Przerwać milczenie opowieścią – rozmowa z Caroliną de Robertis, autorką „Cantoras”
Dla czytelników w Europie i USA proza Caroliny de Robertis może odegrać rolę łącznika z kulturą Ameryki Łacińskiej, zwłaszcza w kontekście wydarzeń historycznych, które wywarły wielki wpływ na teraźniejszość regionu, a które nie zawsze są powszechnie znane. Tak też „Cantoras”, czwarta powieść autorki, zabiera nas do kraju jej przodków, Urugwaju, aby zrelacjonować nader niezwykłą opowieść…
Sebastian Rerak: Jak doszło do tego, że słowo cantoras stało się w Urugwaju kryptonimem oznaczającym homoseksualne kobiety? Dlaczego właśnie „śpiewaczki”?
Carolina de Robertis: To określenie zostało upowszechnione w gronie przyjaciółek, które tworzyły swoistą podziemną społeczność. W języku hiszpańskim istnieją dwa słowa oznaczające śpiewaka – cantor i cantante, przy czym to pierwsze ma także rodzaj żeński, cantora. A zatem gdy mówisz cantora, nie ma wątpliwości, że chodzi o kobietę. W czasach dyktatury nie można było otwarcie używać słów takich jak „gej”, „lesbijka” czy „queer”, co zmuszało do swoistej inwencji językowej. Lesbijki pytały więc siebie nawzajem: „Myślisz, że ona jest cantora?”, „Czy mogę sprawić, że zaśpiewa?”, „Zechce zaśpiewać ze mną?”. (śmiech) Był w tym pewien element zabawy i humoru.
Uznałam, że jest coś pięknego w kreatywności, która pozwala mówić o czymś, co pozostawało niewypowiedziane. Jestem pewna, że w Polsce społeczność queerowa także znajdowała swoje sposoby wyrażania własnych doświadczeń, nawiązywania kontaktu i tworzenia własnego żargonu. To dzieje się na całym globie – innowacyjne podejście do języka pozwala ludziom stać się widocznymi i słyszanymi. Chciałam to uczcić w swojej powieści i pod koniec pracy nad nią, postanowiłam zatytułować ją właśnie „Cantoras”.
To, co czyni historie przedstawione w „Cantoras” jeszcze bardziej wyjątkowymi, jest fakt, że oparte zostały na prawdziwych wydarzeniach. Jak trafiłaś na ich ślad?
Można powiedzieć, że stało się to na wiele lat, zanim zaczęłam pisać. Miałam nieco ponad dwadzieścia lat, kiedy moi rodzice wyparli się mnie z powodu mojego homoseksualizmu. Usłyszałam wówczas, że nie mogę być jednocześnie Urugwajką i lesbijką, ponieważ w naszym starym kraju nie ma homoseksualizmu. Oczywiście było to wierutną bzdurą, jako że ludzie LGBTQ+ żyli w każdym kraju w każdej epoce. Po prostu nie zawsze byli bezpieczni, a przez to widoczni – pokolenie moich rodziców nie miało pojęcia o ich istnieniu.
W 2001 roku udałam się więc do Urugwaju, aby tam poznać historie miejscowych lesbijek. Ktoś opowiedział mi o swojej ciotce, która w latach 80. prowadziła gay bar. Zdobyłam jej numer telefonu i tak – w największym skrócie – trafiłam do Cabo Polonio, małej osady rybackiej, która w czasach dyktatury stała się azylem dla niej i grupy przyjaciółek, a która jest też głównym miejscem akcji „Cantoras”. I tak oto kobiety starsze ode mnie o generację wieczorami przy ognisku dzieliły się ze mną opowieściami o życiu w czasach surowych represji. Dało mi to nieprzebraną inspirację, poszerzyło moją perspektywę i uświadomiło, że jako dziecko imigrantów mam swoje dziedzictwo i swoje miejsce w świecie.
Przez kolejne piętnaście lat podróżowałam regularnie do Urugwaju i coraz lepiej poznawałam historie moich przyszłych bohaterek. Gdy poprosiłam je o błogosławieństwo do napisania książki inspirowanych ich przeżyciami, przyjęły to z wielką radością.
A zatem wypierając się ciebie, rodzice skłonili cię do odkrycia swoich korzeni.
