banner ad

W poezji jestem autostopowiczką – rozmowa z Antoniną Tosiek, laureatką 18. Nagrody Literackiej m.st. Warszawy za tom poezji „żertwy”

21 października 2025

Chociaż – jak sama przyznaje – poezję pisze rzadko, a wiersze jej się „przydarzają”, jej „żertwy” (wyd. Biuro Literackie) stały się bodaj najgłośniejszą książką poetycką ostatnich kilkunastu miesięcy. Z Antoniną Tosiek rozmawialiśmy po tym, jak odebrała Nagrodę Literacką m.st. Warszawy, ale też po premierze eseju „Przepraszam za brzydkie pismo. Pamiętniki wiejskich kobiet” (wyd. Czarne), będącego ukoronowaniem kilku lat pracy badawczej nad ludowym pamiętnikarstwem. Mieliśmy więc o czym rozmawiać…

Sebastian Rerak: Cofnijmy się w czasie do pewnego wydarzenia sprzed czterech lat. Kiedy odkryłaś awarię dysku twardego w komputerze, miałaś poczucie, że to strata nie do powetowania?

Antonina Tosiek: Oj, jak najbardziej. Byłam w rozpaczy, w środku nocy próbowałam ratować sytuację, instalując program do odzyskiwania danych, ale następnego dnia w specjalistycznym punkcie usłyszałam, że nie da się nic z tym zrobić. Straciłam kilkadziesiąt plików, w tym pierwszą wersję „żertw”. Musiałam przejść szkatułkową żałobę, jedną po stracie, a drugą po książce, która opowiadała o tym, co dzieje się przed stratą. Dopiero po ponad roku zdecydowałam się napisać ją raz jeszcze, od początku.

Czy jej koncepcja zdążyła się znacząco zmienić?

To dwie zupełnie inne książki. Myślę, że ostatecznie nie zdecydowałabym się na publikacje pierwszej wersji „żertw”. Prawdopodobnie nabrałabym do nich dystansu i zweryfikowała język, obrazowanie, atmosferę. Pierwotna wersja była bardziej intuicyjna, konfesyjna, o takim rodzaju intensywności, która niekoniecznie interesuje mnie w poezji. Na pewno nie w poezji, którą sama piszę. W drugim podejściu poczułam się swobodniej z frazą, pozwoliłam sobie poeksperymentować, wybrałam inne narzędzia. O ile „storytelling” miał bardzo określoną konstrukcję, czerpał z rozgadania i teatralności, a przy tym był rytmiczny, niemal piosenkowy; tak „żertwy” są zdecydowanie bardziej zdyscyplinowane. Więcej w nich ciszy, dużo mniej słów. Zależało mi na wytwarzaniu wrażenia napięcia i kondensacji.

Żertwy to ofiary, zresztą w dość ekstremalnej formie, bo ofiary z ludzi i zwierząt. Czy tym tomikiem w jakiś sposób składasz ofiarę z lęków, o których piszesz? Czy może jest to właśnie ofiara a conto oswojenia tych lęków?

To ciekawe, że zadajesz pytanie z tej perspektywy, ponieważ „żertwy” miały dla mnie poniekąd podwójną wymowę. Jest to także złożenie ofiary drugą książką. Zadebiutować – to wcale nie jest takie trudne, gorzej wyjść z kolejnym tytułem i unieść oczekiwania – także własne – oraz wszystkie wewnętrzne niepewności. Czy na pewno mam do powiedzenia coś istotnego dla kogokolwiek poza mną samą? Jest więc w tym tytule pewna przewrotność. Oto ofiara ze mnie – z tego, co miało zostać ze mnie po „storytellingu”. Najbardziej jednak interesowało mnie to, że żertwa w języku starosłowiańskim oznacza ofiarę całopalną. To wiążę się także z metaforą ognia. Sam fakt, że coś się pali, że może zagasać lub na nowo wybuchać żywym ogniem… Starałam się to różnicować w rytmie i intensywności tekstu. Poza tym żertwa jest po prostu koncepcją bardzo nieoczywistą. Nie jest tylko poświęceniem i krzywdą – składa się ją także ku obłaskawieniu. Zazwyczaj jest się zarówno żercą/żerczynią, jak i żertwą, chociaż rzadko zdajemy sobie z tego sprawę.

