Powrót do miejsca, którego już nie ma – rozmowa z Wiolettą Grzegorzewską o „Tajnych dyrygentach chmur”

24 czerwca 2024

„Tajni dyrygenci chmur”, najnowsza powieść Wioletty Grzegorzewskiej powinna wzbudzić wiele emocji u czytelników pamiętających jej debiutanckie „Guguły”. Jednocześnie jednak może stanowić świetny punkt startowy dla poznania twórczości pisarki. Dlaczego? Odpowiedź znajdziemy w wywiadzie, którego udzieliła nam mieszkająca na co dzień w Wielkiej Brytanii autorka.

Sebastian Rerak: Gdy spojrzy się na okładkę „Tajnych dyrygentów chmur”, w oczy rzuca się strach na wróble. Jego figura odgrywa też istotną rolę w powieści.

Wioletta Grzegorzewska: Strach na wróble działa na moją wyobraźnię od czasu, gdy byłam dzieckiem i mieszkałam na wsi. Jest kukłą, jest swoistym bytem pomiędzy. W dzieciństwie stworzyłam nawet atlas z rysunkami okolicznych strachów, które portretowałam spacerując po okolicy. Poza tym mój ojciec wyprawiał ptaki, co z jednej strony przysporzyło mi traumatycznych wspomnień, z drugiej zaś – pogłębiło zainteresowanie wypchanymi obiektami.

Nowa powieść jest o tyle szczególna, że wracasz w niej do miejsc i bohaterów znanych z debiutanckich „Guguł”. Co musiało się wydarzyć, aby po dziesięciu latach taki powrót był możliwy?

Po wydaniu „Guguł”, a więc zbioru opowiadań mogących także tworzyć nowelę, wydawało mi się, że nie wycisnę już niczego ciekawego z opowieści o mojej rodzinnej wsi. Krótko po pięćdziesiątych urodzinach uświadomiłam sobie jednak, że na nowo powracają do mnie pewne retrospekcje. Tak było chociażby w trakcie pobytu w schronisku dla kobiet, w którym spędziłam rok w trakcie pandemii Covid-19. Co jakiś czas nawiedzały mnie wspomnienia dawnych przygód, aż w końcu o jednej z nich – wyjeździe na kolonie z zakładu pracy mojej mamy – napisałam opowiadanie, które z czasem zaczęło rozrastać się w powieść.

Niezmiernie trudno wyjaśnić, dlaczego pozwoliłam sobie na ten powrót. Kiedy szukam odpowiedzi, to za każdym razem znajduję inną. (śmiech) Niewątpliwie z wiekiem ludzie wracają do dzieciństwa, co jest znanym psychologicznym mechanizmem. Być może uznałam też, że to ostatnia chwila na napisanie podobnej książki, bo z pokolenia mojej rodziny, które miało jeszcze związek z chłopską kulturą, pozostała już tylko moja mama.

Ostatnia chwila, by opisać społeczność, która odeszła w przeszłość?

Niewątpliwie tak. Mowa o społeczności na skraju Jury Krakowsko-Częstochowskiej, którą nazwałam kulturą łyków, ponieważ miejscowi wyplatali koszyki i różne ozdoby. Prawdopodobnie nauczyli się tego w XVI wieku od Żydów mieszkających w okolicy Koziegłów. Pamiętam doskonale kultywowane od wieków zwyczaje – wyplatanie koszyków z osinowych wiórów czy suszenie firanek na wielkich ramach nazywanych szpanerami. To moja kultura i poniekąd tylko ja mogłam ją opisać. Bardzo interesowało mnie także to, jak powstała część mojej wsi nazywana Hektarami. W swoim czasie stanowiła ona folwark rosyjskiego generała Pankratiewa, który otrzymał tę ziemię za zasługi w tłumieniu powstania listopadowego. Po II wojnie światowej moi dziadkowie dostali kawałek tych terenów w ramach reformy rolnej. Chciałam odsłonić część tej historii. Oczywiście nie wszystko mogło zmieścić się w powieści, bo ta rządzi się swoimi prawami i nie jest przecież opracowaniem etnograficznym.

Wspomniałaś o opowiadaniu, które rozrosło się do rozmiarów powieści, ale wiem, że początkowo planowałaś napisać zbiór wierszy?

