W duchu Salingera – wywiad z Kennethem Slawenskim, autorem biografii J. D. Salingera
Przez osiem lat skrupulatnie zbierał materiały o życiu jednego z najbardziej tajemniczych amerykańskich pisarzy – J. D. Salingera. Opublikowana przez wydawnictwo Albatros biografia to możliwie obiektywny portret autora „Buszującego w zbożu” oparty na potwierdzonych faktach, a nie szeptanych plotkach i domysłach. Z autorem publikacji, Kennethem Slawenskim, rozmawiamy o samej książce, jej skomplikowanym bohaterze i polskich akcentach, których w kontekście biografii Salingera nie mogło przecież zabraknąć.
Artur Maszota: Kiedy wziąłem do ręki twoją biografię J. D. Salingera, uderzyła mnie jedna rzecz: brak zdjęcia autora książki i bardzo oszczędna notka na jego temat. Uruchomiłem wyszukiwarkę internetową i okazało się, że fotografii Kennetha Slawenskiego znajdziemy w sieci jeszcze mniej niż J. D. Salingera! Czyżbyś, podobnie jak bohater twojej książki, nie przepadał za pokazywaniem się w mediach?
Kenneth Slawenski: Możliwe, że przypominam w tym trochę Salingera. Nie każdy lubi być w centrum uwagi – i nie uważam, żeby to była jakaś wielka wada charakteru. Bycie cichym i spokojnym to po prostu część mojej osobowości. Poza tym nigdy nie widziałem aparatu, który potraktowałby mnie ze szczególną sympatią. Chociaż nie przypominam sobie, żebym celowo unikał rozgłosu (jak robił to Salinger), to nie szukam go również.
Z wykształcenia nie jesteś literaturoznawcą, studiowałeś ekonomię. Cóż takiego sprawiło, że zainteresowałeś się Salingerem, i to do tego stopnia, aby poświęcić osiem lat życia na spisanie jego biografii?
Studiowałem ekonomię a potem informatykę, ponieważ takie było zapotrzebowanie na rynku pracy, ale zawsze darzyłem wielką miłością literaturę, na co miało wpływ to, że jako nastolatek czytałem „Buszującego w zbożu”. Było więc naturalne, że powróciłem do Salingera, pisząc własną książkę. Prawdziwy przebłysk pojawił się, gdy po wielu latach przeczytałem powieść ponownie, już jako dorosły mężczyzna. Bardziej doceniłem głębię i subtelne piękno tej historii – desperackie poszukiwanie nadziei w brutalnym świecie – mając lat czterdzieści niż czternaście. Tak więc w pewien sposób poczułem, jakby z biegiem lat powieść Salingera dorosła razem ze mną. Oczywiście zaciekawiłem się autorem, który stworzył tak niezwykłą książkę, i okazało się, że zacząłem nałogowo prowadzić badania dotyczące życia i twórczości Salingera.
Zebranie ponad 500 stron materiału o kimś, kto pilnie strzeże swojej prywatności, zapewne nie było łatwe?
To prawda. Szczegóły z życia Salingera były pochowane tak głęboko, że częstokroć czułem się bardziej jak archeolog niż biograf. Każdy fragment biografii wymagał ogromnej ilości badań. Tyle niestworzonych historii krążyło o Salingerze od tak dawna, że nawet osobiste relacje i podstawowe fakty musiały być dwukrotnie sprawdzane i niezależnie weryfikowane. W końcu zdecydowałem się nie ufać jednostronnym relacjom i oparłem swoją książkę na prywatnych listach Salingera, które dały mi wspaniały wgląd w jego punkt widzenia. Uzyskanie i przeczytanie tych listów było wystarczająco trudne, ale rozpoznanie, co w nich jest ważne, i połączenie faktów było prawdziwym wyzwaniem.
Podczas lektury twej książki odniosłem wrażenie, że pisałeś ją niejako w duchu Salingera. Jako autor jesteś praktycznie niewidoczny, co współgra z jednym z przykazań „New Yorkera”, któremu pisarz hołdował przez długi czas. Znając niechęć Salingera do plotek na jego temat, nie ciągniesz za język jego przyjaciół, sąsiadów czy byłe partnerki. Powołujesz się jedynie na wcześniej opublikowane wypowiedzi. To świadomy zabieg?
W rzeczywistości książka zawiera wiele informacji, które nigdy wcześniej nie były publikowane, ale zdecydowałem się je wprowadzić łagodnie, zamiast rzucać nimi na lewo i prawo. Byłoby to prostackie i zaburzyłoby tok narracji. Jest to także sposób, w jaki, mam wrażenie, Salinger dokonałby prezentacji nowego materiału. Masz rację. Zgadzam się z jego filozofią pisania: że autor nigdy nie powinien stać pomiędzy czytelnikiem i opowiadaną historią. Dzielę się z czytelnikami swoim entuzjazmem dla najlepszych dzieł Salingera, ale starałem się, aby historia jego życia mówiła sama za siebie.