Co masz na myśli, mówiąc o tym, co „zostało z ciebie po 'storytellingu'”? Brzmi to tak, jakby debiut był bardzo wyczerpującym wysiłkiem emocjonalnym.

„storytelling” jest specyficznym projektem, od początku był mocno sprzęgnięty z działalnością naukową i eseistyczną. Miałam już trochę dość nieustannego redukowania mojej twórczości do tematyki wiejskiej. Że ta chłopskość, postchłopskość, nurt ludowy są ze mną tak ściśle kojarzone. Oczywiście zrobiłam to sobie sama. Ba, pracując naukowo, robię to każdego dnia! Chciałam się trochę od tego zdystansować, wyrwać oczywistym kategoriom. Chociaż po publikacji „żertw” parokrotnie usłyszałam, że okej, książka nawet czytalna, ale „może by pani jeszcze jedną książkę o wsi napisała?”. Dlatego tak zależało mi, żeby druga książka poetycka była inna. I chyba nawet samą siebie zaskoczyłam jej ostatecznym kształtem. Od czasu debiutu bardzo zmieniły się jednak moje wymagania wobec języka poetyckiego i sposób, w jaki myślę o wierszu. Poza tym nadal wydawało mi się, że przecież tak naprawdę nie jestem poetką, a raczej akademiczką, eseistką, krytyczką. Poezja przydarzała mi się raczej przy okazji, jakbym była jej autostopowiczką. Dopiero przy pisaniu „żertw” pozwoliłam sobie na inny rodzaj pracy i eksplorowania możliwości wiersza. Chyba też po to, aby udowodnić sobie samej, że pewien rodzaj doświadczenia, nie tylko osobistego, ale ogólnoludzkiego, swoją najlepszą reprezentację odnajduje właśnie w poezji. I że wiersz nie jest jakimś tam wariantem opowieści, lecz często po prostu koniecznością. Właśnie to pokazały mi „żertwy”.

Samo hasło „żertwy” odsyła do pogaństwa, a to może kojarzyć się z kultem bogini matki, z centralną rolą kobiety.

To książka w dużej mierze o kobietach, o kobiecym wymiarze poświęcenia i pracy opiekuńczej, która w Polsce jest nadal w większości domeną kobiet. To kolejny przejaw systemowej nierówności i wykluczenia. W wierszach pojawiają się jednak także klasyczne bohaterki literackie, które w moim mniemaniu zawsze składały własną żertwę, przeżywały różnorodne, często bardzo trudne emocje, a sprowadzono je do pozycji złoczyńczyń i antybohaterek. Pojawia się więc m.in. zakochana i zrozpaczona Kirke, wiecznie oskarżana o zwodzenie nieszczęsnego Odyseusza, ale także Hekate, postrzegana jako bogini mrocznych mocy, która zawsze wydawała mi się postacią bardzo oczywistą i niejednoznaczną, raczej zagubioną i zlęknioną niż okrutną.

A jeśli chodzi o strukturę samych wierszy i całego tomu, miałaś jakieś ich wyobrażenie czy ukształtowały się niejako samoczynnie?

Dla mnie zawsze istotne jest to, który wiersz rozpoczyna, a który kończy książkę. Swoista klamra wejścia w opowieść i wyjścia z niej. I tak się składa, że „wysokie stężenia”, tekst zamykający „żertwy”, napisałam na samym końcu. Natomiast to, co dzieje się pomiędzy, jest kwestią intuicyjnego wyczucia rytmu i pewnego dramaturgicznego napięcia. Przy czym ja poezję piszę bardzo rzadko, więc kiedy już jakiś wiersz mi się „przydarzy”, jeśli już go kilkadziesiąt razy przepiszę, poprawię, to mniej więcej znam jego miejsce.

Antonina Tosiek (fot. Bartosz Mikulski)

Po wydaniu „storytellingu” powiedziałaś ciekawą rzecz. Chodziło o obawę związaną z tym, czy dana historia jest na tyle warta podzielenia się z czytelnikami, by warto ją było drukować i zużywać na nią drzewa. Udało ci się odegnać tę obawę przy okazji „żertw”?

