubionych pisarzy, Colma Tóibína, pod tytułem „Long Island”. Jest to sequel wydanego kilkanaście lat temu „Brooklynu” i recenzenci oszaleli z zachwytu na punkcie tej książki. Spodobała się nie tylko recenzentom, była też sensacją wydawniczą – w samej Irlandii sprzedało się więcej egzemplarzy niż „Intermezzo” Sally Rooney. Zapewniam, że jest na co czekać. A w kolejce do przetłumaczenia czeka już kilka innych książek, między innymi zapowiadające się arcyciekawie wspomnienia Siri Hustvedt o związku ze zmarłym niedawno Paulem Austerem. „Opowieści o duchach”, bo taki jest roboczy tytuł, opublikuje wydawnictwo Znak.
Przepytywał: Jacek Adamiec
fot. główna: archiwum Jerzego Kozłowskiego
Kategoria: wywiady