W książce wspominasz ostrą reakcję Salingera na wieść o tym, że Ian Hamilton zamierzał wydać jego biografię. Nie obawiałeś się podobnych reakcji ze strony autora lub jego rodziny, kiedy zakładałeś stronę DeadCaulfields.com i później publikowałeś biografię?
Salinger z powodzeniem pozwał Iana Hamiltona za próbę opublikowania biografii, w której ten obficie czerpał z prywatnej korespondencji autora. Oczywiście podejście Hamiltona nie było dalekie od mojego. Jednakże poza ostrożnością wobec prawa autorskiego, byłoby niemożliwe, abym pisał z poczuciem, że ktoś zagląda mi przez ramię. Salinger był osobą wyjątkowo dbającą o swoją prywatność i nie ścierpiałby żadnej biografii na swój temat. Zaakceptowałem to już od samego początku. Duża część mojej książki została napisana, gdy wciąż jeszcze żył i dowiedziałem się od jego agenta, że był świadomy mojego projektu. Ale moim celem było ukazać duchową i artystyczną ewolucję wpływowego amerykańskiego pisarza, a nie próbować wypełnić luki poprzez opublikowanie wszystkiego, czego dowiedziałem się o Salingerze, tylko dlatego, że się o tym dowiedziałem. Może znalazł w tym jakąś pociechę.
Nie sposób nie wspomnieć o polskich akcentach twojej książki. Jak piszesz w pierwszym rozdziale, żydowscy przodkowie Salingera wywodzili się z niewielkiego miasteczka na granicy polsko-litewskiej. Sam Salinger, jak wiemy, odwiedził kiedyś Bydgoszcz. Pojawiają się u nas głosy, że to właśnie praktyki w bydgoskiej rzeźni wpłynęły na jego wybory życiowe, że dzięki temu ostatecznie zdecydował się wybrać literaturę zamiast kontynuować biznes wędliniarski ojca. Też jesteś tego zdania?
Salinger pracował w bydgoskiej rzeźni przez krótki czas w 1938 roku i napisał o tym bardzo zabawną relację. Przeczytałem, że praca napawała go obrzydzeniem, przekonała do zostania wegetarianinem i porzucenia biznesu ojca, który zajmował się importem i eksportem serów oraz szynki. W rzeczywistości Salinger nigdy nie był wegetarianinem, tak jak też nigdy nie był skłonny do podążania śladami swojego ojca. Na pewno nie podobała mu się praca w rzeźni, ale to doświadczenie tylko wzmocniło – a nie wywołało – jego determinację, aby zostać pisarzem zamiast biznesmenem.
Przypatrując się Salingerowi, można odnieść wrażenie, że był osobą pełną sprzeczności. Z jednej strony potrafił być duszą towarzystwa, z drugiej pociągało go samotnicze życie. Cenił inteligentne i otwarte na duchowe doświadczenia towarzystwo, ale potrafił wiązać się z dość powierzchownymi kobietami. Jak myślisz, z czego wynikała ta dwoistość jego natury?
Salinger nigdy nie czuł się w pełni komfortowo sam ze sobą. Myślę, że w pewien sposób zawsze był czymś w rodzaju starej duszy, która aż do późnego wieku nie przyzwyczaiła się do swego prawdziwego charakteru. To bardzo trudne być starą duszą, kiedy ma się dwadzieścia kilka lat i walczy na wojnie; a jeszcze trudniej, gdy nagle stajesz się sławny, mając 32 lata, i każdy chce cię poznać w celach towarzyskich, romantycznych czy zawodowych. Tak więc sądzę, że Salinger spędził większość swojego życia, próbując być kimś, kim najzwyczajniej nie był: duszą towarzystwa, kobieciarzem, „zwykłym kolesiem”. Starając się „dopasować”, przyjmował postawy, które kolidowały z jego naturą.
Co uważasz za główny powód tego, że Salinger przestał publikować swoje kolejne utwory?
W tym temacie powinniśmy oddać to słowami Salingera: odnalazł w tym spokój. Widzimy, że począwszy od „Buszującego w zbożu” proces publikacji był dla niego coraz bardziej bolesny. Nienawidził zmagać się z redaktorami i wydawcami, gardził promocją i prośbami o wywiady. Tak naprawdę Salinger miał ogromne ego, które starał się poskromić przez większą część swojego życia. Jako od oddanego wyznawcy Wedanty wierzenia religijne wymagały od niego skromności i tego, aby zwracał owoce swojej pracy Bogu. Chociaż więc było to już w naturze Salingera, aby unikać wydawniczego chaosu, to siła religii umocniła jego decyzję, żeby nie publikować.
Jak sądzisz, dlaczego Salingerowi nie udało się to, co tak znakomicie do dzisiaj udaje się Thomasowi Pynchonowi czy Billowi Wattersonowi? Stać się niewidzialnym dla mediów.