Na początku nie. Bardzo długo zastanawiałam się nad tym, skąd w ogóle u wszystkich piszących przekonanie, że akurat ich perspektywa zasługuje na ścięcie w jej imieniu jakiejś sosny albo brzozy. Zupełnie nie spodziewałam się jednak, że „żertwy” zdobędą taką widoczność i trafią do szerokiego grona odbiorców i odbiorczyń. Jak na książkę poetycką oczywiście, bo wiadomo, że ten obieg w porównaniu do prozy czy reportażu jest mikroskopijny. Dostaję jednak dziesiątki różnych komentarzy i prywatnych wiadomości, czytelniczki i czytelnicy podchodzą do mnie po spotkaniach autorskich, żeby opowiedzieć o własnych doświadczeniach, z którymi moje wiersze weszły w dialog… Za każdym razem dziwi mnie i porusza, kiedy po udzieleniu wywiadu czy nagraniu podcastu, rozmówca albo rozmówczyni zaczyna dzielić się historiami dotyczącymi pracy opiekuńczej, najczęściej sprawowanej nad odchodzącymi rodzicami. Te spotkania i rozmowy poniekąd przyniosły mi ulgę, usprawiedliwiły (chociaż nie do końca!) żal za ścinanymi dla wierszy drzewami. (śmiech) Książka, chociaż kiedyś myślałam, że to wyłącznie frazes i patos, dała mi poczucie wspólnoty z czytelniczkami i czytelnikami. I za tę lekcję będę „żertwom” zawsze bardzo wdzięczna.

Wspomniałaś o ograniczeniu obiegu poetyckiego. Trudno w nim mówić o sukcesie mierzonym wynikami sprzedaży, uznanie przejawia się raczej na przykład nagrodami. „żertwy” zapewniły ci Nagrodę im. Szymborskiej i Nagrodę Literacką m.st. Warszawy.

Nadal jestem tym wszystkim bardzo zdziwiona i nieco zakłopotana. Ale przede wszystkim wdzięczna. Jest w tym też pewien chichot losu, że doceniono książkę, którą pierwotnie straciłam i musiałam napisać zupełnie na nowo. Faktem jest jednak, że czytelnicy i czytelniczki poezji w Polsce stanowią bardzo specyficzną, wąską grupę. W dużej mierze są to osoby, które same piszą. Pokutuje bowiem zupełnie błędne, wyniesione najprawdopodobniej jeszcze z nudnych lekcji języka polskiego, przekonanie, że do czytania poezji należy mieć jakieś narzędzia, jakieś specjalne umiejętności. A jedyne, co „trzeba” mieć, to otwartą głowę i ciekawość.

A jak z Nagrodą Warszawy czuje się ktoś, kto sam o sobie pisze per „rdzenna poznaniara”?

(Śmiech) Nie ukrywam, że darzę Warszawę wielką miłością. Długo myślałam, że będę mieszkać właśnie w tym mieście, bo marzyły mi się studia aktorskie na Akademii Teatralnej. Na jakiś czas faktycznie przeniosłam się do Warszawy, kiedy przeprowadzałam kwerendę do mojej książki eseistycznej. Uwielbiam to miasto za różnorodność i to, że każdy może mieć taką Warszawę, jakiej w danej chwili potrzebuje. Cichszą i pełną zieleni albo rozpędzoną, gwarną; nowoczesną albo sentymentalną. Biorąc pod uwagę, że niemal wszyscy pozostali tegoroczni laureaci i laureatki to właśnie warszawiacy i warszawianki, podczas gali czułam się nieco wyobcowana. (śmiech) Niemniej jestem bardzo wdzięczna Warszawie, że ona mnie też postanowiła chociaż trochę ukochać, tak jak ja ją ukochuję.

Antonina Tosiek z Nagrodą Literacką m.st. Warszawy (fot. Bartosz Mikulski)

A wracając do wspomnianej już tematyki wiejskiej, to przez jakiś czas nie zdołasz jeszcze od niej uciec. Niedawno ukazała się twoja książka eseistyczna „Przepraszam za brzydkie pismo”.