To prawda. Byłam już trochę zmęczona pisaniem prozy. Postanowiłam opisać mój świat w tomie wierszy i wtedy też wymyśliłam tytuł „Tajni dyrygenci chmur”, na który wpadłam, widząc strachy na wróble wyciągające kikuty w stronę nieba. Po napisaniu dwóch wierszy okazało się jednak, że nie potrafię kondensować swoich opowieści w krótkiej formie. Wysłałam fragment książki do wydawnictwa, a ten spodobał się redaktorce prowadzącej Elżbiecie Kalinowskiej i wkrótce podpisaliśmy umowę na powieść. Pracę nad nią rozpoczęłam w Anglii, potem z kolei wyjechałam na stypendium do Niemiec, co pomogło mi odkryć związki łączące język niemiecki ze śląskim etnolektem. Lubię pisać realistycznie – nie tworzę krain hen za lasami, ale bardzo konkretnie lokuje miejsce akcji na mapie. Prawie reportażowo, ale nadal jest to jednak fikcja.

Kiedy wspomnienia zaczęły powracać, uderzyły chyba z wyjątkową wyrazistością? Drobiazgowość opisów nie jest wyłącznie kwestią inwencji?

Nie jest. Ja prawie w ogóle nie robię researchu – nie siedzę przed komputerem, kompilując kwerendy. Kiedy zaczęłam pisać, uruchomiłam bardzo wiele wspomnień. Najbardziej interesował mnie rok 1986, który był dla mnie formatywny. Wtedy po raz pierwszy wychyliłam się poza wieś, wyjechałam na kolonie, przeżyłam pierwszą miłość… A wraz z katastrofą elektrowni w Czarnobylu podważyło się bezpieczeństwo mojego świata. Poza tym wcześniej byłam wychowywana bardzo po katolicku, a w tamtym czasie na swoją stronę zaczął przeciągać mnie tata o partyjnych sympatiach. Większość rzeczy faktycznie napisałam z głowy, czasem tylko dopytując o coś mamę. Nie wszyscy krewni chcieli ze mną rozmawiać, bo trochę obawiali się wciągnięcia do książki. Nie każdy chciał wystąpić w moim przedstawieniu. (śmiech)

Pamiętasz smak płynu Lugola?

Bardziej jego kolor – ciemnobursztynowy. Pamiętam też, że po katastrofie nie można było wyprowadzać krów na pole, choć chłopi lekceważyli ten zakaz. No i pamiętam też mleko w proszku Milupa, które przysłano z Zachodu w ramach darów. Dostaliśmy go tyle, że robiliśmy z niego czekoladę w brytfankach. Przypomina mi się także, jak ryby wypłynęły brzuchem do góry w stawie przed naszym domem. No i wierszyk, który znały wszystkie dzieci w szkole: „Dylu dylu, coś tam jebło w Czarnobylu / To jest bomba atomowa Michaiła Gorbaczowa”. (śmiech)

Wioletta Grzegorzewska jako Lola w dzieciństwie.

Czy język, którym posługują się bohaterowie powieści, jest specyficzną odmianą śląskiego etnolektu?

Jest to gwara z naleciałościami górnośląskiego, zwłaszcza w odniesieniu do nazw przedmiotów. Stąd słowa takie jak kalfas czy ryczka. Ten język przekształcał się w rozmowach chłopów, przez co leksykalnie mógł być niezrozumiały dla mieszkańców innych regionów, choć gramatyka pozostawała polska. W szkole zauważyłam, że większość dzieci mówi inaczej, a w liceum doszło wręcz do buntu, kiedy nauczyciel zabraniał nam mówić gwarą. Dochodziło zresztą do zabawnych sytuacji, bo kiedy on usłyszał, że „idziemy na dziady”, uznał, że mamy zamiar wywoływać duchy, a tymczasem chodziło o zbieranie jeżyn. (śmiech) W każdym razie byłam jedną z osób broniących naszego języka, ponieważ jest piękny.

Na ile w świecie głównej bohaterki istotne są rytuały? Szczególnie w pamięć zapada spalenie swetra przypominającego o pobycie w szpitalu.

W kulturze chłopskiej, podobnie jak we wszystkich kulturach pierwotnych, rytuały służyły do oswajania rzeczywistości. Lola tworzy własne, aby uprościć otaczający ją świat. Istotnie, kiedy wraca straumatyzowana ze szpitala, postanawia spalić w piecu sweter pachnący lizolem, bo to ma uwolnić ją od złych wspomnień. Inną formą rytuałów są pewne magiczne zabawy, które wymyśla. To jej sposób na oswojenie świata, tym bardziej, że bywa on okrutny. Otacza ją bieda, musi pomagać ojcu w duszeniu ptaków, oprawianiu królika… Wszystko to nakłania ją do ucieczki w pozorną magiczność, a w istocie – w wyobraźnię.

Mama Wioletty Grzegorzewskiej ze swoją siostrą (w welonie)

Kiedy mowa o brutalności wdzierającej się do świata Loli, nie sposób nie wspomnieć o wątku tragedii, która inspirowana była twoją historią rodzinną. Chyba nie łatwo było o tym pisać?

