Więcej przekładów doczekali się tylko Szekspir i Agatha Christie – rozmowa z Anną Bańkowską, tłumaczką cyklu o Anne Shirley autorstwa Lucy Maud Montgomery

21 marca 2023

Kiedy przeszło rok temu Wydawnictwo Marginesy zainicjowało nowe wydanie ponadczasowego cyklu powieści o Anne Shirley, wokół przekładu rozpętała się prawdziwa burza. Już sam tytuł pierwszego tomu, „Anne z Zielonych Szczytów”, okazał się dla niektórych nieomal świętokradczy, mimo że tłumaczenie Anny Bańkowskiej jest dalece wierniejsze oryginałowi i realiom świata opisywanego przez Lucy Maud Montgomery niż – uchodzące zdaniem wielu za kanoniczne – pierwsze polskie wydanie „Ani z Zielonego Wzgórza” z roku 1911. O reakcjach na nową edycję, samej pracy tłumacza i twórczości słynnej kanadyjskiej pisarki mieliśmy sposobność porozmawiać z samą autorką „kontrowersyjnego” przekładu.

Sebastian Rerak: Od wydania pierwszej z książek upłynął rok, a niedawno ukazała się czwarta część cyklu. Czy emocje, które rozgorzały jeszcze przed premierą „Anne z Zielonych Szczytów”, zdążyły już opaść?

Anna Bańkowska: One opadły jakiś czas po publikacji. Cały ten hejt wyciszał się w miarę jak osoby, które wiedziały lepiej, co jest w pierwszej z książek, w końcu ją przeczytały. Teraz jednak obserwuję, że po wydaniu „Anne z Szumiących Wierzb” zaczyna podnosić się nowa fala wzburzenia. Znowu nie wszystkim chciało się sięgnąć do tekstu, aby znaleźć wyjaśnienie, dlaczego Szumiące Wierzby zastąpiły Szumiące Topole. Tłumaczyłam to we wstępie do książki, tłumaczyłam w różnych wywiadach, a mimo to wciąż na stronie wydawnictwa Marginesy i w różnych grupach tematycznych ktoś piekli się, że „tłumaczka chciała zaistnieć”. Tymczasem tytuł z Wierzbami już w Polsce pojawił się we wcześniejszych wydaniach. Jeśli jednak ktoś chce dołożyć tłumaczce, to zawsze znajdzie jakiś pretekst.

Niektórzy reagowali bardzo emocjonalnie, pisali o „zdeptaniu dzieciństwa”…

To w ogóle niepoważne głosy.

Pojawiały się jakiekolwiek merytoryczne zarzuty?

Było kilka uwag, które zostały uwzględnione w dodruku. Ja cały czas prowadzę rozmowy z moją wspaniałą konsultantką Bernadetą Milewski, bo bez niej mogłoby dojść do kilku wpadek. Cały czas pracujemy nad tym, by uniknąć błędów. Nie przypominam sobie jakichś większych pretensji, chociaż np. na portalu Lubimy Czytać zawsze znajdzie się ktoś, kto nawrzuca, że tłumaczenie jest toporne i pełne kalek językowych, aczkolwiek nie przytoczy żadnych przykładów. Natomiast osoby ze środowiska wygłaszają raczej pozytywne komentarze, z czego jestem bardzo zadowolona.

W Polsce cykl powieści o Anne cieszy się wyjątkowym statusem i skrajne reakcje na pani przekład są pewnym skutkiem ubocznym jego ponadczasowej popularności.

Z pewnością w Polsce jest on popularniejszy niż gdziekolwiek na świecie poza Kanadą. Nigdzie też nie powstało aż tyle jego przekładów. W niektórych krajach europejskich powieści Lucy Maud Montgomery przeszły właściwie bez echa.

Docierają do pani głosy młodych czytelników, nieobciążonych sentymentami?