Ja absolutnie nie uciekam od tej tematyki, po prostu nie chcę się w niej zamykać. „Przepraszam za brzydkie pismo” ukazało się po latach pracy, powrotów do archiwum i ciągłego przeczesywania pamiętników mieszkanek wsi nadsyłanych na konkursy pamiętnikarskie na przestrzeni praktycznie całego XX wieku. Jestem niesamowicie ciekawa, jak książka zarezonuje z czytelnikami i czytelniczkami, chociaż zdaję sobie sprawę, że operuje nieco innym językiem i perspektywami niż większość poczytnych tytułów kojarzonych ze zwrotem ludowym. Między innymi dlatego, że część eseistyczna przeplatana jest fragmentami oryginalnych zapisków pamiętnikarek. Książka powstała na podstawie około 820 pamiętników, z czego tylko kilkanaście ukazało się drukiem. Pozostałe to rękopisy, które musiałam rozszyfrować, co nie zawsze było łatwe, ponieważ nierzadko pisane były lokalnymi odmianami polszczyzny, z błędami ortograficznymi lub pominięciem znaków przestankowych. Zależało mi jednak na tym, aby wybrzmiały w swojej oryginalnej formie, bez redakcji i cenzury. Oczywiście ich wybór jest moją własną selekcją, kolażem z setek wartych cytowania pamiętników. Najważniejsze było dla mnie, żeby moje bohaterki w końcu miały szansę opowiedzieć o sobie swoim własnym językiem.

Skądinąd to niesamowite, że pamiętnikarstwo było kiedyś tak bardzo popularne. Nie jest ci zwyczajnie żal zaniku tej formy pisania?

Jest mi szalenie żal. Niemniej jest to specyficzny gatunek literacki, który właściwie nigdy nie był uznawany przez kulturę centralną. O ile twórca pamiętnika nie nazywał się Pasek lub Mickiewicz albo był Gombrowiczem piszącym swój dziennik, pamiętniki kojarzono raczej z literaturą dokumentu osobistego albo źródłami dla badań socjologicznych. A co dopiero rzecz spod ręki ledwo piśmiennej chłopki po dwóch zimach szkoły podstawowej… W swoich analizach staram się czytać te pamiętniki z perspektywy metodologii związanych z life writingiem (formami zapisów życia), które podejmują próbę przywrócenia podobnym zapiskom także cech tekstów literackich. Myślę, że tradycja pamiętnikarstwa konkursowego to jeden z najciekawszych, a z pewnością najbardziej zaniedbanych czytelniczo, fenomenów w historii literatury polskiej XX wieku. Najsmutniejsze, że utraciliśmy zdecydowaną większość zasobów archiwum Towarzystwa Przyjaciół Pamiętnikarstwa, w którym u progu lat 90. przechowywano około 900 tysięcy rękopisów konkursowych. A potem przyszła transformacja, kapitalizm, prywatni inwestorzy skupujący od państwa budynki za grosze, w tym budynek archiwum TPP. Gdyby nie Zbigniew Gluza i pracownicy oraz pracowniczki Ośrodka KARTA, którzy podjęli się ratowania wyrzuconych właściwie na śmietnik dokumentów, cała kolekcja by przepadła. Mam to szczęście, że wiele oryginalnych zapisków autorstwa mieszkanek wsi przetrwało. Trudno wyobrazić sobie bardziej różnorodne i polifoniczne świadectwa przemian socjo-politycznych i kulturowych, w dodatku spisywane przez kobiety reprezentujące co najmniej trzy pokolenia. Dla mnie jednak najistotniejsze jest coś innego; dla większości moich bohaterek stworzenie pamiętnika było pierwszą w ich życiu szansą na opowiedzenie swojej historii na własnych zasadach.

Rozmawiał: Sebastian Rerak
fot. główna: Bartosz Mikulski
Materiał powstał we współpracy z Urzędem m.st. Warszawy.


Tematy: , , , , , , , , ,

Kategoria: wywiady