Było to bardzo trudne. Moja ciocia, która była dla mnie niczym druga matka, została zamordowana w czasie stanu wojennego. Nigdy nie poznaliśmy dokładnych okoliczności, a sprawa została umorzona. Próbowałam jeszcze dostać się do jakichś dokumentów w IPN, ale niewiele mogę zdziałać, mieszkając w Anglii. Ta tragedia bardzo mocno odbiła się na mojej rodzinie – czas zaczęliśmy dzielić na przed i po morderstwie cioci. Podczas kolejnej wizyty w Hektarach postanowiłam jednak o nim napisać. To zdarzenie po części tłumaczy brak zaufania do świata. Zarówno mój, jak i książkowej Loli.

Wspomniałaś o pewnej indoktrynacji za strony ojca. Lola spotyka się z nią głównie w szkole, za to pewne pęknięcie w odmalowanym przed nią obrazku następuje na koloniach. Nagle czuje na sobie pogardliwe spojrzenia dzieci z lepiej sytuowanych rodzin. W rzekomo bezklasowym społeczeństwie ktoś daje jej do zrozumienia, że jest gorsza.

Idea równości nie zawsze sprawdza się w praktyce. Ubogie dziecko ze wsi odczuwa to, jadąc na kolonie, gdzie okazuje się, że nie potrafi jeść sztućcami. W „Gugułach” opisałam też historię z udziałem tej samej bohaterki, która na dyskotece poznaje chłopaka. Zakochuje się w nim, ale ten okazuje się synem zamożnej lekarki i niedługo później ignoruje ją, gdy widzi, jak sprzedaje wiśnie.

Socjalizm ma pozytywne założenia i osobiście wolę żyć w społeczeństwie wolnym od głębokich podziałów, jednak system w wydaniu PRL był brutalnym reżimem. W szkole musieliśmy powtarzać pewne formułki, udając, że w nie wierzymy. Musieliśmy uczyć się rosyjskiego, należeć do harcerstwa i składać kwiaty pod pomnikami. Wszystko po to, aby tylko dostać się do liceum i wyrwać się ze wsi.

„Tajni dyrygenci chmur” nie ulegają tym samym popularnej dziś narracji, w której lata 80. to po prostu czas nostalgicznej zabawy.

Zdecydowanie! To był trudny czas. W mojej wsi tworzyliśmy piękną społeczność, ale nie da się ukryć, że zacofaną i odciętą od świata. Nie można myśleć o latach 80. jedynie poprzez pryzmat sentymentów, butów na koturnie i kolorowych makijaży. „Tajni dyrygenci chmur” mogą budzić sentymenty, otwierać coś w pamięci, ale nie zafałszowują obrazu epoki. Może w Polsce nie było tak źle jak w Albanii, co świetnie opisała Małgorzata Rejmer, ale jednak żyliśmy w cieniu Związku Radzieckiego. Wiesz co jeszcze zapamiętałam z tamtych czasów? Prace społeczne i bicie linijką po rękach w szkole. Ogólnie ostra dyscyplina.

Na początku naszej rozmowy powiedziałaś, że nie znasz powodu, dla którego powróciłaś w rodzinne strony. Może było to dyktowane także potrzebą ponownego zakorzenienia?

Możliwe. Żyjąc na emigracji, czuję się trochę wykorzeniona, choć jest to rzecz jasna mój wybór. Szukam jednak korzeni, które już nie istnieją – nie ma domu mojej rodziny, nie ma tamtego świata. Wieś mnie ukształtowała, ale zerwałam z nią, wyjeżdżając na studia do miasta. Kiedy pyta się pisarzy o powody napisania danej książki, połowa z nich zaczyna konfabulować. Temat zazwyczaj po prostu przychodzi sam. Mówiąc, że nie znam powodów napisania „Tajnych dyrygentów chmur”, nie przemawia przeze mnie kurtuazja. (śmiech)

A czy będąc równolatką Loli, natrafiłaś na książkę, która dała ci przekonanie, że opowiadanie historii jest tym, co cię interesuje?

Takich książek było bardzo wiele. Powieści Astrid Lindgren, Jacka Londona, Curwooda, Ossendowskiego… Może to one wypchnęły mnie w świat? Pamiętam też, jak w biblioteczce rodziców odkryłam jedno z dzieł markiza de Sade i byłam nim wstrząśnięta. (śmiech) W każdym razie czytałam praktycznie non stop.

Rozmawiał: Sebastian Rerak
fot. z archiwum Wioletty Grzegorzewskiej


Tematy: , , , , , ,

Kategoria: wywiady