Jak najbardziej! Miałam spotkanie w szkole w Kielcach, gdzie dzieci zapoznawały się z moim przekładem, ale docierają też opinie z innych stron. W pewnej szkole w województwie wielkopolskim jedna z nauczycielek wręcz doradzała rodzicom zakup nowego wydania, bo uznała, że będzie łatwiejsze w odbiorze dla uczniów. Podczas spotkania autorskiego w Gnieźnie spotkałam trzynastoletnią dziewczynkę z tej właśnie szkoły, która przyniosła nawet zeszyt z wypracowaniem na podstawie mojego tłumaczenia. Zdarzyło się też, że przyszła do mnie babcia z wnuczką. Wbrew temu, co można by oczekiwać, to wnuczka namówiła na lekturę mojego przekładu babcię, która kiedyś nie przebrnęła przez „Anię z Zielonego Wzgórza”. I babci spodobało się tak bardzo, że czyta kolejne tomy.

Taki odzew musi przeważać szalę z hejtem.

Ten hejt jest dla mnie tak abstrakcyjny, że nie mogę się nim w ogóle przejmować. Dla przykładu jest taka osoba, którą już rozpoznaję. Jako językoznawca dostrzegam pewne cechy języka i widzę, jak ten sam człowiek w różnych grupach pisze, że język mojego przekładu jest toporny. Na poparcie tezy zawsze przytacza jedno zdanie wyrwane z kontekstu, które po prostu mu się nie spodobało.

Cenię sobie zdanie osób mających rzeczywiste pojęcie, a opinie wielu naprawdę wybitnych krytyków są wyłącznie pozytywne. Jeszcze nigdy tylu miłych słów na swój temat nie wysłuchałam. A że ktoś tam napisze, że chciałam zaistnieć… Niech sobie pisze. Zaistniałam znacznie wcześniej i nigdy na afisz się nie pchałam. Zawsze odpowiadała mi służebna rola wobec literatury, bo przez wiele lat byłam redaktorką, a dopiero potem tłumaczką. W przyszłym roku minie sześćdziesiąt lat, odkąd działam w biznesie książkowym.

Gdzieś w tym całym zamieszaniu umyka refleksja nad zmieniającymi się standardami tłumaczenia. W czasach, gdy książki Lucy Maud Montgomery tłumaczyła Rozalia Bernsteinowa, w przekładzie nierzadko panowała spora dowolność.

Od tamtej pory zmieniły się przede wszystkim narzędzia tłumacza, z których najważniejszym jest internet. Pani Bernsteinowa tłumaczyła „Anię z Zielonego Wzgórza” na początku XX wieku. Nie miała dostępu do wielu źródeł, podczas gdy ja mogę napisać na Messengerze do swojej konsultantki. Zapytałam na przykład, czy pojazd, którym jeździł Matthew, jest dwukółką, i natychmiast dostałam zdjęcia, z których wynikało, że nie, bo miał cztery koła. Konsultowałam z nią także rozkład domu Zielone Szczyty – ile było pomieszczeń, czy rzeczywiście była facjatka itd. Teraz wszyscy już wiedzą, że Anne mieszkała w pokoju na piętrze, ale pierwsza tłumaczka miała prawo tego nie wiedzieć. Tym bardziej że nie kolacjonowano wówczas tak uważnie tekstu przekładu z oryginałem. Kiedy Bernsteinowa nie wiedziała, jak coś przetłumaczyć, to po prostu to pomijała.

Wiem też skądinąd, że wpływ na kształt tłumaczeń mają też często wydawcy. Mam to szczęście, że niczego mi nie narzucono – mogłam zastosować swoją koncepcję, a wydawnictwo Marginesy mnie tylko w tym wspierało.

Bernsteinowa niektóre imiona zastąpiła zupełnie odmiennymi…

A innych nie!

I tak z Davy’ego zrobił się Tadzio, co jest już pewnym nadużyciem.