Dokładnie tak się stało. Bardzo podziwiana przeze mnie brytyjska pisarka-lesbijka Jeanette Winterson powiedziała kiedyś, że opowiadanie historii pokazuje nam, jak blisko jest od rany do daru. To, co nas okalecza, może być dobroczynne. Jeżeli możemy uleczyć rany i znaleźć w sobie siły, by iść naprzód, to odnajdziemy wolność i życie w zgodzie z samym sobą. Ja nie mogłam być sobą, pozostając jednocześnie częścią mojej rodziny. Gdybym pozostała przy rodzicach, nie byłabym szczera ani wolna. Wiem, że nie każdy, kto stoi przed podobnym dylematem, podejmuje taką samą decyzję. Zapewne i w Polsce nie brak ludzi, którzy pozostają w szafie, przekonani, że tak będzie lepiej. Nie chcę oceniać ich wyboru, mówię jedynie w swoim imieniu i wiem, że postąpiłam słusznie. Tym bardziej że pozwoliło mi to nawiązać moją relację z pisaniem.
Co znamienne, nigdy nie brakowało literatury na temat dyktatury w Urugwaju. Na potrzeby własnych badań zgromadziłam półki pełne książek. O ówczesnej sytuacji gejów i lesbijek nie powstało zaś ani jedno opracowanie. Ani jedno! Ich historia pozostawała gdzieś poza marginesem, co stawiało przede mną wielkie wyzwanie. Wokół queerowych historii panuje swoista zmowa milczenia – nie tylko w Urugwaju, ale też na przykład wśród Latynosów w USA. Mogłam więc wykorzystać swoją energię, aby przerwać to milczenie opowieścią. I to był właśnie mój dar, a zarazem sposób na wyleczenie ran.
Bohaterki „Cantoras” mają swoje bezpośrednie odpowiedniki wśród kobiet, które poznałaś, czy też stanowią swoisty amalgamat rozmaitych życiorysów?
To bardzo dobre pytanie. Kobieta, która zabrała mnie do Cabo Polonio, w książce przedstawiona jest jako Paz, najmłodsza członkini grupy. Poza nią realne odpowiedniki mają także Flaca i La Venus, podczas gdy Malena i Romina stanowią połączenia wielu różnych kobiet. Generalnie różnice między powieścią a historią są nieznaczne. Sama grupa miała bardziej płynny skład, niemniej moje bohaterki łączyło jedno – pochodziły z klasy pracującej i wspólnie kupiły chatę w małej osadzie rybackiej, i tam się zatrzymywały. I mogę to poświadczyć, bo sama w tej chacie nocowałam nieraz. (śmiech)
Z europejskiej perspektywy Urugwaj, nowoczesny i liberalny, postrzegany jest jako spokojna wyspa na często burzliwym latynoskim oceanie. Tym bardziej szokujące może okazać się czytanie o czasach rządów wojskowej junty.
Wygląda na to, że Europejczycy wiedzą o wiele więcej na temat Urugwaju niż przeciętny Amerykanin, bo ten miałby problemy ze znalezieniem go na mapie. (śmiech) Niemniej to prawda, jest to całkiem postępowy i stabilny kraj. Podoba mi się metafora spokojnej wyspy na burzliwym kontynencie, ponieważ jest prawdziwa. Mam nadzieję, że lektura „Cantoras” dostarczy europejskim czytelnikom dodatkowej wiedzy.
Urugwaj jest krajem o złożonej historii, w której znaleźć można zarówno ruchy wyzwolenia, jak i okresy represji. Myślę, że w wielu miejscach, także i w Polsce, otwarcie homofobicznej czy ksenofobicznej władzy opierali się ludzie działający na rzecz praw człowieka. Historia nigdy nie jest czarno-biała. Dlatego uważam, że proza ma do odegrania wspaniałą rolę, przybliżając fakty, ukazując ich bardziej zniuansowany obraz. Kiedy czytasz powieść powstałą w innym kraju, otrzymujesz możliwość poznania tego miejsca.
Czy epoka dyktatury bardzo spowolniła rozwój Urugwaju?
Niewątpliwie tak. Całe pokolenie zostało obciążone traumą, o ile nie wręcz przetrącone. Wielu ludzi znalazło się na wygnaniu, wielu innych trafiło do więzień, a ci, którzy pozostali w kraju, choć teoretycznie wolni, żyli z dnia na dzień w atmosferze terroru. Z rozmów ze starszymi ludźmi wiem, że do dzisiaj odchorowują tamten czas. Musimy jednak zmierzyć się z przeszłością i pozbyć balastu, jaki nam zostawia, jeżeli chcemy spojrzeć jasno w przyszłość. W Urugwaju nastąpiło to wraz z wielkim odrodzeniem zainicjowanym przez prezydenta Josego Mujikę. Jemu poświęcona jest notabene moja ostatnia powieść „The President and the Frog”. Mujica także był więźniem politycznym. Został złamany i straumatyzowany, ale po latach przyniósł ludziom nadzieję. Podobnie jak wielu innych dawnych więźniów wybranych do senatu i na inne stanowiska. Wszyscy oni chcieli mieć pewność, że Urugwaj nie zazna już terroru.