Najważniejsza różnica pomiędzy Pynchonem i Salingerem jest oczywista: Pynchon nadal wydaje i kontaktuje się ze światem za pomocą swoich książek. Salinger po prostu zamilkł bez ostrzeżenia lub wytłumaczenia. I w tym tkwi też różnica między Wattersonem i Salingerem: Watterson dokładnie wyjaśnił, że skończył mu się materiał i oficjalnie przechodzi na emeryturę. Ludzie to zrozumieli. Salinger, zupełnie na odwrót, nie powiedział nic aż do 1974 roku – dziewięć lat od swojego ostatniego opowiadania – kiedy to wreszcie wyznał w rozmowie z „The New York Timesem”, że nie ma zamiaru więcej publikować. W międzyczasie oczekiwania narastały przez niemal dekadę i fani Salingera poczuli się urażeni jego decyzją. Wielu czuje urazę do dziś.
Czy od czasu opublikowania biografii dowiedziałeś się czegoś nowego o Salingerze, co twoim zdaniem powinno znaleźć się w drugim wydaniu książki?
Tak. Od momentu wydania dowiedziałem się wielu interesujących rzeczy, które chciałbym umieścić w książce. Dla przykładu dowiedziałem się wiele o duchowym życiu Salingera, które miało bezpośredni wpływ na jego pisanie; odnalazłem kobietę, z którą był zaręczony w 1951 roku; przeprowadziłem wywiad z kobietą, którą zwerbował do przepisania na maszynie oryginalnego rękopisu „Buszującego w zbożu”. Ale przypuszczalnie najbardziej pasjonująca jest historia o przyjacielu Salingera z dzieciństwa, który stał się podstawą do stworzenia postaci Seymoura Glassa. Ta historia jest pełna tragedii i intryg. Dogłębnie wpłynęła na Salingera i jego twórczość i nigdy nie została opowiedziana.
Niedawno media obiegła informacja, jakoby od 2015 roku miały zacząć ukazywać się niepublikowane wcześniej utwory Salingera. Na ile ta informacja jest według ciebie pewna? Co nas czeka? Kolejne arcydzieła czy rozczarowania?
Jestem naturalnie podejrzliwy wobec „anonimowych źródeł”, dopóki nie mam dowodu we własnych rękach. Oczywiście Salinger nadal pisał, przypuszczalnie aż do swojej śmierci w 2010 roku, i zgromadził nieznaną liczbę rękopisów. To nigdy nie było tajemnicą. Jego listy ciągle zawierały odniesienia do bieżącej twórczości, i to przez całe dekady od jego ostatniej publikacji. Decyzja, czy i kiedy wydać jakiekolwiek niepublikowane rękopisy Salingera, należy do jego syna i wdowy po nim. A co do jakości tych dzieł, obawiam się, że po 1965 roku świat Salingera stał się zbyt mały i rutynowy, aby dać podstawę wspaniałej literaturze. To na posiadanym przez niego darze do wnikliwej obserwacji wyrosło jego ostre poczucie humoru, naturalne dialogi i żywe postaci, co przełożyło się na jego najlepsze prace. I chociaż nikt bardziej ode mnie nie pragnie przeczytać „nowych” historii Salingera, jest także miło myśleć o tym jako o ukrytym skarbie świecącym cicho w ciemności.
Na koniec wróćmy jeszcze do polskich akcentów. W podziękowaniach wymieniasz jednego z polskich pisarzy i dziennikarzy, Grzegorza Musiała. Czy przyczynił się w jakimś stopniu do powstania książki?
Korespondowaliśmy z Grzegorzem przez lata i współpracowaliśmy, aby zebrać w całość szczegóły na temat pobytu Salingera w Polsce. To on wskazał mi na możliwość, że to Oskar Robinson (znany wówczas jako „Król Bekonu”) sponsorował przyjazd Salingera. Wtedy odkryłem tu w Stanach dokumenty biznesowe potwierdzające przeczucia Grzegorza. Od tego momentu cała historia rozwinęła się całkiem klarownie. To fascynujący łańcuch wydarzeń – wypełniony czarnym humorem – i żałuję, że nie poświęciłem mu więcej miejsca.
Również twoje nazwisko może się wydać polskim czytelnikom znajome. Czy to znaczy, że posiadasz polskie korzenie?
Mój pradziadek urodził się w Polsce (wydaje mi się, że w Płocku), zanim wyemigrował do Stanów.
Mam więc nadzieję, że kiedyś uda ci się odwiedzić strony, z których pochodzisz.
Bardzo chciałbym odwiedzić kiedyś Polskę. Właściwie Grzegorz Musiał próbował to zrealizować, ale problemem było sfinansowanie tego.
Rozmawiał: Artur Maszota
fot. Albatros, Kenneth Slawenski
Kategoria: wywiady