Nie nazwałabym tak tego. Podobnie było z Rachel. Rachela, Dawid – te imiona uchodziły w ówczesnej Polsce za czysto żydowskie. Być może wydawca narzucił takie podejście Bernsteinowej, a może sama uznała, że będzie ono miało wpływ na sprzedaż.

W książkach dla młodych czytelników obowiązywała wtedy zasada wydawnicza, zgodnie z którą tłumaczono imiona. Dziś nikt już jej nie przestrzega, z wyjątkiem może książek dla naprawdę małych dzieci w wieku trzech-czterech lat. Tym bardziej należy więc podkreślić, że Montgomery pisała dla starszej młodzieży i zawsze to podkreślała. Jej wieloletni konflikt z wydawcą wynikał m.in. z faktu przyklejenia jej książkom etykietki literatury dziecięcej, a ten dział sprzedawał się gorzej niż książki dla młodych dorosłych.

To, że bohaterka jest nazywana Anią, może być zrozumiałe w pierwszym tomie cyklu, z trudem w drugim, ale już nie w kolejnych. Tłumaczę właśnie część szóstą, a w tej Anne ma 39 lat. Gdzie tu zatem Ania? Mogę jeszcze zaakceptować, że mąż zwraca się do niej zdrobnieniem, ale w narracji jest to nie do przyjęcia.

Od czasu pierwszego polskiego wydania świat zdążył się także skurczyć i odległe geograficznie miejsca nie są już tak egzotyczne.

Oczywiście! Kiedy pierwszy raz czytałam „Anię…” jako dziewięcioletnia dziewczynka, to Wyspa Księcia Edwarda była dla mnie jakąś abstrakcyjną krainą. W domu nie było wtedy u mnie radia, nie mówiąc o telewizorze, bo takiego urządzenia jeszcze nie produkowano. Miałam tylko atlas. Wiedziałam, że istnieje Kanada, ale ta wyspa jawiła mi się zgoła wymyślonym miejscem.

Lucy Maud Montgomery traktowano niekiedy jako poślednią pisarkę, autorkę sentymentalnych powieści dla dorastających dziewcząt. Pracując z jej tekstem, dostrzega pani rys artystki, a nie tylko rzemieślniczki?

To zależy, w którym tomie. Pierwsze dwa, które powstały zgodnie z jej autorską wizją, mają dużą wartość literacką. Została zresztą doceniona przez wybitnych twórców, bo jej książkami zachwycał się Mark Twain, a w dzisiejszych czasach Margaret Atwood. Po tym, jak ukazała się pierwsza z powieści, Kanadę odwiedzał premier Wielkiej Brytanii i specjalnie zażyczył sobie spotkania z Montgomery, bo tak zachwycił się jej pisarstwem. Bądź co bądź, mężczyzna.

Prywatnie zresztą też uważam, że cykl o Anne jest skierowany do dziewcząt, i z wielkim zdumieniem odkrywam, jak wielu ma męskich czytelników. Powiedziałabym nawet, że należą do tych najbardziej wojowniczych w swoim przywiązaniu do pierwszego przekładu.

Z pewnością Montgomery była bardzo oczytana i pani tłumaczenie to podkreśla. Wyłowiła pani masę nawiązań do literatury epoki i wcześniejszej.

Tak, jest ich mnóstwo, a ich wytropienie stanowiło bodaj największą z trudności. Autorka w ogóle bowiem nie oznaczała tych aluzji literackich. Przypuszczam, że m.in. dlatego, że po prostu myślała owymi cytatami. Była bardzo gorliwą czytelniczką i znała literaturę angielską, nie tylko tę najpopularniejszą. Słynęła ze znajomości wierszy na pamięć. Znana jest anegdota, jak pod koniec jej życia, jeden z synów chciał sprawić matce przyjemność i zadeklamował poemat „Pani jeziora” Waltera Scotta. Kiedy w pewnym momencie się zaciął, Montgomery natychmiast mu podpowiedziała kłopotliwy fragment.