Rany były prawdziwe, zacofanie spowodowane przez reżim było prawdziwe, ale równie prawdziwe było odrodzenie i przebudzenie Urugwaju, mające swoje źródło właśnie w tym mrocznym okresie historii.
Ostatecznie „Cantoras” niesie bardzo pozytywne przesłanie. Ukazuje grupę kobiet tworzących dla siebie miejsce, w którym mogą się wyrażać i być wolne.
Bardzo mnie cieszy twoja opinia. Dziś w wielu miejscach na świecie, także w USA, nie brak głębokich podziałów i wrogości. Mam nadzieję, że tym bardziej moja książka zdoła przemówić do każdego, kto potrzebuje takiego przesłania.
W licznych recenzjach twoich książek pojawiają się wzmianki o autorach z kręgu realizmu magicznego. To uzasadnione porównania czy efekt prostego skojarzenia?
Prawdopodobnie jedno i drugie. (śmiech) Czasem wystarczy latynoskie nazwisko autora, by uruchomić ciąg skojarzeń: Márquez, Borges, Allende. Nikt tymczasem nie wspomina np. o Bolaño czy wielu innych współczesnych pisarzach, którzy nadal rozwijają literaturę latynoamerykańską.
Faktem jest, że w wieku czternastu lat przeczytałam „Sto lat samotności” i ta książka otwarła przede mną inny świat. Byłam dzieckiem imigrantów i nie znałam wcześniej literackiej reprezentacji mojej kultury, bo czytałam wyłącznie amerykańskie i europejskie powieści. Z pewnością realizm magiczny dostarczył mi inspiracji, ale nie wszystkie moje książki coś mu zawdzięczają. Najmniej zapewne „Cantoras”, bo te opowiadają o zdarzeniach, które są jak najbardziej rzeczywiste, bez cienia metafizyki. (śmiech)
Dla mnie jako pisarki najważniejsze jest wsłuchanie się w głos samej książki – poniekąd to ona decyduje, co jest dla niej najlepsze. Każda z moich pięciu powieści jest inna, mam na koncie zarówno epicką sagę, jak i stosunkowo krótki format. Cieszy mnie taka pisarska wolność, w ramach której mogę zarówno złożyć hołd latynoamerykańskiej tradycji, jak i zupełnie się od niej uwolnić.
Jesteś nie tylko pisarką, ale też tłumaczką i badaczką literatury. Czy te zajęcia pozwalają ci na zgłębianie pisarstwa na trzy różne sposoby?
Zdecydowanie tak! Nauczyłam się wiele, zarówno czytając i pisząc, jak tłumacząc i ucząc. Jako tłumaczka mam możliwość promować literaturę latynoamerykańską w USA, co jest potrzebnym zajęciem, ponieważ w tym kraju wydaje się niewiele tłumaczonych książek i panuje efekt zamknięcia w bańce własnej kultury. Prowadzę także zajęcia z literatury, w ramach których staram się poszerzyć horyzonty studentów i młodych adeptów pisarstwa.
Tłumaczenie to dobre ćwiczenie dla umysłu – uczy korzystania z języka z siłą i precyzją. Musisz w końcu przełożyć słowa z jednego języka na drugi, mając na uwadze ich muzykalność, znaczenie, kontekst i styl autora. To praca wymagająca wiele precyzji i równie wiele pokory, ale dla mnie – osoby zawieszonej niejako pomiędzy dwoma kulturami – jest bardzo wdzięcznym zajęciem.
Jak duże są szanse na ukazanie się polskiej edycji „The President and the Frog”?
Trudno powiedzieć, ale trzymaj za to kciuki. (śmiech) Byłabym bardzo szczęśliwa i zaszczycona, gdyby ta powieść trafiła do polskich czytelników. Niekiedy dostaję wiadomości z Polski. Mam wrażenie, że zwłaszcza „Bogowie tanga” spodobali się w twoim kraju, może dlatego, że to uniwersalna historia. Można ją odczytywać jako powieść queerową lub transgenderową bądź po prostu sięgnąć po nią ze względu na muzykę i kulturę argentyńskiego tanga.
Póki co cieszy mnie, że polskiej premiery doczekały się „Cantoras”. Jeśli trafią do choć jednej osoby, która wyniesie z nich pozytywne doświadczenia, to będę miała powody do wielkiej satysfakcji.
Z jedną taką osobą właśnie rozmawiałaś.
Wspaniale! Moje zadanie zostało wykonane. (śmiech)
Rozmawiał: Sebastian Rerak
fot. (1) Lori Eanes, (2) Carolina de Robertis
Kategoria: wywiady