Niewątpliwie jeszcze za życia stała się prawdziwą instytucją kanadyjskiej literatury.

Bardzo liczono się z jej opinią. Oprócz tego, że tworzyła, działała też w środowisku literackim. W ostatniej dekadzie życia postanowiła nawet przeredagować dzienniki, które prowadziła, bo zorientowała się, że mogą zostać opublikowane po jej śmierci. Wszystkie te zabiegi wykryła jej bardzo wnikliwa biografka Mary Henley Rubio, której książka o Montgomery jest o wiele bardziej miarodajna niż owe dzienniki. Ta biografia miała ukazać się w Polsce w grudniu zeszłego roku, potem zapowiadano, że w marcu, a teraz już w ogóle nie wiadomo kiedy. Wszyscy miłośnicy Montgomery dosłownie przebierają nogami, aby wreszcie dostać to dzieło do rąk. Nie rozumiem więc postawy wydawcy, który wciąż odkłada premierę książki, choć ta jest od dawna gotowa.

Tuż przed premierą pani przekładu wydawnictwo Wilga wypuściło „Anię z Zielonego Wzgórza” w innym tłumaczeniu, także anonsowanym jako uwspółcześnione.

Wydawcy wciąż chcą nowych przekładów. Dlaczego? To już ich tajemnice. Moim zdaniem, i nie tylko moim, jeśli nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi zwykle o pieniądze. Prawdopodobnie autorka tłumaczenia Wilgi, Maria Borzobohata-Sawicka, podpisała umowę, która nie pozwalała jej udostępniać tekstu wydawcom przed upływem określonego czasu. Marginesy tymczasem chciały mieć swój przekład. Kiedy otrzymałam od nich propozycję, wiedziałam o przekładzie Sawickiej i trochę się zdziwiłam. Uznałam jednak, że nadarza się okazja do przedstawienia mojej koncepcji, a gdy wydawnictwo się na to zgodziło, z przyjemnością zabrałam się do pracy.

Uważam, że danie takiego wyboru jest potrzebne, bo od lat istniało grono czytelników domagających się przekładu wiernego oryginałowi. Upominał się o to profesor Piotr Oczko i całe tematyczne forum „Gazety Wyborczej”, w którym uczestniczyłam jeszcze przed powstaniem Facebooka. Na tymże forum rozgorzała swego czasu dyskusja nad przekładem Pawła Beręsewicza, który zbliżył się do oryginału, np. jeśli chodzi o realia i niektóre imiona, a jednak nie odważył się przywrócić imion głównym bohaterom.

W tej chwili Montgomery jest jedną z nielicznych pisarek anglojęzycznych, która w polskich księgarniach ma cały szereg tłumaczeń do wyboru. Więcej mają chyba tylko Szekspir i Agatha Christie. Stare przekłady są wznawiane, także na fali dyskusji wokół mojej wersji, ta zaś cieszy się dużym powodzeniem. Wbrew insynuacjom, że nikt tego nie kupi, pierwszy tom sprzedał się w rekordowej liczbie egzemplarzy.

A jak przedstawia się plan wydawniczy kolejnych części?

„Wymarzony dom Anne” jest już gotowy. Został oddany do druku i ma ukazać się w czerwcu. Szósta część pojawi się na jesieni, bo taki jest zamysł wydawcy – trzy tomy w ciągu roku. Tym samym na jesieni znów rozpęta się burza, bo tytuł ponownie nie spodoba się wielu ludziom. Nie będzie bowiem Złotego Brzegu – dom Anne nazywa się teraz inaczej. Na spotkaniach w realu już ten tytuł zdradziłam, ale panu tego nie powiem, bo mam jeszcze czas na kolejną awanturę. (śmiech)

Rozmawiał: Sebastian Rerak
fot. Wydawnictwo Marginesy, Library and Archives Canada


Tematy: , , , , , , , , , ,

Kategoria: wywiady